Jak opanowałam trądzik XV: krem bez mieszania.

Dobór odpowiedniego dla cery kremu, który nie będzie robił nam krzywdy (czytaj: nie będzie pogarszał sprawy z trądzikiem) nie jest sprawą trywialną. Zwykle wymaga wiele testów, trochę nerwów, czasem sporo wydanych funduszy. Można jednak ustrzelić perełkę za kilka złotych, co właśnie mi się przytrafiło ;)

Moim prywatnym cudeńkiem został Krem Intensywnie Nawilżający firmy Eva Natura.




Opakowanie: Estetyczny kartonik kryje przyjemny dla oka słoiczek - żadnych wyfotoszopowanych zdjęć, nadmiaru tekstu czy pstrokacizny.

Pojemność/cena: 50 ml/ 7-10 zł (Rossmann, w zależności od promocji).

Skład:


Emolienty, olej winogronowy, gliceryna, mleczan sodu, glicyna, fruktoza, mocznik, niacyniamid, inozytol, regulatory pH (kwas cytrynowy i mlekowy), odrobina soku aloesowego, d-pantenolu i witaminy C.

Zawiera ekstrakty z: melisy, babki lancetowatej i nagietka lekarskiego.

Zawiera parabeny, nie jest więc tzw. "kosmetykiem naturalnym", co nie przeszkadza mi z żadnej strony.







Konsystencja: Bardzo lekka, jednak nie wodnista. Troszkę jak mus ;)

Zapach: Melisa z delikatną nutą mydła :P

Działanie: Na ten preparat natrafiłam, gdy szukałam dla siebie odmiany po kremach Alterry. Poprzeczka u mnie postawiona była dość wysoko. Zaskoczył mnie już od pierwszego użycia szybkością wchłaniania, brakiem tłustego filmu oraz stopniową poprawą stanu skóry - Alterrki są jednak kremami w moim odczuciu dość tłustymi i miewałam na twarzy "świecącą latarnię" po ich użyciu. Poza tym przyczynił się do znaczącego przerzedzenia moich zmian ropnotrądzikowych, a dodatkowo nie powodował pojawienia się nowych "czarnych towarzyszy" zwanych wągrami (Alterra nie przyczyniła się do tak znakomitej poprawy na tym polu). Idealnie nadaje się pod makijaż - nie skraca jego trwałości, a w porównaniu z wcześniej nadmienionymi kremami - wręcz przedłuża ;). Używałam go na dzień i na noc, jedynie okolice moich oczu traktowałam innym specyfikiem ;)

Moją cerę nawilża dokładnie nie takim poziomie, na jakim tego oczekuję - suchych skórek brak, ściągnięcia brak, a i "latarni" także brak ;).

Jakie są Wasze kremowe hity? ;)





Błękitne niebo i spadające gwiazdy?

Tak, tak, będzie kolejny niebieski lakier w mojej bardzo błękitnej kolekcji :P Dziwne, bo zawsze mówię, że moim ulubionym kolorem jest czerwony, a dopiero potem kolor nieba ;)

Lakier L.A. Colors CNP237 Sky Blue Glitter to lakier, z którym od razu skojarzyło mi się bezchmurne, letnie niebo. Nie jest to jednak kolor kremowy - posiada spore, nieregularne drobinki brokatu, które tak dla odmiany kojarzą mi się z gwiazdami - w ten oto dziwny i pokrętny sposób powstał tytuł tego posta ;)

Jak to w lakierach L.A. Colors buteleczka ma 15 ml pojemności, fajny w obsłudze pędzelek i design miły dla oka. Lakier schnie szybciutko (na moich paznokciach 2 warstwy i chyba mogłam zapodać trzecią ;)), trzyma się 4 dni (na zdjęciach dzień piąty z przytartymi końcówkami). O dziwo dobrze się zmywa mimo drobinek ;)

Zapłaciłam za niego 2,99 zł, i mój romans z nim na pewno potrwa dłużej :D




Mam lekkie problemy z internetem, ale postaram się je opanować i wrócić do blogosfery ;)



"Psychiczno-włosowa" zapowiedź ;)

Czasem, gdy rozważam moje działania związane z włosami stwierdzam, że jestem dość porządnym ortodoksem - silikony i inne filmformery na ten przykład używam tylko po myciu. Jednak wiosna nadeszła, a wraz z nią... szaleństwo "włosomaniaczych hormonów" :P

W moich zbiorach pojawiły się odżywki z silikonami, a nawet parafiną - są to prezenty (czasem wybrane przeze mnie samą przy braku znajomości składu :P), które leżą odłogiem w mojej szafce, a ja zataczam dookoła nich coraz mniejsze okręgi.

Co mnie powstrzymuje? Nie strach przed silikonami, bo ich używam i uważam, że przy mojej obecnej długości są potrzebne, by chronić końcówki przed uszkodzeniami mechanicznymi. Ale przed odżywkami czy maskami z ich dodatkiem od dawna uciekałam. Dlaczego więc?

Moja galopująca niskoporowatość pozwala mi mniemać, że... będzie przyklap, przetłuszcz i przychlast, czyli 3 x P :P. A nie ukrywajmy - żadna z nas nie chce mieć Bad Hair Day na własne życzenie, szczególnie, gdy prawdopodobieństwo jego wystąpienia jest całkiem wysokie.

