Najbliższe dni spędzę na...


... delektowaniu się smakiem świątecznych wiktuałów. No dobra, bez ściemy - na pełnopostaciowym obżarstwie :P Na tym talerzu jest wszystko z wypieków, co potrzebne mi do szczęścia: rolady z czekoladą i makiem, placek drożdżowy ze śliwkami i keks <3

Pochwalę się też koszykiem, w którym widać własnoręcznie upieczone: baran i babka, pofarbowane cebulą jajka i nieśmiało wychylający się słoiczek z chrzanem (w tym roku nie tarłam sama chrzanu - nie dało się wykopać ani kawałka :P). Na niewidocznym parterze koszyka ulokowały się wędliny. Ogólnie ten koszyk niosę w dwóch rękach albo pomaga mi brat - swoje waży ;) 


Z okazji Świąt życzę Wam wszystkim spokoju, odpoczynku, ciepła, wiosny za oknem i nieprzerwanego biesiadowania! ;)

Nietrwały ciemniak

Lakierów Essence nie mam zbyt wiele w swojej kolekcji - ze starych zbiorów mam 3 sztuki, które zrobiły na mnie nieszczególnie dobre wrażenie nie tyle kolorystyczne, co "trwałościowe", więc standy z ich lakierami omijałam z niesłychaną dla mnie obojętnością :P Jednak dzięki wygranej w konkursie u Kasi zostałam właścicielką lakieru tejże firmy.

Essence The Twilight Saga Breaking Down part 2  nr 02 Alice had a vision-again to lakier z miliardem drobinek fioletowo-różowo-morskich zanurzonych w ciemnofioletowej bazie.
Znaczy ten lakier tak wygląda w buteleczce i wtedy naprawdę robi megapiorunujące wrażenie, nawet na mnie.

Gorzej na paznokciach, kiedy drobinki w magiczny sposób znikają, i lakier jest "głównie ciemnofioletowy" :P Kolor nadal jest ładny, jednak nie robi aż takiego wrażenia, jak w opakowaniu.

Samo opakowanie wygląda naprawdę nieźle i klimatycznie, jak na limitkę związaną z filmem przystało. Buteleczka kryje 10 ml produktu w cenie 7 zł. Dobrze wyprofilowany pędzelek pozwala na bezproblemowe malowanie, a lakier schnie dość szybko.

Niestety, na drugi dzień można już znaleźć starte końcówki :/

Wiem, że ten lakier jest już nie do kupienia. Ten post to kolejny argument dla mnie, by z własnej woli nie zaopatrzyć się w przyszłości w żaden lakier tej firmy :P





Chciałam Wam przedstawić...

Chciałabym przedstawić Wam pewnego pana, który zaprząta mi myśli, niesamowicie angażuje, czasem stara się mnie zirytować, by chwilę później łasić się do mnie i szukać pieszczot.

Oto pulchna, rozbrykana bestyjka o grafitowym futrze - Szarik ;)








Przepraszam Was, że prezentuję tylko jego przecudnej urody mordkę, ale nie sposób zrobić mu zdjęcia, gdy ma kontakt z podłogą - osiąga takie prędkości widząc obiektyw, że na zdjęciach jest tylko szarą plamą :P

Chłopak dokazuje jak może, a wraz z mamą Misią uczy się szczekać - na razie głosik ma bardzo piskliwy :P

Na sumieniu ma 3 pary moich trampek i kapci, paskuda jedna!

Ale i tak go uwielbiam :D

Mocne myjadło?

Do tej pory przekonana byłam ( i praktyka potwierdzała to założenie), że jeśli szampon, którego użyłam, zawierał wysoko w składzie mocny detergent (SLES), to włosy były dobrze oczyszczone, lekkie, odbite od skalpu. Jednak od każdej reguły jest wyjątek... czyli o szamponie borowinowym Bingo Spa z siedmioma ziołami.


Opakowanie: Plastikowa, sztywna butelka z alumino-podobną zakrętką i sporym otworem. Papierowa nalepka dość szybko zaczyna wyglądać nieestetycznie.

Pojemność/cena:  300 ml/ 10 zł.

Skład: Mieszanka detergentów anionowych i amfoterycznych, a przed zapachem oprócz glikolu propylenowego i chlorku sodu (soli kuchennej) znajduje się tylko jeden z nadmienionych ekstraktów - z mchu, który swoją drogą nie jest wymieniony w "reklamie" :P. Dalej mamy rozmaryn, rumianek, arnika górska, jasnotę białą (białą pokrzywę), szałwię, sosnę zwyczajną, rukwii, łopian większy, cytrynę, bluszcz, nagietek, nasturcji - naliczyłam 12 ziół :P
Dalej konserwanty i barwnik. Zawiera DMDM Hydantoinę - uwaga wrażliwcy.


Konsystencja: Gęsty i dość zwarty żel o herbacianym zabarwieniu. Jego konsystencja w połączeniu z butelką o aluminiowej zakrętce powoduje problemy z wydobyciem go do końca z opakowania.


Zapach: Tanie, męskie perfumy, na szczęście nie utrzymuje się po myciu.

Działanie: Od szamponu wymagam przede wszystkim, żeby mył - bo cóż mi po niedomytych włosach? I na tym zaczyna się i kończy recenzja tego produktu - myjak ten nie potrafi domyć mi moich kłaczków... Niezależnie od tego, czy nałożę olej albo megabogaty miks przed myciem czy po prostu umyję włosy bez niczego - efekt jest taki sam. Włosy są oklapłe, bez życia i objętości (czasem jeszcze udawało mi się wyjść w rozpuszczonych, ale zwykle musiałam je spiąć), a na drugi dzień wołają wręcz o mycie (myję włosy średnio co 3 dni, gdy nie mam takich problemów).

