Druga część inna od pierwszej?



26 sierpnia wybrałam się z moją bratanicą i jej przyjaciółką do kina w Krakowie. Wybór dnia nie był przypadkowy - chciałyśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i kupić drugi tom Ostatniej spowiedzi Niny Reichter.

Nasze ambitne plany spaliły na panewce, gdyż... drukarnia się nie wyrobiła :P.

Na szczęście dzięki Panu Tomaszowi niedługo później tom wylądował w moim domu i został mi natychmiast podprowadzony przez Z. :P.






Mając do czynienia z jakąkolwiek czytelniczą serią normalnym jest, że porównujemy części ze sobą. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, która z części jest lepsza - ze względu na to, że nasi bohaterowie dojrzewają drugi tom mocno różni się od pierwszego.

Akcja tomu drugiego toczy się głównie wokół trójki głównych bohaterów: Ally, Brandina i Toma, jednak autorka zadbała o rozbudowanie wątków pobocznych: są wzmianki o pozostałych członkach zespołu, pojawiają się także nowi bohaterowie. Nie zabraknie też intryg osób spoza "wielkiej trójki".

Miłość dwóch mężczyzn do jednej kobiety - wydaje się, że to temat przerobiony "w każdą stronę", a jednak książka naprawdę wciąga. Bardzo się cieszę, że autorka pozwoliła Ally dorosnąć i z dziewczynki, która w zasadzie nie wiedziała, czego chce stała się kobietą, która potrafi walczyć o swoje. Fabuła doprawiona jest (w przeciwieństwie do tomu I) sporą dawką erotyzmu, jednak wątki miłosne nadal są mocno zaprawione słodyczą i dziecięcą naiwnością.

Na szczęście obecnie nie trzeba czekać na pojawienie się książki w księgarni ani płacić za wysyłkę, gdyż dostępna jest ona w formie e-booka(swoją drogą - idziecie w wersje elektroniczne czy tak jak ja wolicie zapach papieru? ;)).

Nie chcę zdradzać zbytnio fabuły, ale dla tych, którzy już czytali I i/lub II tom - jesteście za Tomem czy Brandinem? ;)


Problemy włosowe VI: co najefektywniej przyśpieszy porost włosów?




To chyba jedno z najczęściej pojawiających się w Waszych komentarzach i mailach pytań ;).

Nieudane cięcie, konieczność skrócenia włosów czy po prostu decyzja o zapuszczaniu zwykle wywołują myśli o możliwie maksymalnym przyspieszeniu wzrostu włosa - wiadomo, nikt przecież nie lubi czekać ;).

Sama czytałam o następujących metodach przyśpieszenia porostu:
  • picie skrzypu i/lub pokrzywy;
  • picie siemienia lnianego;
  • picie żelatyny;
  • picie drożdży;
  • suplementacja witamin z gr. B, żelaza, Calcium Panthotenicum;
  • wcierki: Jantar, Saponics, Joanna Rzepa, eliksiry Green Pharmacy, Seboradin, kozieradka, Kamiwaza i inne;
  • olejowanie skalpu: olejek rycynowy, Sesa, Khadi, macerat z saw palmetto i inne;
  • wcieranie Daktarinu w skalp.
Podejrzewam, że same podałybyście milion innych propozycji ;).

Wróćmy jednak do pytania - nie jestem w stanie jednoznacznie czegoś Wam poradzić, gdyż z kuracjami na porost jest właściwie jak z lekami - na każdego działa co innego.

Ze swojej strony mogę powiedzieć, że najlepszym dla mnie połączeniem jest picie pokrzywy oraz drożdży i wcieranie kozieradki w skalp. Obecnie nie potrafię podać Wam, ile wynosi to przyśpieszenie w centymetrach na miesiąc, bo całkowicie porzuciłam mierzenie włosów (w zasadzie oceniam ich przyrost na podstawie tego, jak daleko za stanik sięgają :P).

Nie możemy także zapominać o znaczeniu diety. Nawet najlepiej zbilansowana suplementacja nie da piorunujących efektów, jeśli nasze odżywianie pozostawia sporo do życzenia.

Ubocznym efektem dobrze dobranej kuracji jest zwykle (niestety) przyśpieszenie wzrostu owłosienia na całym ciele (mi samej zdarzyło się raz, że ciemny włosek wyrósł mi na środku czoła :P).

