Amla bez parafiny i bez domowego mieszania ;)

Po próbach z własnoręcznie wyprodukowaną amlą bez parafiny (KLIK!)  przyszedł czas na olej/maskę firmy Oilmedica - mieszankę olejów oraz ekstraków, którą traktowałam swoje włosy już od dawna ;)


Pojemność: 200 ml
Cena: 20 - 34,90 zł (w zależności od miejsca).

Opakowanie: Przyjemna dla oka buteleczka, ascetyczna kolorystycznie z bardzo udanym jak dla mnie motywem kokosa ;). Wygodne w użyciu otwieranie na korek i niezbyt szeroki otwór stanowią dopełnienie funkcjonalnej całości. Nie ma problemów z dozowaniem produktu.

Skład:

Sporo dobroci: oleje z kokosa, słonecznika, trawy cytrynowej oraz moc ekstraktów: z henny, amli, wąkrotki azjatyckiej, skórki cytryny i owsa. Trafiły się też zapachy i konserwanty, ale w ilości niewielkiej (pod koniec składu). Wygląda zachęcająco ;)

Zapach: Skrzyżowanie zapachu oleju kokosowego z cytryną/ trawą cytrynową jak dla mnie ;) - przyjemny, nienachalny, na moich włosach nie utrzymuje się po myciu.

Działanie: By dobrać się do tego preparatu trzymam butelkę przez kilka minut w kubku z ciepłą wodą (sam produkt ma stałą konsystencję ze względu na zawartość oleju kokosowego). Płynny już olejek nakładam na włosy (z pominięciem skóry głowy - olej kokosowy źle jej robi) na 3-18 h - po pewnym czasie zastyga on w delikatną skorupkę, jednak nie ma się czym przejmować - nie powoduje to problemów z późniejszym zmyciem nawet łagodnym szamponem.

Moje włosy polubiły ten produkt -po jego użyciu zawsze miałam mocny skręt, odczuwalną miękkość włosów, ujarzmienie babyhairów (rzadko się to udaje obecnie :P) i spotęgowanie blasku moich kłaczków. Zapewne kiedyś jeszcze do niego wrócę, bo nawet jego obsługa (mimo tężenia) dzięki fajnej buteleczce jest ułatwiona.

Olejek wart spróbowania, jednak nie każdym włosom zapewne podejdzie, ze względu na sporą ilość oleju kokosowego w składzie ;)


Skuszone czy nie bardzo? ;)

Alkohole w kosmetykach - nie bójmy się!

Pod pytaniami o skład na blogach czy też forach internetowych często można spotkać się z komentarzami pokroju: "ten kosmetyk ma alkohol, jest zły". I faktycznie, w składzie INCI występuje to słowo, ale czasem obłożone jakimś innym wyrazem, co całkiem zmienia ocenę danego produktu ;)

Alkohole to grupa związków organicznych (czyli prosto mówiąc zbudowanych głównie z węgla i wodoru) zawierających w swojej cząsteczce przynajmniej jedną grupe hydroksylową (-OH). Jeśli mają jedną grupę -OH to nazywamy je alkoholami jednowodorotlenowymi.
Oprócz słówka alcohol innym wyznacznikiem nazwy związku należącego do rodziny alkoholi jest końcówka -ol (np. heksadecanol).

Alkoholem jest więc nie tylko popularny składnik napojów wyskokowych -  etanol, ale też nieprzeliczalna grupa innych związków. Sam etanol (alkohol jednowodorotlenowy) także nie jest składnikiem złym do szpiku kości - jest rozpuszczalnikiem wielu substancji, promotorem przejścia (pozwala składnikom wnikać głębiej w naskórek), a także... konserwantem, który można otrzymać z surowców naturalnych dzięki fermentacji - właśnie dlatego jest dozwolony w kosmetykach certyfikowanych naturalnych - wtedy występuje w składzie pod nazwami Ethanol lub Alcohol.


Jeszcze częściej spotykany w składach Alcohol Denat. to też etanol, jednak skażony (na przykład anodyną), przez co jest tańszy i nie nadaje się do spożycia :P

Innym alkoholem który często można znaleźć w kosmetykach, jest Isopropyl Alcohol, czyli popularne IPA - podobnie jak etanol jest rozpuszczalnikiem i konserwantem. Jednak jego duża zawartość w kosmetyku (= miejsce z początku składu INCI) wydaje mi się sporym ryzykiem - ten chemiczny kolega posiada bogaty potencjał drażniący i jest dość silnym alergenem. Nie odżegnuję się od niego, jeśli występuje pod koniec składu lub nie ma kontaktu z moją skórą ( tylko z włosami - na przykład w mojej ulubionej Joannie Len i Rumianek), natomiast obawiam się kosmetyków, w których jest jednym z głównych składników (np. woda brzozowa Isany) - we wcierkach statystycznie zdecydowanie bezpieczniejszy jest Alcohol Denat.

Pogadałam trochę o dwóch alkoholach, które to słowo mają w nazwie. A co ze wspomnianymi już fruktozą, glukozą albo innymi: sacharozą, sorbitolem, gliceryną czy glikolem propylenowym? Te związki także ze względu na posiadane grupy -OH zaliczają się do alkoholi, tylko dla odmiany do wielowodorotlenowych (mają więcej niż jedną grupę -OH). Przed nimi chyba też nie uciekamy? Ile z nas dodaje właśnie miodu czy gliceryny do samorobionych mazideł czy tuninguje nimi gotowe kosmetyki, szukając nawilżenia ;)

Jaką funkcję mogą pełnić alkohole w kosmetykach?

Mogą być:
  • rozpuszczalnikami (np. alcohol denat., alcohol, ethanol, isopropyl alcohol, benzyl alcohol, propylene glycol, butylene glycol, ethylene glycol);
  • zapachami (np. amylcinnamyl alcohol, cinnamyl alcohol, anise alcohol, benzyl alcohol);
  • emulgatorami (substancjami umożliwiającymi powstanie emulsji i stabilizującymi ją), substancjami poprawiającymi lepkość oraz konsystencję kosmetyku i emolientami pozwalającymi zatrzymać wodę dzięki okluzji (np. lanolin alcohol, acetylated lanolin alcohol, arachidyl alcohol, C20-C40 alcohols, cetyl alcohol, cetearyl alcohol, isocetyl alcohol, stearyl alcohol, mirystyl alcohol, palm alcohol, octadecanol, heksadecanol);
  • konserwantami (np. alcohol denat., alcohol, ethanol, isoprolyl alcohol, benzyl alcohol);
  • nawilżaczami - humektantami (np. glycerin, propylene glycol, glucose, fructose, sacharose, sorbitol, mannitol, ethylene glycol, butylene glycol).
Przykłady w kropkach powtarzają się, co nie jest błędem czy przypadkiem - wiele z nich ma szerokie spektrum zastosowań, jak na przykład etanol czy alkohol benzylowy. 