Na plus - nie wywołał żadnego swędzenia czy wypadania.

Natknęłyście się kiedyś na niemyjącego rypacza?


Subiektywne zestawienie odżywek myjących ;)

Subiektywne, bo moje ;) Zostałam zmotywowana do stworzenia go słowami: "Niedługo zapomnisz, jakimi odżywkami myłaś kłacze, a komuś może się to przydać". Obecnie mycia odżywką nie praktykuję, ze względu na galopująconiską porowatość, nie licząc wakacji, gdy czasami mycie odżywką odpowiada za całe odżywianie - na przykład po namaczaniu się w basenie. Wiem jednak, że niejednej z Was ta metoda służy nadal ;)

Kolejność będzie mniej-więcej chronologiczna ;)

  • nieodżałowana Isana z olejkiem Babassu - od niej zaczęło się moje włosomaniactwo! Przed zebraniem całego ekwipunku włosomaniaczki narabiała mi za mycie i odżywianie w jednym, szczególnie w czasie zeszłorocznego wyjazdu nad morze. Po 3 miesiącach zaczęła czasami obciążać mi kłaczki - spadek porowatości. Średnio wydajna.
  • maska Scandic z proteinami jedwabiu - całkiem lekkie mazidło, nadające się do mycia, jednak dość gęste - w moim przypadku bez jego rozwadniania mycie byłoby niemożliwe. Jednak spełniało swe oczyszczające zadanie bardzo dobrze i byłam mu wierna do końca wielkiego, litrowego opakowania. Dodatkowo jego wydajności nie można było nic zarzucić.
  • maska Kallos Crema Al Latte - która włosomaniaczka o niej nie słyszała :P Zawiera wprawdzie guar, który nadbudowywać się może, jednak - co mi szkodziło spróbować? Otóż ten związek myjący był bardzo krótki - mój skalp czegoś w Kallosie nie lubił tak bardzo, że myślałam, że zdrapię sobie skórę :( Zużyłam na długość włosów ;).
  • maski Bingo shea oraz z glinką zieloną - obie całkiem nieźle myły, ze wskazaniem na wersję glinkową (shea niedopłukane potrafiło mi koncertowy przychlast wyprodukować). Niestety, po 2-3 tygodniach stosowania pojawił się lekki świąd skalpu, zużyłam je na długość i nadal namiętnie je używam w ten sposób. 
  • odżywka b/s Joanna Naturia mak i bawełna - efekt myjący bardzo dobry, włoski dokładnie domyte, jednak swędzenie skóry głowy nie pozwoliło mi zbyt długo z niej korzystać w ten sposób.
  • balsamy Mr. Potters z gingko i aloesem - miałam tylko te dwie wersje, jednak w działaniu czyszczącym nie widziałam między nimi różnic. Myły całkiem nieźle, były wydajne w dolnych granicach średniej. Nie obciążały, bo silikon w nich zawarty zmywalny jest wodą ;).
  • odżywki bez spłukiwania i do spłukiwania Hegron (nawiasem mają identyczny skład :P) - z całą pewnością moja ukochana odżywka myjąca, jeśli chodzi o efekt na włosach - czyste, lekkie, nieobciążone, nawet swego czasu można było przyszaleć z bogatszą maską po myciu ;) Była jednak szalenie niewydajna, a poza tym jej zapach pozostawiał wiele do życzenia (jak to dobrze, że mnie rzadko który smrodek męczy).
To były czasy, kiedy odżywką bezproblemowo domywałam włosy ... ;)
Myłyście kiedyś włosy odżywką? Jak wrażenia? ;)


Różane dopieszczenie

Wszelkie smarowidła do ciała zużywam w tempie dość sprinterskim - skóra mojego ciała jest bardzo sucha i bez natłuszczenia po prostu się sypie :/ Dziś kolejne wypróbowane przeze mnie masło do ciała - Green Pharmacy z różą piżmową i zieloną herbatą.



Opakowanie: płaski, brązowy słoiczek z plastiku z kremową nakrętką i naklejkami - design taki, jak innych produktów tej firmy. Muszę przyznać, że jest bardzo wytrzymałe - kilka razy mi spadło i nic złego mu się nie stało ;)

Pojemność/cena: 200 ml/11 zł.


Skład: Zaraz po wodzie znajdziemy masło shea, co dość mocno mnie zaskoczyło ;) Pojawia się też silikon (zabezpieczenie przed utratą wody), emulgatory, emolienty tłuste, olejek różany, ekstrakt z herbaty chińskiej.
Zawiera parabeny, trochę syntetycznych zapachów i barwnik.


Konsystencja: gęsta i zbita, kojarzy mi się z bardzo gęstym budyniem, jaki gotuję na masę do karpatki ;)

Zapach: Nie czuję w ogóle zielonej herbaty, sama róża ;) Zapach znika niedługo po użyciu.

Działanie: Wsmarowywałam je w wilgotną skórę po prysznicu/kąpieli (moją suchą skórę ciężko się kremuje czymkolwiek :/) i od razu zauważyłam, że jak na tak gęste masło całkiem nieźle się wchłania. Efekt nawilżenia i natłuszczenia mimo tego utrzymuje się naprawdę długo (po wieczornym rytuale skóra jest nadal miękka o poranku, czasem nawet wytrzymuje poranny prysznic - co u mnie jest dość rzadko spotykane).