Bywają też przypadki takie, gdzie na przyrost nie działa nic, a wszelkie kuracje wywołują "jedynie" szalony wysyp babyhairs - tutaj znów pierwsze skrzypce gra czynnik osobniczy.

O jednym należy pamiętać - gdy aplikujemy coś nowego na skórę głowy zawsze warto zrobić próbę uczuleniową.

Macie swój ulubiony zestaw porostowy? Jeśli tak - to jaki?  ;)

Ciekawe miejsce na kosmetycznej mapie Krakowa



Spędziłam w ostatnim czasie sporo godzin na odwiedzinach w szpitalu oraz w szkole, przez co cierpię na schorzenie zwane "obsuwą".

3 tygodnie temu razem z koleżankami - blogerkami wybrałyśmy się do salonu Dermique. Był czas na rozmowy, pyszne jedzenie i zapoznanie z ofertą salonu mieszczącego się na ulicy Ludwinowskiej 11/10 w Krakowie. Sama nie zdecydowałam się na zabieg (głupia byłam - przesadziłam z pomidorami kilka dni wcześniej i na twarzy widać było oznaki uczulenia :/), jednak Arsenic (od której podebrałam zdjęcia :P) opisała swoje wrażenia po Cryolift'cie.

Z pracownikami tego salonu mogłyśmy pogadać na kosmetyczne (i nie tylko) tematy - przyznaję, że jestem mile zaskoczona. Panie były bardzo kompetentne (nie było żadnych bajek o np. wnikaniu kwasu hialuronowego do głębokich warstw skóry), a możliwość konsultacji z dermatologiem pozwoliła niejednej z nas zdiagnozować swoje skórne problemy (moja cera została pochwalona! :D).

Mnie najbardziej kusi z ich oferty... kąpiel w winie(podejrzewam, że nikogo to nie dziwi :P). Obiecałam sobie nawet, że w ramach prezentu okołomikołajkowego dla samej siebie na pewno się tam wybiorę - u kosmetyczki bardzo skutecznie pozbywam się efektów stresu, więc raz na ruski rok - mogę ;) (kiedyś działał na mnie tak też fryzjer, jednak... teraz się ich obawiam :P).

Chociaż masaż miodem i kąpiel w kozim mleku też brzmi dobrze (szczególnie na zimową chandrę).


 Czekoladki z logiem salonu - cudo, a do tego jakie pyszne :D
 

Miałam okazję pierwszy raz skosztować fig...


... i volerantów, jakkolwiek się to odmienia :P


Zawsze muszę się załapać na jakieś zdjęcie w dziwnej pozycji :P


Pani Ania, która w pocie czoła rozwiewała kosmetyczne wątpliwości ;)







Wnętrza ;).


(Pamiętam, że jedna z Czytelniczek pytała, dlaczego tak mało jest moich zdjęć na blogu - odpowiedź jest prosta, jestem meganiefotogeniczna, ale za to dziś macie okazję pooglądać mój Bad Hair Day :P)

Jedno mnie zaskoczyło - salon ten znajduje się w pobliżu hotelu Forum (samo centrum Krakowa), a jednak... jest tam cicho, spokojnie - miejsce w sam raz na relaks dla kogoś z Was ;).

Tak więc czas na mały konkurs, w którym do wygrania będzie wybrany zabieg z puli:

1. Zabieg dotleniający, nawilżający do skóry zmęczonej, poszarzałej, pozbawionej blasku (SOURCE OF WATER)- kawitacja, sonoforeza (wprowadzenie substancji aktywnych zawartych w ampułce za pomocą ultradźwięków), maska algowa, krem na zakończenie zabiegu.

2. Zabieg oczyszczający, normalizujący aktywność gruczołów łojowych- wapozon, oczyszczanie manualne (w razie konieczności również kawitacja), Darsonval, maska algowa oczyszczająca, krem na zakończenie zabiegu.

3. Zabieg ujędrniający, poprawiający owal twarzy- peeling (kawitacja, enzymatyczny), masaż twarzy wykonany metodą drenażu limfatycznego, poprawiający krążenie (35min), krem na zakończenie zabiegu.

4. Zabieg dla skóry wrażliwej- peeling enzymatyczny, serum, maska, cellux z programem łagodzącym.

5. Zabieg pod oczy- delikatny peeling, masaż wykonany Cryoliftem (tylko okolice oczu), płatki pod oczy, chwila relaksu przy muzyce, krem pod oczy na zakończenie zabiegu.