Nie bójmy się każdego alkoholu w nazwie ;)

Powiało napinającym chłodem :P

Któż przed cieplejszymi dniami nie chciałby poprawić napięcia swojej skóry, rozprawić się z rozstępami i cellulitem? Każdy, tylko nie jest to takie proste ;) Na  rynku znajdziemy wiele preparatów mających nam pomóc z tymi defektami kosmetycznymi - dziś będzie o jednym z nich: Kuracji przeciw rozstępom w postaci kremu-serum DermapharmTM Slim Extreme 4D Professional (uważam, że te nazwy są stanowczo za długie :P) firmy Eveline, która dodatkowo ma mieć działanie wyszczuplające oraz likwidujące cellulit.



Opakowanie: Biało - morska tubka o matowym wyglądzie, zapakowana jeszcze dodatkowo w kartonik (który "inteligentnie" wyrzuciłam) - miło, otoczka nieprzesadzona i można wydobyć kosmetyk do samego końca.

Skład:


Długi bardzo - są: parafina i silikon (pomogą rozprowadzić kosmetyk i zadbają o zatrzymanie wody), wysoko kofeina (poprawa ukrwienia), kwas hialuronowy (nawilżenie), wyciągi algowe (nawilżenie, ukrwienie), hydrolizowane proteiny kolagenu i elastyny (nawilżenie i uelastycznienie), ekstrakt z ginko biloba(krążenie). Alkohol denat. występuje w roli promotora dla substancji aktywnych.
Znajdziemy w składzie jeszcze lecytynę, karnitynę i koenzym Q10, ale w ilościach niewielkich, tuż przed konserwantami i zapachami. Zawiera parabeny. Całkiem nieźle więc jak na tego typu produkt.

Pojemność/cena: 200ml/20-25 zł.

Zapach: Zalatuje miętą i zapach utrzymuje się na ciele przez 1-1,5 godziny, jednak nie jest zbyt intensywny.

Konsystencja: Niezbyt gęsty krem, dzięki czemu nie ma problemów z wydobyciem go z tubki.


 Działanie: Po aplikacji (smarowałam uda, pośladki i brzuch) doznawałam uczucia mocnego chłodzenia - zjawisko to byłoby jak najbardziej pożądane w ciepłe dni, jednak stosowanie go w zimie na takim zmarzluchu, jakim jestem ja, wywołuje szczękanie zębami :P

Niezależnie od tego postanowiłam bardzo systematycznie wmasowywać krem 2 razy dziennie (jak radzi producent). Na szczęście wchłania się migusiem nie pozostawiając megatłustej warstwy.

Jeśli chodzi o same rozstępy - mam je na pośladkach i są już dość wiekowe (białe) - nie zaobserwowałam na nich żadnych zmian po 4 tygodniowym stosowaniu, żaden nowy też się nie pojawił (ale ku temu nie ma powodów ;)). Zauważyłam natomiast znaczące zwiększenie napięcia skóry w "problematycznych partiach", przez co wizualnie straciłam kilka centymetrów (bo skóra "nie wisi"). Nawilża mocniej niż balsamy (jednak to nawilżenie utrzymuje się krócej, pewnie ze względu na mniejszą ilość substancji okluzyjnych) i muszę przyznać, że po aplikacji skóra jest bardzo gładka.

Nie należy oczekiwać cudów po produkcie tego typu, jednak napinacz z niego całkiem niezły :D Wrócę do niego, jak będzie cieplej ;)

Produkt otrzymałam od portalu Uroda i Zdrowie, co nie wpłynęło na moją opinię.

Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy...

Kończy się okres mojego lenistwa, kiedy miałam sporo czasu na moje pasje - jutro wracam do Krakowa by zacząć kolejny semestr na chemii. Odpoczęłam na bogato, odespałam i pozytywnie patrzę w niedaleką przyszłość - w końcu chyba już nic gorszego od tego, co było, nie spotka mnie na tej uczelni ;).

Oprócz perfidnego lenistwa posprzątałam trochę na blogu - jak podobają się Wam nowe podstrony? Myślę, że obecnie jest dużo przejrzyściej i łatwiej coś znaleźć - szczególnie przy tej ogólnej awarii wyszukiwarek na blogach :/

Miałam też okazję przeprowadzić ostatnie Spa na podejrzewam bardzo, bardzo długo - mój plan zajęć chyba znów zawoła o pomstę do nieba :P.

Ciało:
  • peeling cukrowo-solny Green Pharmacy Masło shea i zielona herbata;
  • "Masło kakaowe" Bingo Spa;
Twarz:
  • mycie mydłem Alepia - do Krakowa zamierzam w końcu odkroić kawałek mydła węglowego i rozpocząć testy, bo tam Alepia już mi się kończy ;);
  • Savon Noir na 10 minut- też do spakowania :D ;
  • przemycie micelem z biosiarką;
  • zmycie, nałożenie maseczki Acne Killer (40 minut);
  • krem Alterra z aloesem.
Włosy:
  • oliwka do włosów z masłem shea i olejkiem arganowym Le Petit Marseillais na 16h;
  • mycie szamponem Bingo Spa borowinowym z 7 ziołami;
  • odżywka do spłukiwania Bingo Spa z 12 ekstraktami na 10 minut;
  • odżywka do spłukiwania Joanna Naturia Len i rumianek, stylizacja.

Coś czuję, że wielogodzinne olejowanie będę sobie mogła wybić z głowy na jakiś czas, czyli pewnie do świąt. Ale przecież są inne metody pielęgnacji, jak bogate maski przed myciem ;).

Dam radę, nie? ;)

Można mnie zaskoczyć :P

Tusz to kosmetyk, bez którego użycia nie wychodzę między ludzi (zwykle :P). Z tego względu przez moją kosmetyczkę przewinęły się tabuny różnych tego typu produktów, z różniastymi szczoteczkami i myślałam, że ciężko wymyślić obecnie coś nowego w tej materii, a dodatkowo jeszcze mnie zadziwić.

Jednak da się :P

Zaskoczyła mnie maskara Eveline, konkretnie Big Volume Lash 5D False Definition Professional Mascara (jaka długa nazwa :O).


Opakowanie: "Pękata", fioletowo-różowa tuba z białymi napisami - estetyczna, żadne nalepki nie odklejają się. Matowa w wyglądzie i "dotyku". Kojarzy mi się z designem tuszy innej firmy na M. :P

A teraz powód mojego zaskoczenia:


Kulka na końcu grzebyczka - zastanawiałam się mocno, czy będę potrafiła się nim obsłużyć :P

Pojemność/cena: 9 ml/13-14 zł.

Działanie: Nie ukrywam - do tak ciekawego rozwiązania szczoteczkowego musiałam się przyzwyczaić i nasze pierwsze spotkanie było średnio udane. Potem jednak dopracowałam technikę - krótkowypustkowy rejon szczoteczki służył mi do rozprowadzania tuszu na rzęsach, a "bombką" rozczesywałam włoski pokryte tuszem - dzięki temu zapomniałam o "pajęczych nóżkach" zamiast rzęs, a samo przeczesywanie dodawało optycznie długości moim firankom.