Jak na razie jest też najbardziej wydajnym kosmetykiem do natłuszczania ciała, jaki miałam - używam i używam, a dopiero niedawno zobaczyłam dno ;)

Mam już inną wersję (miód i rooibos) - ciekawe, czy też utrzyma poziom ;)

Winny welur ;)

Dobra czerwień nie jest zła, poza tym jest kolorem ponadczasowym, jeśli chodzi o paznokcie - niestety, zwykle lakiery w tych odcieniach nie są zbyt trwałe. Jak było w tym wypadku?

Lakier Lambre Sense of Elegance Winny Welur nr 5 to ładna, nasycona czerwień z drobniutkimi, nienachalnymi drobinkami - w buteleczce jest mocno perłowy, ale na paznokciach efekt inny ;). Do momentu wypróbowania tego koloru uważałam, że najpiękniejsze czerwienie to te kremowe, jednak moje zdanie zmieniło się od pierwszego wejrzenia paznokciowego - został moim czerwonym ulubieńcem ;)

Opakowanie zawiera 8 ml lakieru w cenie 12,90 zł.  Buteleczka jest kwadratowa, bardzo elegancka - mimo, że złote akcenty są nie do końca w moim guście to idealnie komponuje się z napisami i nawet... tym kolorem lakieru ;) Pędzelek jest wąski, dobrze przycięty, wygodnie trzyma się w dłoni i bezproblemowo się nim maluje.

Trwałość: odprysków brak, po 4 dniach ścierały się końcówki.





Podobają mi się kolejne odcienie :P

Kokosowy, kostkowy peeling ;)

Moim ulubionym peelingiem jest kawowa kostka stworzona w domowym zaciszu ;) Niestety, zima, gruba odzież, a przede wszystkim noszenie rajstop spowodowało mocne podrażnienia mojej skóry - kostka ta obecnie ma dla mnie za mocne działanie zdzierające.

Wyruszyłam więc na poszukiwania... miększego czynnika ścierającego :P Znalazłam go w dość prosty sposób, piekąc kokosanki.

Zmieszałam więc 3 płaskie łyżki wiórków kokosowych z łyżką rozpuszczonego oleju kokosowego, zalałam całość ciepłą wodą do wysokości płatków i odczekałam 10 minut. W tym czasie na tarce o małych otworach starłam mydło (polecam jak najmniej pachnące - mi się trafił jakiś bezzapachowy no name) i dodałam do kokosa, całość zaprawiając jeszcze kilkoma kroplami olejku do ciasta (kokosowego, a jakże :P).

Masę przełożyłam do plastikowych, małych kubeczków - stąd też wziął się kształt mydełka, które po 8 dniach było suche i gotowe do działania:






Drobinki w tym peelingu są "miększe", przez co delikatniej czynią swoją powinność zdzierającą - nie pogarszając sytuacji na moich kończynach, a w połączeniu z intensywnym natłuszczaniem wręcz przyczyniają się do powolnego ogarnięcia podrażnieniowego sajgonu. Skóra jest oczyszczona, gładka, a równocześnie nie jest... podrapana :P A przy tym wszystkim... pięknie pachnie! (jeśli ktoś tak lubi zapach kokosa jak ja ;)).

Lubicie zapach kokosa? ;)

Malinowo z lekkim rozczarowaniem

Mam kilka odcieni lakierów do paznokci, do których ciągnie mnie bardziej: około-czerwone i około-niebieskie ;) Dziś przedstawiciel tej pierwszej grupy: L.A. Colors Color Craze NP 459 Sparkling Fuchsia.

Kolor w buteleczce to jaśniutka malinka z żółto-srebrno-niebieskimi, delikatnymi drobinkami - na paznokciach efekt jest odrobinę ciemniejszy. W opakowaniu ujął mnie za serce z całej siły jednak na paznokciach już mniej - ale trochę w tym mojej winy :P

Opakowanie kryje 13 ml produktu, za którego zapłaciłam na Allegro 1,99 zł swego czasu (wiem, że teraz bardzo ciężko je dorwać). Design jak w przypadku innych lakierów L.A. - bardzo profesjonalne, ładne, z matową rączką i pędzelkiem jak dla mnie o idealnej grubości i długości.

Na paznokciach mam 3 warstwy i śmiało mogłabym ich nałożyć jeszcze ze dwie, a i tak Kraków pewnie byłoby przez nie widać :P Jednak gdybym nałożyła pod spód mleczną bazę lub lakier podkładowy to nie miałabym tego problemu - mądry Polak po wykopkach :P
Schnie naprawdę szybko mimo tylu warstw i jest megatrwały - po 4 dniach nie było widać na nim żadnych uszkodzeń.

Na przyszłość pamiętać o podkładzie - i będę w pełni zadowolona ;D



Dopieszczenie ;)

Kosmetyczne, a jakże! Pierwsze porządne, jakie udało mi się od początku roku akademickiego, czyli po 3 tygodniach - nie jest źle ;) A wszystko dzięki temu, że laborki udało się zakończyć o przyzwoitej godzinie (a nie o 19 w piątek, jak widnieje na planie :P).