Co zrobić, aby wygrać?
  • Polub mój blog na Facebooku lub bądź jego Obserwatorem
  • Odpowiedź na zadanie konkursowe: Opisz zabieg pielęgnacyjny jaki wyczarujesz od podstaw z domowych produktów.
Szablon zgłoszenia:
Obserwuję bloga jako:
E-mail:
Odpowiedź:

Konkurs trwa do 18 października do godziny 23.59, a potem z Panią Anią w ciągu tygodnia wybierzemy zwycięzcę ;).

Powodzenia :D

P.S. Powodzenia powinnam życzyć też sobie, bo właśnie lecę do szkoły, a oczywiście musiałam akurat dziś otworzyć sezon przeziębieniowy.
Umieram, a tu tyle godzin w niezbyt ciepłej pracowni mnie czeka ^^.




Delikatna zmiana w image



Niejeden raz w różnych miejscach pisałam, że nie mogę mieć na rękach nic "dyndającego", bo mnie to po prostu denerwuje. Jednak z racji, że sporo pozmieniało się w moim życiu postanowiłam, że zrobię sobie biżuteryjny prezent - bransoletkę z wygrawerowanym moim nickiem.

Plan w domyśle świetny, ale gdy zaczęłam przeglądać zdjęcia na Allegro i na stronach firm zajmujących się takimi usługami mój zapał opadł prawie do zera. Nic mi się nie podobało, bransoletki i/lub napisy wyglądały jakoś tak topornie :/.

Dzięki Ewalucji odkryłam firmę Who? i wiedziałam już, czego chcę - akurat trafiłam na ich sezon urlopowy, więc musiałam na bransoletkę trochę poczekać (a przy okazji moje bratanice namyśliły się i same wzięły dwa egzemplarze :P). Jednak było warto, bo ja, człek bezzegarkowo-bezbransoletkowy śmigam w niej obecnie non stop ;)




Druga bransoletka, którą widzicie, to prezent od Kasi, która nie wiedziała, jak to u mnie z tego tego typu biżuterią jest (i bardzo dobrze, bo prezent okazał się bardzo trafiony i w idealnych kolorach :D).

Z racji, że opanowałam niechęć przed ręcznym dyndaniem, to chyba przyszedł czas na zegarek i rozwój bransoletkowej kolekcji xD. Chyba sprawię sobie jakiś inny napis, ale na druciku miedzianym (tylko jaki napis, może chemist ? :P).

Moja niechęć  przerzuciła się teraz na naszyjniki - strasznie często wkręcają mi się w nie włosy :P

Macie jakieś rodzaje biżuterii, do których nie macie przekonania?



Higroskopijność - a cóż to takiego?



Higroskopijność to tak ciekawa właściwość niektórych substancji i materiałów. Jest to zdolność do pochłaniania wody z otoczenia do wnętrza materiału.

Żeby nie było: nie jest to coś oderwanego od rzeczywistości ;) W pudełkach z butami, w nowych torebkach i tym podobnych mamy białe woreczki z kuleczkami w środku - jest to silikażel, materiał zdolny do wiązania wody na sposób adsorpcji - cząsteczka wody, która dotknie jego powierzchni zostanie wciągnięta do wnętrza.

Inny przykład - "kret" do udrażniania rur w postaci granulek. Gdybyśmy zostawiły opakowanie otwarte - stanie się zbitym ciałem stałym.

Sprawa dla statystycznej włosomaniaczki i ogólnie urodo-maniaczki godna zainteresowania, gdyż woda jest wszędzie - dookoła nas unoszą się kłęby pary wodnej, deszcz i śnieg (no może teraz akurat nie :P) padają, woda z gruntu paruje, przy sprzyjającej pogodzie o poranku rosę podziwiać można ;) (ależ mi to poetycko wyszło :P).

Stan nawilżenia skóry czy włosów zależy w końcu od tego, jak zwiążemy wodę w naskórku/włosie oraz dodatkowo czym zabezpieczymy przed utratą wilgoci ;)
Nasze ukochane humektanty są właśnie higroskopijne (nie w takiej mierze jak wspomniany silikażel czy "kret"), dzięki czemu są w stanie zrobić dużo dobrego, jednocześnie niosąc ze sobą spore ryzyko ciekawego wyglądu, jeśli chodzi o włosy.