Jednak wrodzony pociąg to eksperymentów i dodatkowo ból serducha związany z tym, że jakiś kosmetyk stoi u mnie długo nawet nie otwierany (znacie ten dyskomfort czy jest Wam obcy? ;)) oraz bliskość długiego weekendu zmotywowały mnie do decyzji o podjęciu "filmformerowo-odżywkowych" testów po hmm... dość długim czasie ;). Jeśli zdarzy mi się 3 x P, to przynajmniej na moim rodzinnym odludziu niewiele osób będzie miało okazję stan ten oglądać, a poza tym... zawsze będę miała czas umyć włosy drugi raz :P

Odżywek z silikonami czy parafiną mam w tym momencie chyba 3 sztuki (już mówię chyba... czas na przerzedzenie zapasów, skoro się w nich nie orientuję :P) i obiecuję spróbować każdej ;)

Zbieram zakłady - jakie będą moje odczucia? Sama jestem nastawiona mocno sceptycznie :P

Pisak - a było już tak pięknie...

Jak same wiecie, staram się trochę rozwinąć w sztuce makijażu - głównie chodzi o makijaż oka, bo z resztą... jakoś sobie radzę ;) Moje eksperymenty skupiają się głównie na kreskach - kwestie mieszania i rozcierania cieni to na razie dla mnie czarna magia :P


W taki oto sposób stałam się właścicielką pierwszego eyelinera w pisaku - marki Lambre w kolorze brązowym.




Opakowanie: Elegancko wyglądający pisak ze złotą skuwką i napisami.

Cena: 29 zł.

Pędzelek: Końcówka pisaka w mojej opinii jest bardzo dobrze skrojona, pozwala na narysowanie dokładnej, równej i cienkiej kreski.

Działanie: Nie jest to eyeliner wodoodporny, więc moje oczekiwania względem niego były trochę niższe - nie zauważyłam jednak namiętnego rozmazywania czy "zwiewania" z powieki (co u mnie jest dość dziwnym zjawiskiem - makijaż z mych oczu spływa dość szybko, nie licząc tuszu). Kreska wyglądała dobrze przez cały dzień, a z jej zmyciem wieczorem także nie miałam problemów (podejrzewam więc, że przy wilgotnej pogodzie na zewnątrz może się mazać). Przyznam, że taka forma eyelinera znacząco ułatwiła mi malowanie - chyba moje "kreskacze" w pędzelkach i żelu będę zdradzać z pisakami ;).

Niestety, nie dane było mi cieszyć się nim dłużej - być może miałam jakiś wadliwy egzemplarz, ale po 3 tygodniach... zaschnął na amen (podkreślam, że dbałam o niego, nie zdarzyło mi się go zostawić bez zamknięcia).





Możecie polecić mi jakieś "oczne" pisaki? ;)

Niespodzianka dla Was ;)

W ostatnim czasie sporo wydarzyło się w moim blogowym życiu (w prywatnym też, na szczęście same dobre rzeczy ;)). Przekroczyłam: pół miliona wyświetleń, 1000 obserwatorów na Bloggerze, 400 fanów na Facebooku oraz opublikowałam już ponad 300 postów - ładna kumulacja, prawda? ;)

Tak więc z tej okazji mam dla Was rozdanie, w którym można zgarnąć zestaw kosmetyków Cethapil ;)


  • Dermoprotektor
  • Emulsja micelarna do mycia
  • Lipoaktywny krem nawilżający
  • Krem intensywnie nawilżający
Regulamin:
  • Organizatorem konkursu jest właścicielka bloga kascysko.blogspot.com.
  • Warunkiem koniecznym do wzięcia udziału jest publiczne obserwowanie w/w bloga (1 los) lub polubienie jego fanpage (1 los) oraz wypełnienie szablonu zgłoszenia i pozostawienie go w komentarzu pod tym postem.
  • Wysyłka na terenie Polski.
  • Koszty wysyłki pokrywa organizator.
  • Rozdanie trwa od 22 kwietnia 2013 roku do 22 maja 2013 roku do godziny 23.59.
  • Wyniki zostaną opublikowane w ciągu tygodnia od zakończenia rozdania.
  • Po opublikowaniu wyników zwycięzca ma 3 dni (72 h) na przesłanie danych adresowych - w przeciwnym wypadku wylosowany będzie nowy zwycięzca.
  • Dodatkowe losy przyznawane są za:
  1. Odpowiednio: polubienie FB w/w bloga lub publiczne obserwowanie: po 1 losie.
  2. Opublikowanie posta z linkiem do rozdania na FB: 1 los.
  3. Dodanie bloga do blogrolla: 2 losy.
  4. Notka z linkiem do rozdania: 2 losy.
  5. Dodanie banera z linkiem do rozdania na głównej stronie bloga: 3 losy.
  • Maksymalnie można zebrać 10 losów.
  • Szablon zgłoszenia:
Obserwuję jako:
Obserwuję na FB jako (imię i pierwsza litera nazwiska):
e-mail:
Link do posta na FB: tak/nie (link)
Blogroll: tak/nie (link)
Notka: tak/nie (link)
Baner: tak/nie(link)
  • Zgłoszenie do konkursu oznacza akceptację niniejszego regulaminu oraz przetwarzanie danych osobowych zgodnie z Ustawą o Ochronie Danych Osobowych (Dz.U.Nr 133 pozycja 883).
  • Rozdanie nie podlega Ustawie z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz.U. z 2004 roku Nr 4 poz. 27 z późniejszymi zmianami).
Serdecznie zapraszam do udziału :D 

Nowy faworyt ;)

W mojej dość bogatej obecnie przygodzie lakierowej nie spotkałam się wcześniej z jednowarstwowcem, i to w dodatku tak pięknym... Niestety, jest to lakier już chyba (?) niedostępny w sprzedaży.