Ciało:
  • peeling cukrowo-solny Masło shea i zielona herbata Green Pharmacy;
  • masło do ciała Joanna z awokado.
Włosy:
  • psikacz z rozwodnionego Mleczka jedwabnego Bingo Spa;
  • maseczka z kremu Isany shea&kakao z miodem i olejem winogronowym - 1,5 h pod folią i ręcznikiem;
  • mycie szamponem Cari;
  • Bingo Spa Kuracja latte na 10 minut;
  • zabezpieczanie, stylizacja.
Twarz:
  • mycie mydłem Alepia;
  • Savon Noir na 10 minut;
  • zmycie mydełka;
  • przemycie płynem micelarnym Dermedic Hydrain3Hialuro;
  • maseczka do cery trądzikowej Best nałożona na 20 minut;
  • zmycie, wklepanie kremu Eva Naturia Intensywnie nawilżającego.
Właściwie najbardziej w takich pielęgnacyjnych Spa oddziałuje na mnie aspekt... relaksacyjny ;) Nie ukrywam, że stres jest moim nieodczepialnym towarzyszem, a przecież bez jego wypromieniowania w zdrowiu żyć się nie da ;)

A, i mój odstresowacz z ostatnich kilku dni:



A co Was najlepiej relaksuje? ;)


Czarny zabójca trądziku?

Rzadko podchodzę do kosmetyku sceptycznie już przed użyciem - zdarzyło mi się to chyba po raz pierwszy. Wpływ miała na to nazwa produktu, która sama w sobie obiecuje poniekąd złote góry, więc i moje wymagania urosły automatycznie. Mowa o maseczce peel-off Acne Killer, którą można zakupić w sklepie Lux Style i tam też odsyłam do opisu producenta zapowiadającego pozbycie się trądziku - sama opowiem o swoich doświadczeniach ;)




Opakowanie: Saszetka zawierająca 10 ml produktu w całkiem przyjemnej dla oka kolorystyce, bez nachalnych zdjęć wyphotoshopowanych modelek ;)

Pojemność/cena: 5x 10 ml/40 zł

Skład:

Krótko i prosto: woda, morskie osady mineralne, zapach. Zastanawia mnie tylko, co w składzie odpowiada za formułę peel-off... :P

Zapach: Mentol, bardzo typowy.

Działanie: Zużyłam wszystkie 5 saszetek w odstępach tygodniowych - nakładanie jest całkiem przyjemne i bezproblemowe, chociaż sam produkt wygląda jak smoła. Szczerze powiem, że maseczki o formule peel-off niezbyt mi odpowiadają ze względu na sposób ich usuwania (nie lubię tego odrywania). Niestety, tutaj musiałam to przeżyć - dodatkowo ten produkt trzymał się twarzy jakby był super glue przyklejony :P Dawałam jednak jakoś radę. Zaraz po zdjęciu skóra była dość mocno. podrażniona zrywaniem, jednak po kilkudziesięciu minutach wszystko się uspokajało. Bezapelacyjnie matowi cerę, skóra mniej się błyszczy i "tłuści", dodatkowo "dotykowo" ją wygładza. Ale co do trądziku... żaden mój wągier nie został skasowany, a dodatkowo prawdopodobnie od podrażnienia w dolnej części policzków i brody wychodziły mi pojedyncze zmiany ropne :/




Produkt ten u mnie się nie sprawdził, jednak ktoś z bardziej odporną cerą i mniej wiekowymi zaskórnikami mógłby być zadowolony, kto wie...

Lubicie maseczki peel-off?

Dlaczego zrezygnowałam z OCM?

Tego typu pytanie, zadane mi wielokrotnie w ostatnim czasie, nie może przejść bez echa i odpowiedzi ;) Jak zauważyliście, w opisach moich "dni dobroci dla ciała" od jakiegoś czasu przestał pojawiać się rytuał OCM.

Dlaczego? Powodów jest kilka:
  • moje prywatne nieogarnięcie - "rozrzut" mieszanki często powodował upaćkanie włosów, co skutkowało częstszym myciem - na ten luksus niestety nie mam czasu ;);
  • używanie toników kwasowych - produkty tego typu słabo radziły sobie z przebiciem się przez cienką warstewkę tłuszczu pozostawioną przez mieszankę;
  • wygodnictwo - z OCM zajmuje jakoś dwa razy więcej czasu niż mój obecny sposób mycia (czyli jakieś 3 minuty - strasznie jestem leniwa, nie? :P);
  • negatywny stosunek mojej cery do masażu;
  • średnio pozytywny stosunek mojej cery do olei, a w ostatnim czasie to właściwie konkretny foch z przytupem;
  • odkrycie mydła Alepia z czerwoną glinką i zasmakowanie w myciu twarzy mydłami - kolejne trzy czekają na testy;
  • OCM wyleczyło mnie z ropnych niespodzianek - teraz szukam sposobu na zaskórniki i rozszerzone pory.
OCM na żadnym etapie używania nie zrobiło mi krzywdy i nadal polecam je osobom, które chcą rozpocząć trochę bardziej naturalną pielęgnację skóry. Nie wykluczam także powrotu w przyszłości do tej metody, jednak obecnie mycie olejem nie jest tym, czego moja skóra ode mnie w tej kwestii oczekuje ;)

Pielęgnację także należy dostosowywać do teraźniejszych potrzeb skóry, co staram się czynić ;)

Stosujecie OCM?

Rozgniewał mnie po całości :/

Zaliczyłam kolejną wtopę z zakupem kompulsywnym, i to muszę przyznać, że całkiem "bolesną". Cóż to tym razem lipnego stało się moją własnością? Isana Deo Roll-On Clear&Fresh.


Kupiłam, bo był w promocji i kosztował 3-4 zł, a mój antyperspirant akurat pokazał dno - doszłam do wniosku, że jeśli nie będzie działał, to za taką cenę nie obleci mnie to jakoś szczególnie.