Pod tusz zawsze stosuję serum, co znacznie wydłuża trwałość tuszu. Przy stosowaniu tego produktu nie miałam problemów z osypywaniem czy rozmazywaniem, a do tej pory nie zmienił konsystencji (nie zgęstniał ;)).

 Przed:



Po:


 To drugi tusz tej firmy, który się u mnie sprawdził - chyba powinnam się rozglądnąć za kolejnym ;)

Produkt otrzymałam do testów od magazynu Uroda i Zdrowie, co nie wpłynęło na moją opinię.

A czym kwaszę się w tym roku?

Pisałam już o moich przeżyciach z kwasem migdałowym (KLIK! KLIK!), jednak nie był on wcale moim naczelnym kwasem na ten rok. Swoją twarz molestowałam głównie kwasem mlekowym.

Kwas ten, podobnie jak kwas migdałowy, jest pochodzi z rodziny AHA - zamiast pierścienia aromatycznego (jak w migdale) ma grupę CH3-. Działa także od niego mocniej, zaś w kosmetykach często używany jest jako regulator pH - w ilościach niewielkich/śladowych.

Tutaj Was trochę zaskoczę pewnie - mimo dość odpornej skóry nie zdecydowałam się na peeling, używałam tylko toników.

Moim pierwszym specyfikiem został tonik przeciwzaskórnikowy by Lorri (receptura z ZSK kosmetycznie zmieniona):
  • 37 ml wody destylowanej;
  • 5 ml kwasu mlekowego 80%;
  • 5 ml wyciągu z aloesu zatężonego 10-krotnie;
  • 3,5 ml witaminy B3.
Wystarczy połączyć wszystkie odmierzone składniki i wymieszać - ja dodatkowo zakonserwowałam tonik 8 kroplami FEOG. Dużym plusem kwasu mlekowego jest to, że możemy zakupić go w formie 80% roztworu - nie ma problemu z rozpuszczaniem i dobieraniem odpowiednich proporcji woda-etanol ;). Tonik ten ma stężenie około 10% kwasu mlekowego.

Po skończeniu tej porcji wyprodukowałam coś mocniejszego:
  • 34,5 ml wody destylowanej;
  • 7,5 ml kwasu mlekowego 80%;
  • 5 ml wyciągu z aloesu zatężonego 10-krotnie;
  • 3,5 ml witaminy B3.
 Otrzymany tonik ma stężenie około 15%, zakonserwowałam go tak, jak wyżej.

Kurację rozpoczęłam od używania toniku 2x dziennie - muszę przyznać, że odrobinę przesadziłam, bo skóra miejscami schodziła sporymi płatami, a okolice brody wyglądały na podrażnione :P. Płynnie więc przeszłam z tej okazji na używanie go tylko wieczorem. 15% działa na mnie tylko odrobinę silniej niż 10%

Po ponad dwóch miesiącach używania mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że skóra ma dużo lepszy koloryt, węższe pory oraz sporo mniej zaskórników - wszystkie nie zniknęły, ale z tymi na nosie to chyba tylko ciężka artyleria wygra, którą zamierzam zastosować w roku przyszłym. Zniknęło mi też kilka piegów oraz śladów potrądzikowych, czego nie spodziewałam się bo bądź co bądź ale tylko toniku, a nie peelingu kwasowym. Skóra też zauważalnie słabiej się przetłuszcza - zwykle przy moich kwasowych zabawach było odwrotnie, więc mam nadzieję, że świadczy to o pewnej normalizacji gruczołów łojowych ;)

Moja kuracja potrwa jeszcze co najmniej do końca marca, być może jeszcze przerzucę się na 20%, albo sięgnę po 30-40 % peeling, ale jeszcze nad tym myślę ;)

Kwasicie się czy nie? ;)





Voodoo :P

Naprawdę, niektóre nazwy lakierów tak zaskakują, że nie sposób ich potem zapomnieć :P Jak ją zobaczyłam, to prawie spadłam z fotela :P

Lakier L.A. Colors Color Craze NP466 Voodoo to piękna, butelkowa zieleń z delikatnym shimmerem. Kolor ujął mnie już za serce dwoma łapkami jeszcze w buteleczce, a na paznokciach to już całkiem odlot ;)

Nie za gęsty, nie za rzadki, z dobrze skrojonym pędzelkiem oraz ładną, profesjonalnie wyglądającą buteleczką. Dwie warstwy kryją idealnie, schnie ekspresowo, a na utwardzaczu L.A. i pod topem Golden Rose nic mu się nie stało przez 5 dni - potem widziałam już niestety odrost paznokcia, co niebywale mnie denerwuje i nastąpiło zmycie :P

Zapłaciłam za niego niecałe 3 zł (15 ml) - z całą pewnością te zakupy z zeszłego roku były największą okazją, jaka mi się przytrafiła ;)





Jakoś tak kakaowo i kawowo ;)

Powoli wracam do normy, a mój organizm pozbywa się ostatnich symptomów zmęczenia ;) Przypadkowo, bo nie planowałam tego z wyprzedzeniem (wszelkie moje zabiegi pielęgnacyjne to zwykle czysty spontan ;)) dość mocno pachniałam wczoraj czekoladą i kawą. A dlaczego?

Ciało:
  • peeling kostką kawową (w końcu dorwałam jakieś bezzapachowe mydło jako bazę - bijcie-zabijcie, jakiś no name :P);
  • krem do ciała Isana shea & kakao.
Twarz:
  • mycie mydełkiem Alepia;
  • brak peelingu - skóra jest wystarczająco złuszczona niedawnym peelingiem kwasowym;
  • płyn micelarny Dermedic Hydrain 3 Hialuro;
  • maseczka do cery trądzikowej Best;
  • serum malinowe;
  • krem do twarzy Alterra z aloesem.
Włosy:
  • olejowanie olejem Oilmedica na 16 h na psikacz z Artiste różowej;
  • dołożenie maski: krem Isana shea&kakao + miód + kakao na 1,5 h pod folię i ręcznik;
  • mycie szamponem borowinowym Bingo Spa 7 ziół;
  • kuracja 12 ziół Bingo Spa na 20 minut;
  • stylizacja.
Wciągnęłam też przepisowe kubki pokrzywy, odsprzątałam w końcu mój pokój tak, że można się po nim poruszać bez większych problemów :P Sama jestem zaskoczona, jak mogłam go tak zapuścić przez ten semestr...

Zobaczyłam też swój plan na nowe półrocze - będzie znów siedzenie na wydziale cały dzień jak w zeszłe :P

Różowa twardzielka? ;)

Niejeden raz wspominałam, że mój makijaż jest dość skromny (ascetyczny wręcz :P). Stosunkowo niedawno (rok, może półtorej roku temu) przekonałam się dopiero do malowania ust czymś bardziej kolorowym niż pomadka ochronna i bezbarwny błyszczyk :P.