Gliceryna/sorbitol/mleczko pszczele/kwas hialuronowy/hydromanil/wyciąg z aloesu (czy inny humektant) spotyka cząsteczki wody. Pięknie-ładnie wciąga je do swego wnętrza (bo je lubi). Ale, że statystyczny humektant umiaru nie zna, to póki kolejne cząsteczki dochodzą - póty je wciąga, dopóki nie przyłączy maksymalnej ilości cząsteczek wody.

Super... ale przy takim "obżarstwie" malutka początkowo kropelka humektanta rośnie nawet i kilkukrotnie, mając możliwość podniesienia łusek włosa - i piękny puszek gotowy :P

Sytuacja może być inna - średnio "najedzony" wodą humektant ląduje w miejscu, gdzie wody nie ma. Cząsteczki wody z jego wnętrza migrują na zewnątrz -przyroda lubi równowagę, a zjawisko to można porównać z wysychaniem mokrej gąbki na dworze - taka sytuacja też wygenerować może puch.

Oczywiście można przeciwdziałać niekontrolowanemu apetytowi cząsteczek nawilżaczy na wodę oraz spontanicznemu oddawaniu jej do otoczenia - humektant wystarczy czymś pokryć - olejem, silikonem, parafiną... W konsekwencji - puch może zostać okiełznany (lub spotęgowany, jeśli trafimy na puszący nas olej, ale przecież nie życzymy sobie źle :P).

Zjawisko o "mądrej nazwie", a tak powszechne ;)

P.S. Wybaczcie mi moje zaniedbanie bloga - w ostatnim czasie kogoś bardzo dla mnie ważnego dopadły problemy zdrowotne, a i dla mnie jest to okres lekarskiego przeglądu technicznego przed październikiem ;).



Czy aby na pewno serum?



Serum to kosmetyk, które po prostu lubię. Zawsze znajduje się w mojej kosmetyczce, chociaż nie potrafię powiedzieć, skąd u mnie taka miłość do tego wynalazku ;). Czasem sama coś kręcę, innym razem kupuję gotowca - tym razem będzie o produkcie z tej drugiej kategorii.

Dermedic Normacne Preventi Serum na rozszerzone pory.


Opakowanie: Szklana buteleczka z pipetką zapakowana w kartonik - całość dość ascetyczna, jednak wolę to niż przeładowanie grafiką i tekstem.

Pojemność / cena: 30ml / 35-40 zł.

Skład:


Znajdziemy w nim: wodę, glicerynę, ekstrakt z soczewicy, kwas glikolowy i argininę (tuż przed gumą ksantanową, więc jest ich niewiele), glikol butylenowy, mieszanka modyfikowanego oleju migdałowego, glikolu kaprylowego, karbomeru, kwasów: NDGA oraz oleanolowego.

Konserwowany m.in. DMDM-Hydantoiną, zawiera także barwnik (chyba dlatego tak dziwi mnie napis "hypoalergiczny" :P).

Konsystencja:


Średnio-gęsty, bezbarwny żel.

Zapach: Bardzo słaby, kojarzy mi się z męskimi perfumami.

Działanie: Serum nakładałam na twarz zawsze na noc. Niewielka jego ilość wchłania się szybko i bezproblemowo, za to jeśli przesadzimy - twarz będzie lepka (w składzie jest sporo gliceryny, więc nieszczególnie mnie to dziwi ;)). Co mogę powiedzieć o efektach - twarz jest nawilżona i ma lepszy koloryt, jednak nie zauważyłam nawet najmniejszego wpływu na przetłuszczanie cery czy "wielkość porów" (regulację wydzielania sebum i zmniejszenie widoczności porów obiecuje producent na opakowaniu). Ogólnie efekty jak po... używaniu dobrze dobranego kremu :P. Od serum oczekuję jednak większego wow. Nie pogorszyło jednak w żadnym stopniu sytuacji na mojej twarzy, co mu się bardzo chwali.

Na plus na pewno można zaliczyć wydajność - wręcz kosmiczną ;).

Muszę się zacząć rozglądać za kolejnym chciejstwem serumowym. Jakieś typy? ;)

Wyniki ;)



Nie przedłużając zbytnio... ;) W konkursie kumulacyjnym pierwszy zestaw zgarnia:


a drugi:

Gratuluję zwycięzcom i czekam na maile z danymi (wysłane z adresów podanych w zgłoszeniu ;)).