Lakier Mariza Brilliant  nr 7719 to niebiesko - atramentowy lakier z milionem holograficznych drobinek. W buteleczce nie robi nawet jednej dziesiątej tego wrażenia, jakie daje na paznokciach ;) W zależności od kąta mieni się w inny sposób - idealny, imprezowy lakier ;).

Buteleczka mieści 10 ml produktu (kosztował 9,50 zł), a cienki, zgrabny pędzelek oraz dość lejąca konsystencja pozwala na łatwe malowanie. Samo kwadratowe opakowanie też jest bardzo przyjemne dla oka ;).

Największy szok zaliczyłam jednak wtedy, gdy zobaczyłam, że kryje idealnie... po jednej warstwie! Jeśli dodać, że ta jedna warstwa schnie w trymiga, a sam lakier bez uszkodzeń wytrzymuje bezproblemowo 4 dni, to chyba rozumiecie, dlaczego jest to mój faworyt.

Bardzo żałuję, że nie dokupiłam innych kolorów. Możecie mi doradzić coś podobnego?



"Chelatowanie" włosów - czym można realnie obniżyć twardość wody?

Mimo mojego sceptycznego podejścia do "chelatowania" włosów szamponem (KLIK!) nie jesteśmy oczywiście skazani na całkowitą porażkę na polu bitwy z twardą wodą. Tą właściwość wody, szczególnie widoczną w większych miastach, można zamaskować lub zmniejszyć. Oczywiście nie nazwałabym tego "chelatowanie" - nazwa ta pojawia się w tytule, by był zachowany związek z tematem walki z twardością wody.

Bez wielkiego rozważania można stwierdzić, że najlepszym rozwiązaniem byłby zakup filtra - nie każdy z nas jednak może sobie na to pozwolić, albo po prostu nie chce/nie jest mu to bezwzględnie do szczęścia potrzebne (w tym miejscu proszę o opinię w komentarzach osoby korzystające z nich - widzicie różnicę?).

Innym łatwym w wykonaniu substytutem filtrowego zmiękczania wody jest jej... zagotowanie i pozostawienie do "odstania", by osad węglanów wapnia i magnezu mógł opaść (ulec sedymentacji ;)).

Nie tylko EDTA może "neutralizować" jony magnezu i wapnia odpowiedzialne za twardość wody. Wiele innych substancji, całkiem powszechnych, może spełniać takie zadanie. Przypomnijcie sobie, jakie znacie domowe sposoby na odkamienianie czajnika: ocet, soda oczyszczona, kwasek cytrynowy? Właściwie na tej podstawie można wyłapać substancje, które mogą nam pomóc, gdy włosy źle reagują nie niefajną wodę:
  • wodorowęglan sodu (soda oczyszczona);
  • witamina C (kwas askorbinowy);
  • kwas octowy.
Oczywiście, więcej jest takich substancji, jednak wydaje mi się, że te są najłatwiej dostępne dla szarego obywatela ;).

Dobra, pomysł jest, ale jak najlepiej zastosować go w praktyce? Instynktownie można wyczuć, że najlepszym sposobem byłyby płukanki - by ostatni kontakt z wodą był jak najbardziej miękki ;).

Czego możemy więc użyć do naszych płukanek?
  • octu (owocowego, winnego) - około 1-2 łyżki na litr wody;
  • kwasku cytrynowego - łyżeczka/litr;
  • sody oczyszczonej- łyżeczka na litr;
  • rozpuszczonych tabletek witaminy C (3-4 tabletki, w zależności od zawartości, na litr);
  • soku z cytryny - 1-2 łyżki/litr;
  • soku z pomarańczy - 1-2 łyżki/litr;
  • soku z grejfruta - 1-2 łyżki/litr;
  • soku z papryki - 1-2 łyżki/litr;
  • soku z porzeczek - 1-2 łyżki/litr;
  • soku z pomidorów - 1-2 łyżki/litr;
  • ketchupu (dziewczyny dbające o swoje czerwienie podpowiedziały mi taką płukankę, aż chyba wypróbuję ;)) - 1-2 łyżki/litr;
  • wody po namoczeniu ziemniaków (nie gotowanej:));
  • wody po namoczeniu kapusty (jak wyżej);
  •  i wiele, wiele innych produktów, zawierających sporo witaminy C.
Ważnym jest jednak, by te produkty nie były wcześniej poddane obróbce termicznej - witamina C nie jest stabilna w wysokich temperaturach i po prostu ulega zniszczeniu.

Poza tym nie należy przesadzać z ilością produktu mającego obniżyć twardość wody - zbyt wysokie (soda) lub zbyt niskie pH tak otrzymanego roztworu może źle wpłynąć na wygląd włosów, a przy dłuższym stosowaniu także na ich stan.