Tutaj mała dygresja - kupując jakikolwiek antyperspirant zwracam uwagę na to, by miał adnotację, że nie zostawia białych śladów, bo przecież nikt tego nie lubi, a ja to już w szczególności :P Ten produkt informację takową na opakowaniu posiada.

Zaaplikowałam go bezstresowo, ubrałam się w ulubioną czerwoną bluzkę i pohasałam po domu. Wieczorem zdejmuję i patrzę - białe ślady. Poziom stresu + 50, ale myślę: no ok, spiorą się.

Otóż nie. Bluzka została ODBARWIONA. Tego typu produktów mam na koncie sporo, ale takiej sytuacji wcześniej nie miałam nigdy: +500 do stresu i złego samopoczucia, bo bardzo ten ciuch lubiłam :/

Jak mam być szczera to przez tą akcję nie zwróciłam uwagę na to, czy działa, ale w takiej sytuacji to chyba nie ma znaczenia? :P

Nie, nie, nie i jeszcze raz nie!


Miętowo mi ;)

Niech trendy mówią co chcą - miętę, taką prawdziwą, na paznokciach kocham i na razie nic nie zapowiada, że to się zmieni ;) Mięta zajedwabista jest ;) - Panie z Całką, pozdrawiam ;)

Przybywam ze starociem, bo Essence zmieniło opakowania i objętości swych lakierów już dawno, a ja posiadam jeszcze starą wersję numeru 53 You belong to me.

Jest to klasyczna mięta, bez przewagi zielonego czy niebieskiego - me gusta ;)

Dużo bardziej podoba mi się stara butelka lakierów Essence - była prostsza i zgrabniejsza. 5 ml lakieru kosztowało około 5,50 zł i była to ilość taka, którą można było zużyć przed zgęstnieniem. Ani wzrost objętości, ani ceny mi nie odpowiada.
Pędzelek mi odpowiada, jest dość szeroki (ale i tak około dwa razy węższy od pędzelków z lakierów GR).

Lakier kryje po dwóch warstwach, całkiem szybko schnie. Niestety bąbelkuje i żadne metody na to nie działają. Trwałość jest względna, ale bez szału - 2-3 dni i końcówki są pościerane, jednak odpryskiwania nie zanotowano.

Szukam teraz jego miętowego następcy, najlepiej rozjaśnionego trochę ;)




Piwne mycie

Coraz większe znaczenie w moim myciu włosów mają rypacze - nazwa stworzona przez włosomaniaczki z wizażowego wątku Walka o piękne włosy, odnosząca się do mocnych szamponów z SLES/SLS/ALS/SMS/SCS i tym podobnych mocnych detergentów bez oblepiaczy. Tak więc moją łazienkę odwiedzają kolejne mocne myjaki. Dziś na tapecie będzie szampon piwny Barwy.
 


Opakowanie: Przeźroczysta butelka z dość miękkiego plastiku. Niewielki otwór z "klapką" pozwala na dokładne dozowanie produktu. Naklejki w wilgotnym, łazienkowym klimacie dość szybko odklejają się i wyglądają trochę nieestetycznie.

Pojemność/cena: 300ml/ 4-5 zł.

Zapach: Piwem mi tu nie czuć, wcześniej jakimś mydlanym ziołem, ale ledwie wyczuwalnie.

Skład:


SLES, detergent amfoteryczny, detergent niejonowy, modyfikowana politlenkiem etylenu lanolina (w celu łatwiejszego zmycia), sól, kolejny detergent amfoteryczny, wyciąg z drożdży, pantenol, znajdziemy jeszcze witaminy Ai E, bioflawonoidy, biotynę, regulatory pH, konserwanty - m. in. alcohol denat. Pod koniec składu - barwniki.

Z racji, że szampon u mnie ma myć, to skład w kwestii mycia mi odpowiada, a na szczęście etanol w krótkim kontakcie nie szkodzi moim włosom.

Konsystencja: Dość lejący żółto-pomarańczowy żel.


Działanie: Szampon ten całkiem dobrze się pieni, co jest ciekawą odmianą po delikatnych myjaczach ;) Nie robi mi z włosów wielkiego, szorstkiego dreda - fakt, włosy są oczyszczone i "skrzypiące", ale nie poplątane. Łatwo się spłukuje i co najważniejsze - naprawdę porządnie myje, co w przypadku mojego niskoporowactwa jest sprawą nadrzędną (nie lubię przyklapu i braku objętości :P). Zapewne nie sprawdzi się u większość jako szampon do każdego mycia, jednak jako oczyszczacz - jak najbardziej polecam ;)

Nie mówiąc już o cenie i objętości :D

Bad hair day

BHD nawiedza mnie dość rzadko, za co jestem mu szczególnie wdzięczna :P Zapewne dlatego, że moje włosy na przestrzeni czasu i pielęgnacji bardzo ograniczyły swoje zdolności do puszenia. Niemniej jednak da się :P

To, co zobaczycie na zdjęciach jest wypadkową próby czesania z odżywką d/s i niedomycia włosów - loki są bardzo nieregularne, sporo jest pojedynczych, cienkich kosmyków żyjących własnym życiem.

Poza tym włosy przy skórze są jakby przeprostowane, a niektóre kosmyki nadmiernie naciągnięte i zwisają pojedynczo na plecach (zwykle, jak układam włosy trafia mi się taki jeden, za każdym razem w innej strefie :P).