Dziękuję za udział i zapowiadam w niedalekiej przyszłości kolejne konkursy i rozdania - w końcu półtorej tysiąca trzeba uczcić :D

P.S. A ja lecę się uczyć :O

Brązowy piasek, o którego istnieniu nie miałam pojęcia :O



Ostatnimi czasy, ze względu na praktyki i ciężki zespół senności jesiennej (:P) mam spore zaległości w przeglądaniu blogów - dlatego też, wchodząc do wadowickiego Rossmanna i właściwie zwiedzając go bez celu ostro wyhamowałam przed szafą Wibo. O istnieniu żółtej, czerwonej i morskiej wersji Baltic Sand oczywiście wiedziałam i sądziłam, że to jedyne lakiery w tej serii... otóż nie!

Lakier Wibo Baltic Sand nr 4 w buteleczce wygląda jak średnio - brązowa baza z shimmerem oraz zatopionymi w niej większymi drobinkami złotego brokatu. Brązów w mojej kolekcji praktycznie nie mam, więc postanowiłam go zakupić (8,69 zł/8 ml).

Na paznokciach, niestety, prezentuje się dużo ciemniej - właściwie określiłabym go jako czekoladowy brąz. Shimmera nie widać w ogóle, a drobinek jest niewiele... Nie mogę powiedzieć, że ten efekt wybitnie mi się nie podoba, jednak oczekiwałam czegoś innego.

Zapewne jednak znajdzie swoje zwolenniczki ;)

Nowe buteleczki Wibo podobają mi się bardziej niż wcześniejsze prostopadłościenne, a ich lakiery mają fajnie skrojone pędzelki (na szczęście nie są maxi brushes :P).

Kryje po dwóch warstwach, po dwóch dniach widać starte końcówki, nie odpryskuje.
Zmywa się jak krem.

Co o nim sądzicie?








A co z moimi wakacyjnymi planami?



Prawie dwa miesiące temu przedstawiałam Wam mój wakacyjny plan oczyszczająco - regeneracyjny. Wtedy kończyłam swoje praktyki wakacyjne w laboratorium, a teraz jestem w trakcie praktyk nauczycielskich. Lato się kończy, za kilka dni nastanie kalendarzowa jesień, więc wypadałoby podsumować, jak mi poszło ;)

Jeśli chodzi o ducha, to przeczytałam pierwszą część trylogii Millenium (i chciałabym kolejne), do obejrzanych produkcji dołączyłam Marię Antoninę, dwie części Elisabeth, 4 sezony Spartacusa oraz Dary Anioła: Miasto kości. Szału więc nie ma, jednak... i tak jest lepiej niż we wcześniejszych latach :P

A jeśli chodzi o ciało, to poszło mi następująco:
  • sen wyrobiłam nawet ponad założoną, siedmiogodzinną normę :D. Na szczęście kłopoty ze snem zostały mi w wakacje odpuszczone;
  • uregulowanie posiłków - jeśli chodzi o same pory ich spożywania to stabilizacja mi nie wyszła (wstaję z łóżka o przedziwnych porach), za to 5-6 posiłków dziennie co 2-3 godziny zostało wprowadzone w życie i całkiem dobrze się sprawdza ;);
  • wcieranie kozieradki - akurat z tym naparem różnie bywało, ale przed prawie każdym myciem albo ona, albo Drożdżowa maska Babuszki Agafii lądowała na skórze głowy;
  • picie drożdży - pełen sukces, nie zapomniałam chyba o nich ani razu;
  • picie siemienia - totalnie mi nie wyszło, zapominałam o zalewaniu ziarenek :P;
  • picie pokrzywy - jak i przy drożdżach - pełen sukces :D;
  • wprowadzenie do jadłospisu wody z cytryną - sprawdziło się i nie zamierzam z niej rezygnować ;);
  • włosy też zostały konkretnie dopieszczone. Nie przypominam sobie, żeby przed którymś myciem nie dostały jeść. Czasem był to pełen serwis - maskowanie i olejowanie - a innym razem tylko maska na 15 minut przed;
  • z zestawem: peeling enzymatyczny + maseczka + serum + krem też bywało różnie, jednak raz w tygodniu zawsze udawało mi się wygospodarować trochę czasu dla siebie ;);
  • uzbrojona w odpowiednie maseczki, serum, krem i płatki kolagenowe dbałam (i zamierzam nadal dbać) o okolice oczu - to w połączeniu ze snem sprawiło, że skóra w tym miejscu jest w widocznie lepszej kondycji;
  • punkt dotyczący relaksu i odpoczynku niestety mi nie wyszedł ze względu na problemy, które się przyplątały :P.
Podsumowując - całkiem dobrze poszło mi wypełnianie moich postanowień, nawet z małym bonusem - otóż zrzuciłam ponad 5 kg :D.