Za pomoc przy ostatnich dwóch postach dziękuję Panu z Całką ;).


Chelatowanie włosów - czy naprawdę ma szansę zadziałać?

Chelatowanie włosów to temat bardzo na czasie. Nawet ja - osoba mało odwiedzająca w ostatnim czasie inne blogi z powodu natłoku zajęć - słyszałam o tym trendzie. W wielkim skrócie (o szczegółach można poczytać na innych blogach) chelatowanie włosów polega na umyciu włosów szamponem zawierającym składniki takie jak: EDTA, Tetrasodium EDTA czy Disodium EDTA. Po co? W celu zniwelowania osadów i efektów działania twardej wody na włosie. EDTA, czyli kwas etylenodiaminotetraoctowy ( i jego odpowiednie sole sodowe) mają zdolność wiązania jonów metali, między innymi wapnia i magnezu, które są odpowiedzialne za tzw. twardość wody. Taki jon związany w kompleks z EDTA traci swe "twardościowe" właściwości - woda przestaje być "twarda".

Wszystko pięknie i ładnie, ale w teorii. Praktyka natomiast nastawia mnie mocno sceptycznie do tego pomysłu.

Po pierwsze - ile EDTA może być w szamponie? Bardzo, bardzo niewiele, ponieważ w większych stężeniach działa ono drażniąco na skórę. W produkcie tego typu EDTA pełni rolę stabilizatora konsystencji, piany, zwiększa także ogólną trwałość - jest więc konserwantem.

Po drugie - usuwanie domniemanych osadów z włosów. Kamień kotłowy (czyli ten domniemany osad) powstaje w czasie gotowania wody (dlatego nasze czajniki trzeba odkamieniać czasami). Włosy więc trzeba by było "ugotować" w takiej wodzie, by oblepić je warstwą osadu... Fakt, armatura łazienkowa łapie osad (ciepła woda + ciśnienie wpływa na to, że nie potrzeba tak wysokiej temperatury), jednak na włosy nie wywieramy takiego ciśnienia jak przy "przeciskaniu" wody przez rurkę ;)
Powiedzmy jednak, że osad kamienia kotłowego w jakiś niepojęty i nieznany sposób pojawi się na skórze głowy i włosach - taka ilość EDTA nie jest w stanie go usunąć czy rozpuścić.

Po trzecie - niwelowanie ogólnego wpływu twardej wody na włosy. Wiadomo, niektóre włosy źle reagują na twardą wodę. Czy umycie szamponem z EDTA coś zmieni? Instynktownie można wyczuć, że nie. Umyjemy naszym chelatującym szamponem kłaczki, ale... przecież szampon musimy spłukać - trochę twardej wody na to zużyjemy. Więc... skutecznie dostarczymy większej ilości jonów odpowiedzialnych za twardość wody niż ta odrobina tego chelatu jest w stanie związać. Nie mówiąc już o tym, że samym spłukiwaniem EDTA śpiewająco rozcieńczymy i wypłuczemy (z pewną ilością związanych jonów).

Choć sama idea chelatowania włosów jest bardzo pociągająca, to w taki sposób nie jest możliwa do realizacji.

Czerwień na bogato ;)

Pamiętacie przecenę - 40% na kolorówkę w Rossmannie? Ogarnął mnie wtedy lekki szał lakierowo - pomadkowo - błyszczykowy (łącznie wszystkiego 8 sztuk, więc i tak się trochę opanowałam :P).

W związku z tym szaleństwem w moich zbiorach znalazł się lakier Wibo Glamour Nails nr 3 - czerwień ze złotymi drobinkami, bogata, kojarząca mi się z bombkami choinkowymi :P Dość niespotykane połączenie - pewnie dlatego tak chwycił mnie za serducho ;)

Buteleczka ma 9,5 ml pojemności i całkiem ładnie wygląda, chociaż dość szybko zaczęła mi się zdzierać nakrętka. Pędzelek dla mnie jest troszkę za krótki i taki jakiś "rozlazły" - włókna nie trzymają się razem, ale da się nim malować, jak widać ;) Jest dość rzadki, co dodatkowo ułatwia malowanie.

Dwie warstwy zapewniają pełne krycie, schnie całkiem szybko i 3-4 dni wytrzymuje bez uszkodzeń. Zapłacimy za niego 6,99 zł w Rossmannie (sama kupiłam go na promocji za mniej niż 4 zł ;)).




Zasłużyłam na...

...relaks! Na własne życzenie zafundowałam sobie zestaw "full opcja" i nie wiedziałam, do czego w mijających dwóch tygodniach łapki wsadzić. Jednak przeżyłam, załatwiłam, wykonałam i mogłam sama siebie nagrodzić za ogarnięcie tematu ;)

Z racji, że najlepiej mnie odstresowuje po prostu małe (lub większe) Spa dla ciała i ducha, to takowe właśnie sobie zafundowałam.

Ciało:
Twarz:
  • mycie mydłem Alepia;
  • przemycie  twarzy płynem micelarnym Dermedic Hydrain3Hyaluro;
  • peeling enzymatyczny Apis żurawinowy na 10 minut bez masowania;
  • zmycie, maseczka Best do cery trądzikowej na 20 minut;
  • zmycie, krem Eva Natura Intensywnie nawilżający.
Włosy:
Wielkiego szału może nie było (łącznie z długim namaczaniem się w wannie - 1h), ale byłam po tym wszystkim jak nowo narodzona ;).