Potem, jak można było przewidzieć, moja kolekcja rozrosła się, jednak na szczęście nie do tak ogromnych rozmiarów jak inne :P. Jednak miałam pewien problem - produkty do makijażu ust trzymały się bardzo słabo... Ale od czego jest lusterko w torebce w końcu ;)

Gdy w moje łapki wpadła pomadka w płynie Eveline Super Long Lasting Liquid Tint Glow nr 116 sądziłam, że będzie jak z każdym innym mazidłem - wytrzyma maksymalnie godzinę, a potem będę poprawiać i poprawiać.
 

Opakowanie: Biała, niezbyt długa (na plus) tuba ze srebrną zakrętką i czerwonymi motywami - patriotycznie ;) i w mojej opinii całkiem udany design. Naklejki na szczęście nie odklejają się - nie cierpię takich "umęczonych" opakowań.
Wąski aplikator jest bardzo łatwy w obsłudze i bez większych problemów można wykonać nim dokładne poprawki nawet w biegu.



Pojemność/cena: 7 ml/ 10 zł  

Działanie: Ze szminkami "long lasting", niezależnie od formuły, miałam problem taki, że wysuszały moje usta do strzału - peeling czy wazelina jako podkład nic nie dawały. Z tą pomadką zaliczyłam pozytywne zaskoczenie - nie wysusza, nie podkreśla ewentualnych suchych skórek, powiedziałabym nawet, że delikatnie nawilża. Ma przyjemną, niezbyt gęstą konsystencję, która dodatkowo ułatwia aplikację.

Co do trwałości - przy niejedzeniu faktycznie trzyma się bez uszczerbków i poprawek- napoje jej niestraszne ;). Przy jedzeniu wiadome - znika, ale dość równomiernie, więc nie musimy się martwić o nasz wygląd. Nie mówiąc już o tym, że kolor jest totalnie mój <3





Podsumowując: dobry i tani produkt do wytrzymałego makijażu ust. Chyba sprawię sobie jakiś mocniejszy kolorek ;)

Produkt dostałam od portalu Uroda i Zdrowie, co nie wpłynęło na moją opinię.

Złuszczanie nie do końca przemyślane?

Niedawno pisałam Wam o moich doświadczeniach z kwasem migdałowym (KLIK!), gdzie najwyższym użytym przeze mnie stężeniem peelingu było 30% - lekka wylinka, ale tragedii ani szału nie było.

Jak wiecie, uczęszczam do szkoły policealnej, by kształcić się na technika usług kosmetycznych. W miniony weekend miałam okazję spróbować i wykonać profesjonalny, pełny zabieg kwasem migdałowym firmy Norel. Zestaw składa się z żelu oczyszczającego (5% kwasu migdałowego), preparatu złuszczającego (50% kwasu migdałowego w formie żelu), neutralizatora i maseczki po eksfoliacji.

Samo wykonanie zabiegu sprowadza się do demakijażu, oczyszczenia twarzy 5% żelem, nałożenia kwasu, po odczekaniu odpowiedniego czasu nałożenie neutralizatora, zmycie całości i aplikacja maseczki.

Prowadząca zajęcia zaordynowała trzymanie właściwego preparatu złuszczającego przez 4 minuty (ja z własnej woli trzymałam 8, ale mam już długą przygodę kwasową za sobą).

Efekt na mnie? Zaraz po zabiegu byłam mocno czerwona, jednak rumień zszedł dość szybko. Kolejnego dnia skóra wyglądała pięknie, pory były ledwo widoczne. Za to kolejny poranek przyniósł mocne zaskoczenie, bo skóra schodziła mi jak z węża - dosłownie płatami, i po konsultacji z resztą dziewczyn wiele z nich mocno obeszło z naskórka. Wygląd skóry po złuszczeniu mi się bardzo podoba - zauważyłam mocne przerzedzenie wągrów oraz widocznie zwężenie porów, które o dziwo nadal się utrzymuje. Skóra, jak to po mocnym peelingu, trochę szybciej się przetłuszcza, ale w moim wypadku świadczy to o odblokowaniu porów.

Do czego nawiązuje tytuł posta? Do tego, że moja twarz była przygotowana na tego typu zabieg (w końcu kwaszę się już drugi sezon), czego nie można powiedzieć o skórach moich koleżanek. Żel z 5% kwasem migdałowym szumnie opisany jest jako preparat przygotowujący do zabiegu.
Pytanie, jak takie niskie stężenie kwasu, nałożone jakieś 2 minuty przed nałożeniem 50%, ma szansę  w jakikolwiek sposób przygotować cerę na kwasowego kopa?

Sama uważam, że nie ma takiej szansy, i zastanawiam się nad bezpieczeństwem peelingów kwasowych robionych tak "bez przygotowania" w salonie kosmetycznym. Wiadomo, są skóry "pancerne", którym nic złego się nie stanie, ale ile wśród Nas jest wrażliwców czy niegruboskórnych? Co o tym sądzicie?

Oczywiście, niejeden salon proponuje kosmetyki "przygotowujące" do stosowania przez dłuższy okres czasu przed zabiegiem. Chodzi mi tylko o przypadki, gdzie takie stężenie robione jest "z miejsca".



Imieninowo-urodzinowo-konkursowo!

Jakby ktoś nie wiedział - dziś w kalendarzu wypadają imieniny Katarzyny, a więc moje ;) Nie obchodzę ich jakoś hucznie ze względu na bliskość swoich urodzin, jednak... z tej okazji mam coś dla Was ;)






Konkurs ;)

Wygrać można :

  • Avon, Eternal Magic, woda toaletowa;
  • Wibo, Growing Lashes, tusz do rzęs;
  • Alkemika, kredka do oczu w kolorze ciemnej zieleni;
  • Flash, błyszczyk do ust;
  • Bell, Glam Shine, błyszczyk do ust;
  • Bell, Glam Shine, cien do powiek;
  • Mariza, puder sypki;
  • Perfecta, Matt Effect, krem do twarzy;
  • Dermedic, Tolerans Clear, maseczka do twarzy x2;
  • AA, próbka podkładu.
Wszystkie kosmetyki są nowe ;)

Regulamin:
  • Konkurs trwa od 13 lutego 2013 roku do 27 lutego 2013 roku do godziny 23:59
  • Wyniki zostaną ogłoszone w ciągu tygodnia od zakończenia konkursu. Zwycięzca od momentu ogłoszenia ma tydzień na wysłanie danych do wysyłki. W przeciwnym razie wybrany zostanie nowy zwycięzca.
  • Aby wziąć udział, należy być publicznym obserwatorem bloga lub polubić jego fanpage na Facebooku i odpowiedzieć na pytanie konkursowe.
  • Pytanie konkursowe: Jakie było Twoje największe urodzinowe zaskoczenie?
  • Wysyłka na terenie Polski.
  • Format zgłoszenia:
Obserwuję jako/Fb: (nick lub imię i pierwsza litera nazwiska)
E-mail:
Odpowiedź:



Zapraszam serdecznie do udziału :D

Jest taki dzień... ;)

Tylko jeden raz do roku ;) Od czterech lat moje urodziny wypadają w czasie zimowej sesji egzaminacyjnej, ale dopiero w tym roku udało się, że nie miałam w tym dniu egzaminu (za to dzień później miałam wielką kobyłę :P) Mimo wszystko spędziłam ten dzień bardzo miło na spotkaniach ze znajomymi, nie stresując się zbytnio - nie ma spiny, są drugie terminy, a 23 lata kończy się raz w roku ;)

Nie ukrywam, że nie wszystkie prezenty dostałam - część zrobiłam sobie sama (nie ma to jak mieć rozgrzeszenie z zakupów :P).
100% upominków było trafionych, a poza tym dostałam najlepsze i najśmieszniejsze życzenia w życiu ;)

Kto chce zobaczyć, niech przewija dalej ;)


Pierwszy tom serii Millenium Larssona - dzień przed urodzinami intensywnie poszukiwałam jej w księgarniach wysyłkowych. Moja przyjaciółka (:*) chyba założyła mi pluskwę, bo jak widzicie - jest moja ;)


Savon Noir - zachciewajka chodząca za mną od dawna, sprezentowana przez przyjaciela ;)


Świeczka zapachowa LaRissa  Białe kwiaty - już odpalona ;)



Pomarańczowy lakier Wibo z drobinkami - takiego jeszcze nie miałam w swojej kolekcji ;)


Piękny i cudowny naszyjnik w kształcie róży (jestem wielką fanką motywów "florystycznych" ;)) - od mojej przyjaciółki S. ;)


Od moich bratanic dostałam dwa lakiery Golden Rose Jolly Jewels, czyli łącznie mam ich 4 obecnie ;)


Prezent od współlokatorki - bardzo użyteczny :D


Największe zaskoczenie - prezent od forumowej współ-włosomaniaczki Pauliny - rosyjska maska drożdżowa! Dziękuję serdecznie jeszcze raz ;)

Teraz czas na prezenty uczynione samej sobie... :P


 Lakiery do paznokci z H&M - wszystkie mi się podobają :D - 3 szt./10 zł


Kolejne dwa lakiery z H&M - 2szt./5 zł. Ciekawi mnie, jaki dadzą efekt wspólnie.


I jeszcze jeden z tego samego sklepu - brokatowy granat, za niecałe 5 zł.



 Lakiery brokatowe Saffron, a właściwie top coaty.


Różowiutki - już wypróbowany :D


Złoto.

 Tęczowy.
 Fiolet.

Wpadło też przy okazji kilka lakierów Laval:


 Srebrny top coat.


 Cudnej urody fiolet


I wiekopomna chwila - pierwsze żółtko w kolekcji :D

Każdy z lakierów kosztował 2 - 4 zł.

A na Wizażu zostałam skuszona mydełkiem węglowym mydlarni Tuli:


A jako niespodziewany gratis w paczuszce znalazłam mydło dla alergików: 


Dziękuję Wam wszystkim za życzenia złożone mi 7 lutego: na blogu, na Wizażu, na Facebooku wysłane na maila i złożone osobiście. Zapewniliście mi najpiękniejsze urodziny życia ;)

Aż chce się tworzyć :D

P.S. Czas na bana lakierowego :P

A po sesji... trzeba się doprowadzić do porządku ;)

Wprawdzie nie wiem jeszcze, czy zdałam wszystko (ostatni egzamin myślę nawet, że będzie do poprawy :P - chemia teoretyczna nie jest moją miłością), ale tak czy inaczej należy mi się teraz sporo relaksu. Czasu było niewiele, człowiek siedział zakopany w notatkach po czubek głowy, a dodatkowo jeszcze w całym tym naukowym kieracie miał urodziny (które wspomina jako najlepsze w życiu ;)).

Po pierwsze - otoczenie. Mój pokój wygląda, jakby widział wybuch jądrowy :P Będzie więc wielkie ogarnianie ciuchów i kosmetyków, by móc bez większych problemów przez niego przejść :P

Po drugie - siebie. Dawno o siebie porządnie nie zadbałam, więc od razu po powrocie poczyniłam kroki w kierunku kosmetycznego relaksu:

Ciało:
  • peeling solno-cukrowy Green Pharmacy Masło Shea i Zielona herbata;
  • balsam Mariza Jasmin + serum na rozstępy Eveline;
  • krem do dłoni Mariza Algi morskie;
Twarz
  • mycie mydełkiem Alepia;
  • peeling błotny Bingo Spa;
  • maseczka do cery trądzikowej Best;
  • kapsułka Dermogal na 2 h;
Włosy:
  • Oliwka Babydream na 8 h;
  • Krem do ciała  Isana z miodem na 1,5 h pod folię i ręcznik;
  • Mycie Facelle Sensitive;
  • Maska drożdżowa Bingo Spa na 10 minut;
  • Spłukanie + odżywka b/s Joanna Naturia len i rumianek + jedwab na końcówki Green Pharmacy;
  • Plunking odwrócony, harmonijkowanie, stylizatory, podpinanie (KLIK!);
Największym problemem moim obecnie są cienie i opuchnięcia pod oczami, ale myślę, że 2-3 porządnie przespane noce i będzie o niebo lepiej ;)

Po trzecie - zamierzam trochę posprzątać na blogu, zobaczymy, czy wystarczy mi czasu i chęci w to wolne ;)

Po czwarte -  delikatne oczyszczenie z nadmiaru "chemii" - kuracją pokrzywą, krótką, bardzo intensywną, skonsultowaną z lekarzem (nie wiem, czy podawać tutaj ilość, bo spowoduję przerażenie :P). Zawsze potem czuję się o niebo lepiej - ostatnia była w wakacje.

Po piąte - okulista! Poziom widzenia trochę mi się pogorszył, chyba czas zmienić moc soczewek.

Zaczęłam także wczoraj miesięczną przerwę w piciu drożdży - ostatni mój rozbrat z nimi skończył się spadkiem odporności. Zobaczymy, jak będzie teraz ;). Zamiast nich być może wprowadzę siemię, ale to nic pewnego na razie ;)

Macie jakieś określone plany pielęgnacyjno - kuracyjne na najbliższy czas? ;)

Aaa, i jeszcze coś:


Nie mam pojęcia czemu, ale dobrze na mnie działa, gdy mam migrenę xD




Podocznie, świetlikowo - algowo ;)

Moja skóra dookoła patrzałek ma się tak średnio - mam wrodzone zmarszczki :P i cienie oraz opuchnięcia, związane z moimi przypadłościami, a także dość ciekawym ostatnimi czasy trybem życia. A jak wiadomo urody to twarzy nie dodaje :P

Gdy w moje rączki trafiła maseczka przeciwzmarszczkowa Celii i przeczytałam, że nadaje się pod oczy, nie zawahałam się ani chwili ;)


Opakowanie: miękka tuba z białego, gładkiego tworzywa. Korek z niewielkim otworem bardzo przyjemnie dozuje produkt.