A jak u Was ma się ciało i duch po wakacjach?



Nierówny burgund + przypominajka



Kolor, jak i słówko "burgund" wywołuje u mnie odruch bezwarunkowy - zawsze najpierw kojarzy mi się z czasami, kiedy farbowałam włosy średnimi brązami. Raz wzięłam farbę z innej firmy niż zwykle i dorobiłam się na głowie idealnego, burgundowego odcienia :P.

Dziś jednak nie będzie o włosach, tylko o kolejnym piaskaczu w rodzinie mej - czyli o lakierze Ados Texture Effect nr 10. Buteleczka kryje 10 ml ( za 6,99 zł) lakieru o idealnie ciemnofioletowym kolorze, bez ani jednej drobinki.

Na paznokciach daje lekko mokry efekt, o średniej chropowatości, jednak całość wygląda całkiem dobrze, chociaż... ja chyba jeszcze mentalnie jestem na wakacjach i chyba dlatego wydaje mi się za ciemny :P

Średnio-szerokim pędzelkiem przyjemnie się maluje, lakier schnie względnie szybko, ale... albo trafiłam na felerną sztukę, albo ten wariant kolorystyczny jest mniej trwały. Po 2 dniach miałam już dość widocznie starte końcówki, co przy reszcie lakierów z tej serii mi się nie zdarzało.
Zmywa się jak krem i nie barwi płytki ;)


Niemniej - piękny efekt i zapewne będę do niego wracać ;)








P.S. Jeszcze tylko dziś do północy zbieram zgłoszenia do rozdania z zestawami Pat&Rub ;)

I dziękuję Wam, jest już Was ponad półtorej tysiąca <3

Marakuja, papaja, plumeria, orchidea i rumianek



Kuszą Was czasami kosmetyki nowych marek, o których nigdy wcześniej nie słyszeliście? Mnie często, i gdy zobaczę takowe w drogerii prawie zawsze muszę je pomacać i chociażby obadać skład.
Dlatego przystałam na propozycję współpracy z marką Wellreal, której dystrybutorem jest Your Style, gdzie możecie kupić jej kosmetyki. Najbardziej zaintrygowało mnie to, że jest to marka niemiecko - białoruska - ciekawe połączenie, prawda? :P

Dziś na tapecie będą kosmetyki do ciała - dwa mleczka: z marakują i papają, orchideą i plumerią oraz rumiankowy krem do rąk.






Opakowanie: Mleczka zamknięte są w buteleczkach w pompką, a sam ich design jest oszczędny i nieprzeładowany grafiką ani tekstem - wizualnie trafiają w mój gust.

Pojemność / cena: 200ml/11 zł (w promocji taniej)

Składy:




Oba składy różnią się w zasadzie tytułowymi ekstraktami oraz zestawem zapachów, barwników i konserwantów.
Początek składu stanowi mieszanina emolientów (także parafiny i silikonów) , a zaraz po niej pojawiają się nadmienione wcześniej ekstrakty, odrobina hialuronianu sodu. Konserwowany parabenami i bromo-2-nitropropano-1,3-diolem - uwaga wrażliwcy.

Zapach: Wersja marakujowo-papajowa kojarzy mi się z tymi owocami, tylko w dość posłodzonym wydaniu, natomiast wersja plumeriowo-orchideowa pachnie kwiatowo, dużo lżej i mniej słodko - została moim zapachowym faworytem. Oba zapachy dość szybko wietrzeją ze skóry.

Konsystencja: Dość lekka, dokładnie "mleczkowata" ;).



Działanie: Te produkty bardzo przypadły mi do gustu w kontekście wchłaniania, które trwa dosłownie chwilę, i nie pozostawiają tłusto-oślizgłej warstwy na ciele. Przy doskonale rozwiniętych zdolnościach mojej skóry do przesuszenia mogę ich użyć nawet w ciągu dnia, odczekać minutkę i włożyć ubranie, ciesząc się optymalnym ukojeniem i natłuszczeniem ciała - nie bojąc się przy tym, że ciuchy przylegnią do mnie jak kokon :P. Całkiem dobrze sprawdzają się też jako kremy do rąk - butelka z pompką ustawiona na umywalce to coś, co powinno na stałe zagościć w moim domu i pracy (zapisać:P).
Dla megaprzesuszonej skóry, np. na kolanach czy łokciach (jeśli już doprowadzimy do takiego stanu) produkty te mogą jednak okazać się za słabe, za to w codziennej pielęgnacji uważam je za bardzo przyzwoite ;).