Oprócz relaksu zajęłam się także zamontowaniem przycisku Bloglovin na blogu - w lipcu Google Reader nie będzie już pomocny w przeglądaniu subskrybowanych blogów...

A do tego wszystkiego miałam odpowiedni podkład muzyczny :D


Drobinkowe pocałunki ;)

Bez owijania w bawełnę mogę powiedzieć, że nigdy nie pałałam miłością do drobinkowych mazideł do ust - ciągle wydawało mi się, że brokat "wędruje" po twarzy. Wiadomo, nie wygląda to zbytnio estetycznie, a poza tym większość kosmetyków z brokatem wygląda na ustach dość tanio.

Jak się okazało - nawet mi można zmienić światopogląd ;)

Dziś opowiem Wam o błyszczyku Lambre Lip Gloss Magic Shine nr. 4 Wiosenna magnolia (nawet nazwa wpasowuje się w pogodę za oknem :D).

Opakowanie: Błyszczyk z pędzelkowym aplikatorem w formie "kręć i wyciśnij" :P. Złoto-czarna szata graficzna trafia w mój gust i daje uczucie luksusu. Całość zapakowana jest jeszcze w matowy kartonik (wyrzuciłam :/).

Cena: 20 zł

Aplikator/konsystencja: samo opakowanie jest proste i wygodne w obsłudze, ale przy pierwszym użyciu polecam nie obracać dozownika zbyt intensywnie, by nie pozbyć się pewnej ilości produktu (tak, zrobiłam to :P). Sam błyszczyk jest gęsty, jednak dzięki pędzelkowi dobrze się go rozsmarowuje na ustach.


Zapach: Perfumowo-owocowy, dość ciężki, jednak szybko wietrzeje.

Kolor: Półtransparentny, jasny róż z bardzo drobnym brokatem srebrno-złotym.



Działanie: Błyszczyk ten ze względu na gęstą konsystencję nie wylewa się poza kontur ust, i mimo moich obaw przy pierwszym kontakcie - w ogóle nie skleja ust. Co u mnie dość niespotykane - całkiem nieźle się trzyma (około 2-3h bez jedzenia i picia, co dla błyszczyka na moich ustach jest na razie rekordem). Walkę z pokarmami przegrywa jednak już w pierwszym starciu :P. Nie wysusza moich wymagających ust, radził sobie nawet stosowany w czasie jeszcze niedawno królującej nam zimy bez ochronnej pomadki jako bazy.

I co najważniejsze: drobinki są tak malutkie, że efekt jest delikatny, nie zalatuje taniością i podsumowując... podoba mi się bardzo! Chyba sprawię sobie odcień bardziej zdecydowany: myślę o 9 lub 11 (z czego 9 może mieć drobinki bardziej rzucające się w oczy...). Doradzicie?

Jak opanowałam trądzik XIV: maseczka cynkowa

Do tej pory w tym cyklu rzadko pojawiały się kosmetyki standardowe - czyli możliwe do dorwania w drogerii ;). Dzięki temu, że jakiś czas temu obiecałam Wam testy różnych kosmetyków, których nie trzeba samemu kręcić, znalazłam kilku swoich obecnych faworytów w "niesamoróbkach".

Dziś pokażę Wam maseczkę, która jest ze mną od dawna i którą zdążyłam już swego czasu pokusić dziewczyny na Wizażu: maseczkę cynkową od Bingo Spa.



Opakowanie: Zakręcany, plastikowy słoiczek i papierowa nalepka, która dość szybko zaczyna wyglądać nieestetycznie.

Pojemność/cena: 150g/12 zł (na stronie sklepu Bingo Spa, widywane są też w Jaśminach i w większych marketach typu Tesco czy Auchan).

Skład:


 Na drugim miejscu w składzie występuje tytułowy cynk w postaci tlenku, dalej widzimy mieszankę emolientów, glikol propylenowy, ekstrakty z aloesu, lnu i rumianku. Dalej regulator pH i konserwanty, w tym parabeny.
Uwaga wrażliwcy - zawiera DMDM Hydantoinę.

Zapach: Mentol (tylko skąd? :P).

Konsystencja: Kremowo - piankowa? Trochę nie wiem, jak to określić, ale maska jest jakby delikatnie napowietrzona. Cienka warstwa zasycha na twarzy w czasie trzymania (15-20 minut), fundując nam chwilową trupią biel :P. Niesamowicie wydajna - cieniutka warstwa jak najbardziej działa, przez co opakowanie zużywa się miesiącami.


Działanie: W zależności od stanu skóry stosowałam ją 1-2 razy w tygodniu (obecnie rzadziej ze względu na poprawę stanu cery). Po aplikacji bardzo przyjemnie chłodzi, jednak niezbyt mocno - można jej używać zimą bez ryzyka zmarznięcia :P. Bardzo skutecznie łagodziła i zasuszała zmiany ropne, zmniejszała zaskórniki otwarte na moim nosie. Widocznie zmniejszyła ilość niespodzianek, a przy tym nie powodowała wielkiej Sahary. Jej regularne stosowanie spowodowało widoczne oczyszczenie porów w  strefie T.