Oprócz tego wszystkiego odebrałam sobie objętość (przyklap rządzi :P) i chyba właśnie przez obciążenie nie mogłam dobrze odcisnąć dolnej warstwy, co spowodowało wizualne przerzedzenie.

Przekombinowałam, jak raz :P

Jak jest u Was z dobrymi i złymi dniami włosowymi? ;)

Hialuronowy demakijaż?

Skoro już te moje firanki maluję tuszem to i zaopatrzona jestem w produkty do jego zmycia - byle co z moich rzęs makijażu nie ściągnie, niestety - nawet mimo dobrej techniki zmywania. Poza tym muszę uważać - okolice oczu mam bardzo delikatne i dość łatwo je podrażnić.

Ostatnio zwalczałam tusz Delikatną emulsją do demakijażu bioHyaluron 4D firmy Eveline.



Opakowanie: To, co lubię - pompka, dozująca jednym naciśnięciem odpowiednią ilość kosmetyku. Jak dla mnie na "przedniej stronie" tego kosmetyku jest stanowczo za dużo napisów, jednak sama kolorystyka podoba mi się.

Pojemność/cena: 245 ml/12-14 zł.

Skład: Aqua, Mineral Oil, Polysorbate-20, Glycerin, Isopropyl Myristate, Hyaluronic Acid, Acrylates/ C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Triethanolamine, Glycine Soya Oil, Avocado Oil, Malus Domestica Fruit Cell Culture Extract, Tocopheryl Acetate, Allantoin, Phenoxyethanol / Methylparaben / Butylparaben / Ethylparaben / Propylparaben, DMDM Hydantoin, Parfum, Disodium EDTA.

Skład tej emulsji opiera się głównie na parafinie (dlatego używam jej tylko do demakijażu oczu), co nieszczególnie mnie dziwi, bo przecież tłuszcz najlepiej zmywa makijaż ;). Na plus zapisać można także wysokie miejsce w składzie kwasu hialuronowego oraz zawartość olejów sojowego i awokado oraz ekstraktu z... hodowli komórek owoców jabłoni (pewnie chodzi o komórki macierzyste) - powiew wyższej technologii ;). Na opakowaniu widnienie napis "Bez alergenów". Hmm,  np.  DMDM Hydantoina czy parabeny nie są przypadkiem alergenami? No właśnie...

Mi to nie przeszkadza, ale trochę nie koresponduje z napisem na opakowaniu.


Konsystencja:  Niczym gęsta śmietana.

Zapach: Delikatny i przyjemny, ale nie wiem, z czym mi się kojarzy...

Działanie: Jedną "pompkę" emulsji rozcierałam między płatkami kosmetycznymi, przykładałam waciki do patrzałek, czekałam chwilę i ruchem w dół twarzy ścierałam całość. Po tej czynności z rzadka potrzebne były poprawki (tylko przy bardzo mocnym makijażu). Oczy po zabiegu nie były podrażnione ani zaczerwienione (co jest dla mnie bardzo ważne - po pewnym kremie dawno temu prawie 2 dni nie mogłam powiek podnieść :P), a do tego nie miałam tłustej warstewki na przyocznych okolicach. Niestety, mimo płonnych nadziei nie doczekałam się wygładzenia moich "wrodzonych" zmarszczek w najmniejszym stopniu - jedynie skóra była odrobinę lepiej nawilżona.

Ponadto dodam, że produkt jest szatańsko wydajny i nie mam pojęcia, kiedy go zużyję do końca :P

Produkt dostałam od portalu Uroda i Zdrowie, co nie wpłynęło na moją opinię.

Wiosna nadchodzi - kuracje i próby

Wiosna idzie! To jedna z najlepszych wieści, jaka dopada mnie z każdej strony w ostatnim czasie (no dobra, wczoraj padało w Krakowie, ale nadal było ciepło ;)), jednak początki królowania wyższych temperatur wiążą się dla mnie z pojawieniem jakże nielubianych objawów przesilenia.

Należą do nich: chroniczne osłabienie, nieprzerwane ziewanie (niezależnie od długości snu), bóle głowy i zwiększone wypadanie włosów - doświadczam tego co roku, jednak tym razem dają mi się one szczególnie we znaki.

Nałożyły się one z moim powrotem do intensywnego życia naukowego i po prostu... utrudniają mi egzystencję :P

Dlatego też zaordynowałam sobie powrót do picia drożdży (1/3 kostki zalana kubkiem wrzątku, piję letnie/zimne), a dodatkowo dołączyłam do tego siemię lniane (2 łyżki siemienia zalane połową kubka ciepłej wody, piję zimne). U mnie tydzień takiego połączenia opanował wypadanie i mogę powiedzieć, że samopoczucie także mam lepsze (chociaż szału nie ma, ale jestem w stanie działać, a nie tylko leżeć i spać :P). Na relację z długofalowych skutków kuracji siemieniowo - drożdżowej będę musiała jeszcze poczekać ;).

Wiosna zawitała także do pielęgnacji - widać zmiany ;) Na dzień zaczęłam korzystać z kremu Apis żurawinowego (ktoś pytał o zapach - bardziej maliny niż żurawina, ale bardzo delikatny ;)), a moje samorobione micele zastąpił płyn Dermedic Hydrain3Hialuro w wielkiej butli (na razie zużyłam niecałą 1/5 :O). Nadal stosuję tonik z kwasem mlekowym (KLIK!), co zapewne czynić będę do świąt, a potem... zobaczę.
Czekam też, aż skończę mydło Alepia z czerwoną glinką (KLIK!), by wypróbować nowy nabytek, jakim jest mydło węglowe - dziewczyny swoimi opisami działania skutecznie mnie pokusiły.