Jeszcze kilka słów na temat rumiankowego kremu do rąk:


Opakowanie: Matowa, miękka tuba o etykiecie charakterystycznej dla tej marki. Po prostu - ładne ;).

Pojemność / opakowanie: 100 ml/5,99 zł.

Skład:


Początek składu to mieszanka emolientu (w tym parafiny, olejku jojoba i silikonu), gliceryny, ekstraktu z rumianku, glikolu propylenowego oraz mikroskopijnych ilości hialuronianu sodu i mocznika.

Konserwowany parabenami.

Konsystencja:


Średnio gęsta, bardzo łatwo się rozprowadza.

Zapach: Typowy dla kremów rumiankowych, dość wiernie oddający zapach herbatki z tego ziela.

Działanie: Ten krem do rąk zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie jak doręczny codzienniak - czyli mazidło do torebki, z którego korzystam "gdy mi się przypomni" lub gdy jest taka potrzeba. To chyba najszybciej wchłaniający się krem do rąk, jaki posiadałam, a przy tym czuję jego działanie - skóra dłoni jest miła w dotyku i elastyczna (a nie jak tarka, co dość często mi się zdarza :P) bez efektu tłustej otoczki.
Wykorzystałam go też jako kompres nocny pod rękawiczki - piorunujących efektów nie było, więc nie jest to krem do zadań specjalnych (czyli tak jak i mleczka), za do jako codzienniak sprawdza się zacnie.Trochę żałuję, że nie ma jego wersji z pompką :P

Widziałyście już gdzieś te kosmetyki stacjonarnie?

"Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną"



Autorem słów w tytule jest XVI - wieczny uczony Paracelsus, ojciec nauki zwanej toksykologią. Cały cytat brzmi następująco: "Cóż jest trucizną? Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. Tylko dawka czyni, że dana substancja nie jest trucizną". Minęło tyle setek lat, a słowa te są nadal aktualne - nowoczesne gałęzie chemii i medycyny dodały tylko zależność od sposobu i drogi podania.

W dobie popytu na kosmetyki coś tam coś tam free często nie myślimy o tym, że dany znaczek ma działanie po prostu marketingowe. Bo widzimy np. "O% SLS, SLES", a w składzie mamy inny detergent anionowy, nawet... także siarczan, ale nie jest on SLS-em czy SLES-em. Czyli właściwie niewiele się zmieniło, ale już przyciągający wzrok klientów znaczek można na opakowaniu nalepić. A nie ukrywajmy, że szukając np. delikatniejszego szamponu chętniej zwrócimy na taki kosmetyk uwagę ;).

A co z substancjami, które faktycznie w dużych stężeniach są szkodliwe i przed którymi niektórzy uciekają w panice? Tutaj kłania się nam poczciwy Paracelsus ze swymi mądrościami - wszystko zależy od dawki. Jeśli nie jesteśmy na jakiś składnik uczuleni, to "zatrucia chemią zawartą w kosmetykach" nie musimy się obawiać - dawki "zła" są zbyt niskie, by uczynić nam krzywdę.

Gdy rozpoczął się boom na picie siemienia lnianego (pozdrawiam znad kubeczka z tym specyfikiem ;)) pojawiły się rozważania na temat szkodliwości spożywanego wraz z nim kwasu cyjanowodorowego - wiadomo, wszelkie cyjanki kojarzą się z szybką śmiercią następującą w kilka sekund po przegryzieniu ampułki z takim związkiem. Ilość kwasu cyjanowodorowego powstałego po zjedzeniu zalanych wodą nasion lnu (czy też zmielonych) jest minimalna (nie osiąga stężenia szkodliwego), a poza tym nasz organizm posiada mechanizmy obronne potrafiące zdezaktywować tak niewielkie dawki substancji szkodliwych.
Co więcej - spożycie migdałów powoduje wydzielenie sporo większej ilości kwasu cyjanowodorowego, a jednak nikt nie raportował o zatruciu po ich zjedzeniu (swoją drogą pochłaniam je w ilościach niemoralnych :P).