Mimo zastygania w lekką skorupę po zwilżeniu można ją bezproblemowo zmyć - skóra zaraz po zabiegu jest przyjemnie napięta i lekko nawilżona, jednak zawsze "po" aplikowałam krem.

Jakie są Wasze ulubione maseczki? Może się czymś zainspiruje ;)

Domowa mgiełka zabezpieczająca włosy + kremowanie i olejowanie dla zabieganych ;)

Nie ukrywam, ze w ostatnim czasie ledwie wyrabiam się "na zakręcie", bo cóż... trochę na własne życzenie mam kumulację kilku spraw do zrobienia "na wczoraj". Niemniej jednak wszelkie zabiegi pielęgnacyjne po prostu mnie relaksują, więc dlaczego mam z nich rezygnować? Niemniej jednak cały proces nakładania, mieszania i tym podobnych ceregieli usprawniłam w ostatnim czasie, by jak najszybciej zasiąść do czytania bardzo i mniej ciekawych publikacji.

Sam pomysł był całkowicie... nieprzemyślany :P Wpakowałam się pewnego pięknego dnia do łazienki i zauważyłam, że skończył mi się mój odżywkowo - wodny psikacz pod olej/krem. Nie ukrywam, że niejednokrotnie takie połączenia po bardzo niedługim czasie rozwarstwiały mi się w buteleczce (w zależności od użytej odżywki), co wyglądało średnio estetycznie.

Zapasy się skończyły, więc należałoby je uzupełnić - czym prędzej więc złapałam za atomizer, umyłam go, odkaziłam i poszukując odżywki w szafce złapałam krem do ciała Isana kakao&shea. Popatrzyłam na niego moim złym okiem i... wpakowałam łyżeczkę kremu do słoiczka, dolałam trochę wody i wymieszałam. Powstał minimalnie pieniący się biały płyn (coś jak pełnotłuste mleko, albo jeszcze lepiej - mleko prosto od krowy :D), który przelałam to atomizera (po mgiełce do ciała z Avonu - jak dla mnie są najlepsze). Poniosło mnie jeszcze - dolałam łyżkę oliwki Babydream niebieskiej (można dowolnego innego olejku), wymieszałam znów i dopełniłam buteleczkę wodą.

Spryskałam suche kłaczki, zwinęłam w koczek i hajda do czytania :P Całość trzymałam w zależności od dnia 2-30 h, a potem myłam Facelle Sensitive lub mocnym szamponem (obecnie Cari). Nakładałam odżywkę d/s na chwilkę, zmywałam, zabezpieczałam i stylizowałam - czyli jak zwykle.

Moje niezwykle podatne w ostatnim czasie na obciążenie włosy bardzo polubiły ten patent, bo pozwala na dozowanie mniejszej ilości składników (oleju czy kremu) oraz precyzyjniejsze nakładanie. Włosy po myciu nie są obciążone, a nadal widać, że dostają to, czego potrzebują - jest blask, skręt, ujarzmienie, mięsistość ;). Zmywanie takiego miksu jest bezproblemowe, nie wymaga folii i ręcznika, włosy po odparowaniu wody nie brudzą "otoczenia" - na przykład poduszki ;).

Mocnym zaskoczeniem było dla mnie to, że mój miks po kilku dniach... nie odwarstwił się ani trochę! Właśnie to (chociaż nie wiem czemu :P) zmotywowało mnie do stworzenia sobie własnej, domowej mgiełki z silikonami do zabezpieczania końcówek. Po prostu ominęłam olej (Wy nie musicie, po prostu dla moich włosów olej to byłoby za dużo i byłyby obciążone) i użyłam balsamu do rąk Isany z aloesem (zawiera dimethicone) - 2 łyżeczki na 100 ml wody (proporcje są dowolne, wszystko zależy od konkretnych włosów). Można oczywiście użyć innego kremu z silikonami ;)

Spryskuje nim końcówki po myciu i wydaje mi się, że właśnie dzięki temu moje końcówki nadal nie noszą śladów przeciągającej się zimy - nie puszą się, są gładkie, miękkie i nierozdwojone ;). Rozdwajanie to ogólnie nie był mój problem, jednak często końce włosów były takie "zwężone" - obecnie nie zauważam nic takiego ;)

Tak oto "kremowo" powróciłam do zabezpieczania końcówek silikonami, jak na razie w bardzo lekkiej wersji ;). Stwierdziłam bowiem, że jest to konieczne przy takiej długości włosów - końce "wycierają się" o ciuchy czy pasek torebki, a jak wiadomo - lepiej zapobiegać niż leczyć!

Cielęco :P

Fanką odcieni nude nie jestem i raczej nie będę (chyba, że je czymś podrasuje, np. brokatem), co nie oznacza wcale, że nie mam takich lakierów w swoich zbiorach.

Lakier L.A. Colors Color Craze CNP 403 Mega Watt to cielaczek z bardzo delikatnymi, złotymi drobinkami - idealny, gdy w pracy obowiązuje nas dress code lub gdy lubimy delikatesiki na paznokciach. Efekt, mimo mojego braku miłości do tego typu odcieni - całkiem całkiem.