Skórze mojego ciała natomiast bardzo dobrze zrobiło zrzucenie grubego odzienia i rozpoczęcie lekkiego, ale ogólnego wietrzenia pomieszczeń - od razu mniej przesuszona :D

Jest mnie trochę mniej na blogu, ale staram się odpowiadać na komentarze i maile - na razie mi to wychodzi ;)

Niestety, rozważam opcję wyłączenia możliwości komentowania dla anonimowych czytelników - ilość angielojęzycznego spamu, a co za tym idzie ilość powiadomień osłabia mnie na całej linii. Znacie na to jakiś "bezinwazyjny" sposób? Na razie się trzymam i kasuję, ale moja cierpliwość nie należy do zbyt odpornych :P

Z okazji dzisiejszego święta życzę Wam miłych i trafionych upominków oraz życzeń, a sobie bezbolesnego przeżycia całodniowych laboratoriów ;)

BB i peeling "na wyjeździe"

Dwa produkty Eveline: Peeling enzymatyczny bioHyaluron oraz Matujący krem BB 8 w 1 w kwestii działania przedstawi Wam moja znajoma - jej cera ma skłonności do zaczerwienień, pojedynczych zaskórników, "przypadkowych" wyprysków i przesuszania skóry w okolicy nosa.

Na pierwszy ogień poleci peeling enzymatyczny.


Opakowanie: Saszetka dość prosta w otwieraniu, kolorystyka typowa dla tej serii. Wolałabym coś z jakąś zakrętką, bo to opakowanie wystarczyło mi na 3 razy, a trzymanie otwartego kosmetyku jest trochę niehigieniczne.

Skład: aqua, mineral oil, cetearyl alcohol, olus vegetable oil, ceteareth-20, sorbitan tristearate, papain, agar, caprylic/capric trygliceryde, glycerin, sweet almond oil, betaine, hamamelis virginiana, hyaluronic acid, acrylates/C10-30 alkyl acrylate crosspolymer, triethanolamine, aloe barbadensis leaf extract, phenoxyethanol, methylparaben, butylparaben, ethylparaben, propylparaben, DMDM-Hydantoin, parfum.


Skład opiera się głównie na parafinie (na co ona w peelingu enzymatycznym?), a oprócz tego znajdziemy olej roślinny, papainę odpowiedzialną za złuszczanie, agar, triglicerydy, glicerynę, olej ze słodkich migdałów, betainę, oczar wirgilijski, kwas hialuronowy, ekstrakt z aloesu.
Zawiera parabeny i hydantoinę, więc napis na opakowaniu o braku alergenów jest co najmniej dziwny.

Pojemność/cena: 7ml/,2,50-3 zł.

Zapach: Ledwo wyczuwalny, taki mydlany z nutką cukierkową. 



Konsystencja: Trochę gęstszy niż zwykle kremy do twarzy, ale nieźle się rozsmarowuje.


Działanie: Ciężko powiedzieć coś po 3 użyciach, ale mogę stwierdzić, że po samym użyciu skóra jest przyjemnie gładka i napięta. Niestety, efekt peelingu nie jest taki, jakiego oczekuję - spodziewałam się lepszego usunięcia martwego naskórka, zauważalnego uczucia "czystości" - trochę się przejechałam (trzymałam go na twarzy 15 minut). Jak dla mnie zadziałał bardziej jak maseczka delikatnie nawilżająca niż peeling, poza tym po jego zmyciu czułam na twarzy tłustawą warstewkę. Nie zrobił mi jednak żadnej krzywdy - nie pojawiły mi się żadne nowe niespodzianki. Na moje niewielkie zmarszczki nie zadziałał w ogóle.

Krem BB





Opakowanie: Tubka zapakowana dodatkowo w kartonik z jakąś potworną ilością tekstu chociaż sama kolorystyka jest przyjemna. Do samej tuby nie mam większych zastrzeżeń, pozwala na wydobycie kosmetyku w założonej ilości i bez brudzenia wszystkiego wokoło.

Pojemność/cena: 40 ml/ 14-16 zł.

Skład:


Znajdziemy tu silikony cykliczne i modyfikowane, glikol propylenowy, sól, i w niewielkich ilościach kolagen, kwas hialuronowy oraz jedwab - skład typowy dla kremów BB dostępnych na naszym rynku, jednak w porównaniu z tymi, których skład miałam okazję oglądać prezentuje się całkiem nieźle.
 Zawiera parabeny i  hydantoinę.

Zapach: Delikatny, kwiatowy, po aplikacji go nie czuć.





Konsystencja: Dość gęsty, przez co myślałam początkowo, że nie dam sobie rady z aplikacją - na szczęście nie smuży.


Działanie: Po spróbowaniu na nadgarstku wydawało mi się, że odcień tego BB (do jasnej cery) nie będzie mi pasował, jednak po aplikacji na twarz okazało się, że stapia się z moją cerą idealnie, wyrównuje koloryt i matuje ją z miejsca - nie potrzebowałam nawet pudru. Niestety na dokładne pokrycie zaczerwienień i niedoskonałości bez korektora nie ma co liczyć - sam ten krem nie daje rady. Solo nie daje sobie także rady z nawilżeniem - jak dla mnie "pod spód" wskazany jest krem nawilżający, bo inaczej możemy się dorobić przesuszenia. Ma filtr SPF 15, co liczę mu na wielki plus. Myślę, że będę go używać na co dzień, gdy nie potrzebuję mocnego krycia. Ustawiłabym jego działanie między kremem tonującym a podkładem.