Pojemność/cena: 60 ml/około 6-7 zł.

Skład:


Parafina i trójglicerydy, czyli nałożenie na całą moją twarz odpada w zupełności. Ale poza tym jest całkiem milutko: sporo algowych ekstraktów, rzeczony świetlik, pantenol też całkiem wysoko. Przyznam, że mogli dorzucić trochę bezpieczniejszy zestaw konserwantów, ale są na końcu składu - jest względnie.

Konsystencja:



Kremik o dość luźnej konsystencji. Spodziewałam się czegoś bardziej tłustego w odczuciu dotykowym, ale zostałam mile zaskoczona ;)

Działanie: Jak już pokątnie nadmieniłam wcześniej - używałam jej tylko na oczne okolice - na reszcie twarzy pewnie zaowocowałaby wysypem niespodzianek trądzikopodobnych. Niewielką ilością produktu smarowałam skórę pod oczami oraz powieki i zostawiałam na całą noc (na to producent też zezwala, więc nie było to moje widzi-mi-się ;)). Rano cienie były odrobinę mniejsze, ale co najważniejsze - nie było opuchnięć! Nie zanotowałam też jakiejś megatłustości, za to skóra była przyjemnie napięta (ale nie ściągnięta) i nawilżona. Obecnie stosuję ją 1-2 w tygodniu - wyglądam na mniej niewyspaną, makijaż jest prostszy, bo nie wymaga ode mnie kilograma korektora pod oczy.

A Wy co stosujecie na skórę pod oczami? Może coś zgapię :P

Propaganda? Jeśli tak, to dość nieprzemyślana.

Ciężko mnie zbulwersować tak ogólnie, bo "nic co ludzkie nie jest mi obce", jednak wciskanie kitu konsumentom leży powyżej granicy mojego oburzenia.

Niestety, w dzień moich urodzin zostałam wyprowadzona z równowagi, i to naukowo-kosmetycznie.

W Dzień Dobry TVN został poruszony temat kosmetyków robionych w domu:

KLIK!

Temat zapewne bliski nie tylko mnie, ale i niejednemu z Was.

Odnoszę się tylko do tej audycji, którą zapewne wiele ludzi oglądało i są teraz przerażeni, bo przecież koncerny mogą wcisnąć do kosmetyku wszystko! Co tam skład INCI, przecież tam może być wszystko!

Otóż nieprawda. Koncern nie może wrzucić do kosmetyku wszystkiego. Laboratorium danej firmy kosmetycznej codziennie, a w zasadzie kilka razy dziennie dokonuje analiz sprawdzając skład otrzymywanych produktów, a wszelkie przekroczenie narzuconych norm wywołuje szybką akcję szukania przyczyny i jej eliminacji.

Dobra, ktoś się oburzy, że przecież zakładowe laboratorium może fałszować wyniki. Ok, powiedzmy, że może - ale kłamstwo ma krótkie nóżki ;). Co najmniej dwa razy w miesiącu dokonywany jest audyt - akredytowane, zewnętrzne laboratorium bada próbki produktów. Jeśli analizy audytowe wykażą przekroczenie norm - firmę czekają wysokie kary pieniężne lub nawet zamknięcie linii produkcyjnej na czas nieokreślony - do czasu wyjaśnienia sprawy.

Dlatego jeśli boimy się, że do np. kremu można pakować wszystko jak leci bez informowania o tym konsumentów - nie ma czego, taka sytuacja nie może mieć miejsca.

Nie wszystko, co powstało na Ziemi, jest ekologiczne. Definicja produktu ekologicznego: nie oddziałuje lub oddziałuje minimalnie w sposób negatywny na środowisko. Czyli na przykład pręty z radioaktywnego uranu nie są ekologiczne mimo tego, że są wyprodukowane na Ziemi :P Tak samo pestycydy, nawozy sztuczne, farby, lakiery... i można wymieniać w nieskończoność.

Złuszczanie nie jest prostą drogą do chorób skóry - dermatolodzy przecież sami stosują w swych gabinetach peelingi chemiczne. Wiadomo, skóra po zabiegu jest mniej odporna na czynniki zewnętrzne, jednak przy odpowiedniej pielęgnacji nie ma szans, by stało się nam coś złego. A już nadmienionym mocznikiem to całkiem ciężko jest zrobić sobie krzywdę.

Co do sklepów z półproduktami - obowiązują je TAKIE SAME zasady, jak firmy kosmetyczne. One także są sprawdzane pod kątem tego, co znajduje się w produktach sprzedawanych konsumentom. Tak, z partii np. wyciągu z aloesu pobierane są próbki i badane, czy surowiec nie jest czymś zanieczyszczony. Jeśli chodzi o to, że nie dostajemy "do ręki" żadnej gwarancji tego, co naprawdę jest w kupionych przez nas surowcach - myślę, że zwracając się bezpośrednio do sklepu półproduktowego bezproblemowo otrzymamy odpowiednie atesty i wgląd do norm - jeśli tylko zapytamy ;). Wiec możemy uzyskać gwarancję, że to, co otrzymujemy jest czyste.

Droga uzyskiwania substancji syntetycznych i atestowanych naturalnych różni się wybitnie. Witaminę C na przykład dużo łatwiej jest zsyntetyzować chemicznie, niż ekstrahować ją np. z cytrusów. Wzór chemiczny identyczny, działanie identyczne, ale syntetyczna nie może znaleźć się w certyfikowanym kosmetyku naturalnym. Możecie mi wierzyć na słowo - uzyskanie surowca z materiału naturalnego z zachowaniem wszelkich norm dotyczących naturalności jest zwykle dużo droższe niż otrzymanie tego samego surowca w laboratorium.

Co do tego, że możemy zrobić sobie krzywdę stężeniem - na stronach sklepów półproduktowych przy każdym produkcie znajduje się dopuszczalne stężenie, a kalkulator stężeń bez problemu znajdziemy w Internecie. Oczywiście można znaleźć wariatów, którzy nie posłuchają sugestii sklepu - ale tego nie da się racjonalnie powstrzymać.

Uczulenia? Uczulić równie dobrze może kosmetyk drogeryjny. W tym momencie występuje czynnik ludzki - ile z Nas kręci kosmetyki, bo nie może używać większość kosmetyków "kupnych"? Oczywiście nie chcę demonizować tego, co nie jest naturalne - walczę tylko z oszczerstwami względem "samoróbek".