15 ml lakieru znajduje się w ładnej buteleczce z matową rączką i idealnie skrojonym pędzelkiem. Lakier schnie dość szybko, a na moich paznokciach możecie zobaczyć dwie warstwy (stąd cudowne prześwity, które właściwie w tej tonacji... nawet mnie nie rażą ;)). Przeżył ze mną trzy dni, potem ustrzeliłam przytarte końcówki.

Muszę go kiedyś podrasować czymś, ale konkretnego pomysłu na razie nie mam :P

Dostałam go za 2,99 zł już po wliczeniu wysyłki na Allegro ;)




Lubicie takie odcienie?

Mycie bez emocji :P

Jeśli nie poszukuję wybitnie delikatnego myjadła do ciała to wymagam od wybrańca przynajmniej pięknego zapachu. Cóż w tym nadzwyczajnego, przecież większość "zwykłych" żeli pod prysznic pachnie...

Dziś na tapecie będzie Kolagenowa śmietanka pod prysznic Bingo Spa.






Opakowanie: Butla o dość zgrabnym kształcie ze sztywnego plastiku, z aluminiową nakrętką, dużym otworem i papierową nalepką, która dość szybko zaczyna żyć swoim życiem :P

Pojemność/cena: 300 ml/ 8 zł.

Skład:


Mieszanka detergentów wszelkiej maści, soli kuchennej, kolagenu hydrolizowanego, gliceryny, kopolimeru odpowiedzialnego za konsystencję i ekstraktów z: morszczynu, alg zielenic, Nori, undarii pierzastodzielnej, alg kamiennoczerwonych (pewien rodzaj).
Dalej konserwanty, regulator kwasowości i zapach.

Zawiera DMDM - Hydantoinę - uwaga wrażliwcy.

Konsystencja:



Gęsty mlecznobiały żel dość mocno się pieniący.

Zapach: Brak, chociaż po dogłębnej kontemplacji z nosem przybliżonym na milimetry - zalatuje mydłem, ale naprawdę śladowo.

Działanie : Bardzo dobrze myje - jak dla mojej suchej na ciele skóry nawet za dobrze. Nie jest to myjak z gatunku tych, po których użyciu mogłabym pominąć balsam (skóra byłaby nieprzyjemnie ściągnięta) - co mnie lekko zdziwiło, w końcu kolagen i śmietanka jakoś tak kojarzą się z delikatnością, prawda? Rozczarowaniem też było dla mnie to, że produkt ten nie pachnie - od takich "zwykłych myjadeł" wymagam przynajmniej pięknego zapachu - cóż, nie doczekałam się.

Nie jest zły, więc nie mam podstaw, by go odradzać, ale by polecać - też nie :P Nie wywołał u mnie właściwie żadnych emocji.

Spotkałyście się z niepachnącym żelem pod prysznic?






Kumulacja marcowa ;)

Czas podsumować marzec zakupowo i denkowo, a przy okazji pokazać Wam moje włosy (musicie przyznać, że ostatnio pokazują się na blogu częściej, prawda? ;)

Kosz w tym miesiącu zaliczyły:

  • pomadka do ust Avon Care;
  • migdałowa mgiełka do ciała Avon (atomizer sobie zostawiłam :P);
  • krem do ciała Isana shea&kakao (nie pamiętam już który, i na pewno będą kolejne);
  • antyperspirant Ziaja Active;
  • korektor w sztyfcie Bell;
  • litrowa butla oleju winogronowego - trzeba kupić kolejną ;) ;
  • maska do włosów Bingo Spa shea i 5 alg (będzie znów, jak przerzedzę trochę zapasy :));
  • top coat Quick Dry Golden Rose (będą kolejne);
 Coś słabo w tym miesiącu, nie sądzicie? Ale pracuję nad kilkoma wielkimi opakowaniami i myślę, że w przyszłym miesiącu będzie lepiej ;)

A oto, co wpadło w moje łapki w tym miesiącu :D


Dwa lakiery Virtual Mini w oszałamiającej cenie 2,75 zł /sztuka :D


Bluzeczka sweterkowa, lekko przeźroczysta i z motylkowym rękawkiem z Colloseum, 20 zł. Gdzieś mi wcięło w czasie zdjęcia pasek do kompletu xD



Colloseum, bluzeczka z nadrukiem i dekoltem na plechach, 20 zł ;)



Sweterek ażurowany Colloseum, 20 zł, leży idealnie <3 (znaczy po świętach może już nie, ale to się zmieni po powrocie do Krakowa :P).

Efekt wymiany z zaprzyjaźnioną włosomaniaczką Pauliną :





Lakiery Vipera Bambini! Nie miałam jeszcze takowych i będę je namiętnie testować :D Dodatkowo są w bardzo wiosennych kolorach - przynajmniej tak zrekompensuję sobie to, co widzę za oknem.
Dodatkowo Paulina podesłała mi swój autorski miks do włosów o zabójczym zapachu pudrowych cukierków <3

Wymiana z drugą zaprzyjaźnioną włosomaniaczką, też... Pauliną ;)






Wielkie mnóstwo różnorakich lakierów :D Także w kolejce do próbowania :D


A oto mój prezent od Zajączka, któremu dziękuję po raz kolejny ;) Odżywka Boost Rumianek i cytryna - skład z parafiną i nie urywający kończyn, jak się okazało, ale i tak wypróbuję, bo jestem ciekawa ;)