Produkty dostałam do testów z portalu Uroda i Zdrowie, co nie wpłynęło na opinię uzyskaną od mojej znajomej.

"Czeszący eksperyment" - mission failed

Jak niektórzy z Czytelników już wiedzą - nie czesałam włosów od prawie trzech lat, ku Waszemu zdziwieniu i przerażeniu domowników mych - które występowało mimo tego, że nie nosiłam na szacownym czerepie wielkiego kołtunodreda :P No ale jak tak można nie czesać włosów?! :P

Jednak z racji, że jak tylko mogę, to płynę pod prąd nie ugięłam się pod sugestiami narodu - po prostu przestałam ujawniać swoją "wstydliwą" tajemnicę :P Jednak eksperymentatorska natura czasem wygrywa...

Otóż postanowiłam popróbować z czesaniem włosów drewnianym grzebieniem z szeroko rozstawionymi zębami w momencie, gdy mam na kłaczkach odżywkę/maskę do spłukiwania. Jak pomyślałam tak też zrobiłam.

Samo czesanie szło gładko - wbrew przerażeniu moich znajomych nie mam na głowie kołtunów :P Po spłukaniu odżywki całą stylizację przeprowadzałam tak, jak w TYM poście.

Czesanie było ze mną jednak tylko przez dwa tygodnie. Dlaczego? Bo moje włosy po przeczesaniu narzędziem do tego służącym są po prostu... niedorobione :P Rozciągnięte, strasznie drobne, z grubsza bez życia i "sprężynowania". Poza tym mają tendencję do straty kształtu w czasie noszenia fryzury w ciągu dnia.

Początkowo myślałam, że to kwestia przyzwyczajenia kudełek do czesania, jednak pomyliłam się - moje włosy grzebieni oraz szczotek nie lubią i dają tego wyraz na całej linii :P

Czy włosy kogoś z Was zachowują się podobnie?

Myślę, że może polubią się z grzebieniem, jak będą jeszcze dłuższe.

Czerwona pomarańczka + wyniki ;)

Pomarańczowych odcieni w swoich zbiorach lakierowych mam mało (żeby nie powiedzieć, że nie mam ich prawie w ogóle :P) bo wydaje mi się, że wyglądają one na moich paznokciach po prostu brzydko ^^.

Lakier do paznokci Mariza nr 38 to intensywny pomarańcz, który na paznokciach niestety ujawnia swoje mocne związki z czerwienią, co nieszczególnie mi odpowiada. Niemniej dla fanek takich odcieni jest to propozycja do rozważenia ;).

Malutkie opakowanie jest całkiem zgrabne i miłe dla oka, pędzelek jest wąski, dobrze skrojony i dobrze się nim operuje. Lakier kryje po 2 średnich warstwach, schnie szybko i dobrze się trzyma (3 dni bez uszkodzeń, potem ścierają się końcówki), jednak... smuży. Bardzo dawno nie miałam lakieru, z którym miałabym taki problem - zresztą widać to nawet na zdjęciach.

Buteleczka zawiera 5 ml lakieru w cenie 4,70 zł, więc całkiem przyjemnie.



Winna jestem Wam też wyniki konkursu urodzinowego ;) Nagrodę zgarnia...

ZajacKicak, której to historia dość mocno mnie zaskoczyła :P

Czekam na dane do wysyłki do 10 marca do godziny 23:59 ;) I gratuluję!

Jestem po spotkaniu krakowskich blogerek urodowych, jednak na relację trzeba będzie trochę poczekać - czekają mnie dwa dni w rozjazdach :/

Lutowa kumulacja

Pozbierałam zakupy lutowe do kupy, żeby mieć rozeznanie w wielkości kataklizmu zwanego zakupoholizmem :P Chociaż wydaje mi się, że w mijającym miesiącu udało mi się je trochę zmniejszyć - co zamierzam praktykować także w kolejnym miesiącu.

Ciekawe? Będzie sporo zdjęć ;)


 Spóźniony prezent urodzinowy od mojej siostry - kolczyki, wisiorek i bransoletka - cudeńka! <3



Dwie koszulki z Pepco, po 14,99 zł - T-shirt zawsze się przyda ;)


Sukienka z INNEJ - pierwsza w moim życiu rozkloszowana - 19,90 zł ;)



Zakupy w sklepie internetowym Bingo Spa - skusiła mnie przecena na maski do włosów, a oprócz tego wpadła moja ulubiona maseczka cynkowa i coś, czego nie miałam jeszcze - błotna z zieloną glinką ;). Maseczki do twarzy: 12 zł, do włosów: 9 zł.


Lakier duochromowy New York City wykopany w Pepco - 2,99 zł.


A tymi lakierkami poprawiłam sobie humor gdy już ogarnęłam, jak będzie wyglądał mój plan :P
2,21-2,49 zł.


Żurawinowy krem Apis - szukałam czegoś z delikatnym filtrem (SPF 15), dobrym składem - i znalazłam:13,09 zł na dozie.


Szampon Cari - kupiony w Jasminie (nadal szukam mocnego myjacza) - 7 zł.


Micel z Biedronki - bo nie miałam, ale trochę poczeka na test (wielka butla Dermedic się zużywa :P) - 4,99 zł.

Łącznie wyszło mi 147,35 zł, z czego na kosmetyki - 97,47 zł (milutko :D). Będę próbować obniżyć te kwoty jeszcze, w ramach celu przedświątecznego :D

A jak u Was było z zakupami w lutym? ;)