Odnośnie mieszania - nawet jeśli konsystencja nie wyjdzie nam odpowiednia: to co z tego? Nawet takim "niedorobionym" kremem, tonikiem czy micelem nie zrobimy sobie krzywdy, jeśli stężenia będą odpowiednio dobrane oraz pH sprawdzone.

pH uzyskanego kosmetyku możemy sprawdzić i ewentualnie wyregulować sami: papierki wskaźnikowe pozwalają na określenie pH z dokładnością do 0,5 "stopnia", co jest w zupełności wystarczające. pH nam nie gra ? To mamy sodę oczyszczoną i kwas mlekowy czy sok z cytryny - po niewielki dodatkach wszystko wraca do normy ;)

Co do parabenów - nie uważam je za szczególnie szkodliwe - po prostu zrobiono na nie nagonkę i faktycznie, znam gorzej działające, które się stosuje (zwykle promotory formaldehydu).

Cen kosmetyków aptecznych nie skomentuję - kto chodził do dermatologa to raczej wie, na jakie kwoty potrafiła opiewać recepta - a często produkt o bardzo podobnym (czasem nawet lepszym) składzie można kupić za grosze w drogerii.

Przepraszam, wyżaliłam się po całości, ale musiałam.

Co sądzicie o całej sprawie?








Krokodyl ;) + urodzinowo

Lubię pozytywne zaskoczenia (nic odkrywczego, chyba każdy lubi :)), jednak statystycznie jeśli chodzi o lakiery, a konkretnie porównanie ich odcieni w buteleczce i na paznokciu, to częściej jestem rozczarowana.

Rozczarowania kolorystycznego spodziewałam się właśnie po lakierze MiniMax firmy Eveline nr 782 - kolor w buteleczce totalnie mi nie podszedł - zgaszona kremowa zieleń. Byłam przekonana, że efekt na paznokciach nie zrobi na mnie dobrego wrażenia.

Jakież było moje zdziwienie, gdy po pomalowaniu paznokci oczom mym ukazał się ciekawy odcień krokodylkowej zieleni (nie tak zgaszonej, jak wydawało się w opakowaniu) z mocno żelkowym wykończeniem - na zdjęciu są paznokcie bez topa, więc same możecie ocenić błysk ;)

Opakowanie i jego funkcjonalność nadal mi się podoba (chociaż odrobinę skróciłabym pędzelek). Na pazurkach mam 2 warstwy, które schną szybciutko, a całość trzymała się nienaruszona... znów 5 dni, czyli do dnia zmycia.

5 ml lakieru kosztuje około 5 zł.

Chyba poszukam ich gdzieś stacjonarnie, bo trwałością wręcz grzeszą ;)





Produkt dostałam do testów od portalu Uroda i Zdrowie, co nie wpłynęło na moją opinię.

Drodzy Czytelnicy, dziś kończę 23 lata ;) Z tej życzę sobie, by blogowanie nadal było dla mnie taką frajdą, jaką jest oraz by Was było coraz więcej ;) Będę się starać, by wpisy nadal były dla Was ciekawe i pomocne.

Oczywiście, z okazji urodzin nie tylko ja dostanę prezenty - o tym już niedługo ;) Za opóźnienie przepraszam, jednak nadal mam sesję i sami rozumiecie - walczę jak mogę o długie ferie ;)

Dziękuję za to, że jesteście ;)

Jak opanowałam trądzik XIII : micelik po raz drugi

Oficjalną fanką miceli jestem od czasu ukręcenia tego typu kosmetyku bazującego na biosiarce (KLIK!). Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym pozostała przy nim jednym - pod koniec 3 butelki rozpoczęłam poszukiwania innego płynu, który mogłabym ukręcić. Wymagania stawiałam przed nim spore: ograniczenie wizyt nieproszonych "czarnych gości" (wągrów), możliwość zmywania nim makijażu oczu oraz jak największą delikatność (żadnego wysuszania, ściągnięcia, podrażnienia).

Po głębokich przemyśleniach postanowiłam użyć kwasu salicylowego do czego innego niż do balsamów na moją wymagającą skórę ciała.

Użyłam:
  • 1 ml P4-C;
  • 2 ml kwasu salicylowego;
  • 2,5 ml niacyniamidu (wit. B3);
  • 1 ml d-pantenolu;
  • 1 ml gliceryny;
  • 45 ml wody.
Jest to delikatnie zmodyfikowany ilościowo przepis ze strony ZSK.

Samo sporządzenie micela wygląda następująco: odmierzamy do zlewki P4-C i kwas salicylowy, mieszamy do otrzymania gładkiej masy bez grudek (coś jak gęsta śmietana - bardzo ważny punkt; pierwszy rzut tego specyfiku potraktowałam po macoszemu i potem pływały mi grudki). Potem porcjami dodajemy wodę, najlepiej cały czas mieszając, a następnie resztę składników i znów mieszamy. Całość zakonserwowałam 8 kroplami FEOG i przelałam do buteleczki. Micel, jak zapowiadano w przepisie, ma barwę białą, a kwas w postaci zawiesiny opada po jakimś czasie na dno - przed użyciem wystarczy wstrząsnąć ;). Praktycznie nie pachnie.

Micelu używam do zmywania makijażu i do przemycia twarzy po użyciu mydła Alepia (KLIK!). Przyznać muszę, że ze zmywaniem makijażu radzi sobie równie dobrze jak jego siarkowy brat dodatkowo oddziałując mocniej na zanieczyszczone rejony mojej cery - trzyma zaskórniki w ryzach i przeciwdziała tworzeniu się nowych, odrobinę zmniejszając już istniejące. Nie ma jednak działania złuszczającego (solubilizowany kwas tak nie działa), więc w kwestii likwidowania już istniejących wągrów sam niewiele może zrobić - co nie zmienia tego, że dobrze sprawdza się jako uzupełnienie pielęgnacji peelingami i tonikami kwasowymi w moim przypadku.

Oprócz tych wszystkich plusów ma jeden minus - niezależnie od tego, co mówi przepis (tym specyfikiem wg niego można zmywać całą twarz, w tym oczy) po kilku razach zrezygnowałam ze zmywania nim oczu, bo zauważyłam zwiększoną migrację rzęs z powieki :P Jednak reszta mojej twarzy bardzo go polubiła ;)

Teraz dla odmiany zamierzam spróbować jakiegoś "kupnego" (czyli w domyśle drogeryjnego) micela ;)




Zachciewajki ;)

Jako, że wielkimi krokami zbliżają się moje urodziny postanowiłam zrobić sobie taką małą listę z zachciewajkami kosmetycznymi, jakie jeszcze za mną chodzą (części tego, co mnie kusi nie będzie tutaj, bo znam zawartość kilku prezentów ;)).