Ustrzelony w Pepco brokacik Colour Chick - 5 zł ;)

Włosy me :


Zamierzam pozbyć się resztek cieniowania. Jednak w tym miesiącu idę na wesele... więc sprawa musi poczekać ;)

Jak wyglądał Wasz marzec w podsumowaniu? ;)

Kukurydza w kremie

Dziś będzie o kremie, który zrecenzowała dla Was moja przyjaciółka (wzięłam go w ciemno, nie znając składu - moja recenzja skończyłaby się na "zapchało mnie") dlatego, że chciałam opinii kogoś, kto nie ma tendencji do zapychania. Skóra Z. jest jakby z pogranicza suchej i normalnej (czasem pojawiają się suche skórki na nosie i policzkach), w okolicach @ czasem pojawiają się pojedyncze zmiany trądzikowe. Naczynek brak.

Krem Bingo Spa z Zea Mays


Opakowanie:  Zakręcany, plastikowy słoiczek. Nie polecam rzucać nim po podłodze :P Nalepka dość odporna na czynniki zewnętrzne (coś się w Bingo Spa zmieniło ;)).

Pojemność/cena: 100g/ 14 zł.

Skład:

Średnio ciekawy. Mieszanina emolientów, parafiny, silikonów, a po tym wszystkim olej kukurydziany i hydrolizowany wyciąg algowy oraz witamina E. Zawiera parabeny i DMDM 0 Hydantoinę - uwaga wrażliwcy.

Zapach: Hmm, dla mnie pachnie mydłem.

Konsystencja: Lekka, kremowa, nietłusta, trochę jakby kisiel z budyniem.



Działanie: Kasia zaproponowała mi jego testowanie, gdy skończył się mój krem "zimowy". Kremy tego typu (natłuszczające) są mi potrzebne dlatego, że moja cera bardzo źle reaguje na mróz i wiatr (a nie mogę siedzieć w zimie w domu, kocham narty). Jednak często zostawiały na twarzy tłustą warstwę, która sama w sobie jest nieestetyczna, a ponadto wszelki makijaż spływa z niej w momencie. Ten krem nie odmienił całkowicie stanu mojej skóry, jednak nie zaszkodził, a ponadto sprawdził się jako zabezpieczenie. Zaskoczyło mnie to, że całkiem dobrze się wchłania i nie zostawia tej tłustej i lepkiej warstwy, której się spodziewałam - przez to wątpiłam w jego możliwości ochronne. Jednak... mile się zaskoczyłam, bo ten kosmetyk bardzo dobrze sprawdził się na moich wyjazdach narciarskich, a ponadto mogę na jego bazie wykonywać makijaż (jest odrobinę mniej trwały niż na moich nie-tłustych kremach, ale niewiele). 
Jednym słowem - polecam na zimę i pozdrawiam.
Z.

Czego używałyście w czasie zimy? ;)

Ostatnie "kwasowe" słowo w tym sezonie

Moje przygody kwasowe opisywałam już wcześniej (KLIK! KLIK!), a w ostatnim czasie raczyłam się około 12% tonikiem z kwasem mlekowym (z leciutko zmodyfikowanego ilościowo przepisu z zalinkowanego posta).  Jednak czegoś mi brakowało...

Brakowało mi efektu "wow".  Tak, cera wyglądała na bardziej oczyszczoną, gładszą, była bez ropnych niedoskonałości. No i zaskórników było mniej - ale tylko mniej, a ja liczyłam na bardziej spektakularne oczyszczenie.

Niewiele myśląc (z racji, że skóra mojej twarzy należy do tych grubych i takich, które niewiele rusza), zmieniłam delikatnie rytuał pielęgnacyjny.

Przed zmianami wieczorem, po przetarciu twarzy tonikiem z kwasem mlekowym po odczekaniu kilkunastu minut nakładałam krem. Teraz postanowiłam wyeliminować z wieczornej pielęgnacji kremowanie (w końcu kwaszenie też niedługo kończę). Tak więc kładłam się spać po toniku kwasowym, bez dodatków :P

Wychodzi na to, że moja oporna i pancerna twarz właśnie tego potrzebowała - tak oczyszczone czoło ostatni raz miałam chyba jakieś 13 lat temu, będąc dzieckiem :P Nie mam na nim obecnie ani jednego zaskórnika, zmniejszyła się także ilość rozszerzonych porów. Wągry wyprowadziły się w sporej ilości także z reszty mojej twarzy i nawet otoczenie mi mówi, że coś się dobrego z moją skórą podziało, a ja... coraz częściej wychodzę z domu bez makijażu! :D Nos jest jeszcze do dopracowania, ale tego akurat się spodziewałam.

Co do efektów ubocznych - metodę tą stosuję od ponad 3 tygodni i zaledwie raz przesadziłam na tyle, że dorobiłam się kilku suchych skórek. Rano oczywiście stosuję krem ;)

Daleka jestem od polecania tego sposobu komukolwiek - swoją skórę znam lepiej niż własną kieszeń i wiem, jak mogę ryzykować. Tu jedynym ryzykiem były suche skórki, których odczułam niewiele ;)

Wrażliwcom i mocno suchym cerom mogę odradzić nawet ;)

Kończycie już przygodę ze złuszczaniem? Macie z nim w ogóle jakieś doświadczenia?