Czego chciałabym spróbować:

  • Olejek kokosowy Vatika - moje niskoporowate włosy lubią kokosa, a poza tym prawie każda włosomaniaczka go miała - ja też chcę :P
  • Kalpi Tone i Maka - czasem nachodzi mnie ochota na hinduskie pudry;
  • Maseczka z miodlą indyjską Himalaya Herbals - widziałam skład i od tego momentu bardzo mnie kusi;
  • Bezbarwna henna Cassia - zmieniać koloru jakoś drastycznie nie zamierzam, ale chciałabym pobawić się henną;
  • Lakiery Orly - nie mam ani jednego w swojej kolekcji, a szczególnie podoba mi się seria Flash Glam FX - przytuliłabym chyba wszystkie :P
  • Brokatowe lakiery L.A. Colors - przed ich zakupem powstrzymały mnie tylko koszty wysyłki xD;
  • Lakiery Brilliant Marizy - mam jeden (oczywiście ten niebieski :D), a przytuliłabym wszystkie <3
  • Regenerujący krem do rzęs L'Biotica - może jednak da się podrasować moje oczne firanki?
  • Maski NaturVital - z czystej ciekawości ;)
  • Paletka Sleeka - na dobrą sprawę nie wiem, którą chcę najbardziej, musiałabym usiąść spokojnie i się zastanowić :P
  • Peeling enzymatyczny z Biochemii Urody - widziałam już kilka ochów i achów na jego cześć;
  • Kurs wizażu - żeby w końcu nauczyć się malować! Kogoś potrafię, a sama siebie - nie bardzo :P;
  • Bioderma Matricium - by sprawdzić, czy to rzeczywiście takie cudo;
  • Scandic Water Mask i Coco Mask - nie miałam jeszcze, a nowości lubię próbować;
  • Serum do twarzy do 35 lat Piervoe Reshenie - czuję się skuszona pozytywnymi recenzjami;
  • Serum, krem matujący i krem-detoks na noc Baikal Herbals do cery tłustej - jak wyżej.
Pewnie gdybym weszła do statystycznej drogerii znalazłabym jeszcze miliard innych rzeczy, które z chęcią przygarnęłabym pod swój dach.

Oczywiście lakiery rządzą :P

Może Wy mnie jeszcze czymś pokusicie? ;)

Pochwalić się chciałam ;)

Postów denkowych było do tej pory na moim blogu jak na lekarstwo, bo i chwalić się za bardzo nie było czym - zużycia były niewielkie (właściwie nawet ich nie zauważałam :P). Jednak z racji, że po suszy przychodzi deszcz - w zeszłym miesiącu denko miałam jakieś super-hiper-mega :P

Kosz zaliczyły:

  • Isana, Krem do ciała shea i kakao (KLIK!) - zapas już uzupełniony ;);
  • Isana, Krem do rąk z kwiatem pomarańczy (KLIK!);
  • Isana, Locken, Pianka do włosów kręconych stara wersja (KLIK!) - jak mi się zapasy skończą będę niepocieszona :/;
  • Isana, Bezacetonowy zmywacz do paznokci;
  • Bielenda, Żel do włosów bardzo mocny z czarną rzepą - kolejne opakowanie już czeka ;);
  • Green Pharmacy, Masło do ciała Miód i Rooibos;
  • Green Pharmacy, Masło do ciała Róża piżmowa i Zielona herbata;
  • Babydream, Oliwka dla dzieci (KLIK!) - kolejne opakowanie czeka ;);
  • Bingo Spa, Maska do włosów z glinką zieloną - zapas uzupełniony;
  • Bingo Spa, Maska do włosów z drożdżami - zapas uzupełniony;
  • Bingo Spa, Maska do włosów z glinką Ghassoul;
  • Bingo Spa, Cynkowa maseczka do twarzy;
  • Facelle, Płyn do higieny intymnej Sensitive (KLIK!) - kolejne opakowania czekają :P;
  • Eveline, Tusz do rzęs False Definition 4D (KLIK!);
  • Isana, Żel pod prysznic Kokos;
  • Isana, Pianka do golenia Sensitive;
  • Alterra, Krem do twarzy na dzień z orchideą;
  • Avon, Woda toaletowa Summer White;
  • Ziaja, Płyn uniwersalny do demakijażu oczu.
Nie mówiąc już o niezliczonej ilości wacików i patyczków kosmetycznych :P Oraz kilkunastu kostkach drożdży :)

Muszę przyznać, że moje zbiory trochę się przerzedziły - i dobrze!

A jak Wasze zużycia w mijającym miesiącu?

Do swojego chwalenia się chciałam dołączyć to, że zaliczyłam już dwa egzaminy w tej sesji, czyli połowa za mną ;)

Gdy najbliżsi uważają, że zwariowałaś - pokaż im mnie cz.I



Zapewniam, że przestaną burczeć :P W tej serii będę się spowiadać z różnych posiadanych zbiorów - myślę, że przyda się to Wam w:
  • stwierdzeniu tego, że wcale nie macie czegoś za dużo;
  • uświadomieniu rodzinie/znajomym, że nie jest z Wami wcale jakoś najgorzej :P
  • uświadomieniu rodzinie/znajomym, że może być w przyszłości gorzej :P

Na początek zbiór największy - półprodukty bez olei.
  • keratyna hydrolizowana
  • jedwab hydrolizowany
  • kolagen z elastyną
  • kolagen solo
  • hydrolizowane proteiny owsa
  • hydromanil
  • żel hialuronowy 1%
  • wyciąg z aloesu zatężony 10x
  • d-pantenol
  • gliceryna roślinna
  • mleczan sodu
  • kwas mlekowy
  • kwas salicylowy
  • kwas migdałowy 
  • kwas jabłkowy
  • kwas L.H.A
  • glukonolakton
  • mocznik
  • lecytyna
  • l-cysteina
  • ekstrakt z malin
  • ekstrakt z soku granatu
  • ekstrakt z wierzby białej
  • ekstrakt z nasion ostropestu
  • ekstrakt z mango
  • ekstrakt liposomalny przeciwtrądzikowy
  • ekstrakt liposomalny na naczynka
  • ekstrakt liposomalny antyhistaminowy
  • flawanony mięty
  • biosiarka
  • P-4C
  • alkohol cetylowy
  • GSC
  • hydrolat oczarowy
  • hydrolat z zielonej herbaty
  • hydrolat cytrynowy
  • hydrolat lawendowy
  • hydrolat rumiankowy
  • hydrolat z róży stulistnej
  • hydrolat rozmarynowy
  • olejek eteryczny pichtowy
  • olejek eteryczny rozmarynowy
  • olejek eteryczny z drzewa herbacianego
  • alantoina
  • wodorowęglan sodu
  • niacynamid
  • glinka zielona
  • glinka czerwona
  • glinka biała
  • glinka multani mitti
  • spirulina
  • FEOG 
  • DHA BA


Możecie mną mężów i rodziny straszyć xD I na zdjęciach nie jest wszystko... :P

Zapewne padnie pytanie, czy jestem w stanie zużyć to wszystko przed terminem ważności - odpowiadam: oczywiście ;)
Przekonałam już rodzinę i najbliższych znajomych do mojego mieszania, więc jest ekipa pozwalająca mi to wszystko zużyć ;)

P.S. Trzymajcie kciuki za mój dzisiejszy egzamin ;)