Świadomość możliwych ilości substancji szkodliwych w tym, czego używamy jest ważna. Tak samo jak świadomość, czy samo pojawienie się w składzie kosmetyku "substancji szkodliwej" jest w stanie zrobić nam krzywdę.

Dziękuję za pomoc Panu z Całką ;).


Czerwona plaża ;)



Nie miałam w swoich planach lakierowych (pytanie, czy ja takie plany posiadam, czy kupuję tylko kompulsywnie... :P) dokupowania kolejnych piaskowych lakierów Adosa, jednak dobre dusze, w ramach tajemniczej wymianki sprawiły, że chyba mam całą ich serię (muszę sprawdzić :P).

Lakier Ados Texture Effect nr 09 w buteleczce wygląda jak czerwona baza z zatopionym milionem czerwonych i złotych drobinek - efekt na paznokciu trochę traci na intensywności, jednak i tak wyglądają jak lekko przyprószone złotym piaskiem ;). Jest dość mocno chropowaty, jednak niezbyt "ostry" - nie trzeba bać się o rajstopy :P

Ładna, stylowa buteleczka kryje 10 ml produktu w cenie około 7 zł. Pędzelek jest dość szeroki (ale daleko mu do maxi brush na szczęście) i zbity, pozwala na łatwe malowanie. Po dwóch warstwach kryje całkowicie, schnie w średnich granicach normy, a po 4 dniach nie widać na nim uszkodzeń ;)

Czego chcieć więcej ;)







Brat i siostra, a tak niepodobni ;)



Kocham psiaki, i obecnie mam w domu dwa małe szczeniaki, które mają 5 tygodni i w planie prawdopodobnie rozniesienie naszego domu na strzępy :P. Zrobienie im zdjęcia bez złapania było prawie niemożliwe, bo biegają i bawią się jakby miały akumulatorki w nóżkach ;).

Niestety, nie zostaną z nami (mama Misia i Czarek to wystarczający stały psi inwentarz) - piesek (o roboczym imieniu Kudłacz) wybierze się do mojej siostry, a suczka (roboczo: Piszczałka) do brata.

Grupowo zachodzimy w głowę, jakim cudem pieski z jednego miotu mogą się tak od siebie różnić, ale nic mądrego nie wymyśliliśmy ;p.

Właśnie rozwiązują mi buty, a muszę lecieć :P






Słodzizny, prawda? :D

Ziołowy brak szału



Większość włosowych produktów do spłukiwania formy Bingo Spa klasyfikuje się do grona moich ulubieńców. Jednak aby nie było aż tak kolorowo - nie wszystkie. Przyznaję, że dzięki naprawdę dobremu działaniu półlitrowych masek tej firmy moje wymagania względem jej produktów są wysokie, a cóż... nie wszystkie kosmetyki je spełniają.

Trochę czasu temu weszłam w posiadanie Kuracji dla włosów 12 ekstraktów roślinnych tejże firmy.


Opakowanie: Plastikowy, solidny słój z "podwójnym zamknięciem". Miałam jeszcze wersję ze starymi etykietami, które cóż, przegrywały walkę z czynnikami zewnętrznymi :P

 Pojemność/cena: 1000g / 22-28 zł.

Skład:


Początek składu stanowi mieszanina składników kondycjonujących (emolientów), nawilżających(humektantów) i ułatwiających zmycie(emulgatorów). Dalej zobaczyć możemy morze wodnych i glikolopropylenowych ekstraktów roślinnych m.in. z rozmarynu, szałwii, rumianku, arniki, łopianiu, sosny, cytryny, aloesu
.
Konserwowany DMDM-Hydantoiną, parabenami i benzoesanem sodu - info dla wrażliwców.

Zapach: Podobno nowa wersja pachnie dużo lepiej, ale stara roztaczała woń taniej, męskiej wody kolońskiej. Całe szczęście, że moje włosy niezbyt przejmują zapachy od kosmetyków.

Konsystencja: Bardzo rzadka i szczerze ubolewam, że opakowanie nie jest przystosowane do zamontowania pompki - życie byłoby prostsze :P


Działanie: Mimo sugestii producenta nie nakładałam jej na skalp (w ogóle mało co nakładam na ten rejon :P), a jedynie na włosy. Cóż... po użyciu wydawało mi się, że nie użyłam produktu do spłukiwania w ogóle. Włosy były jakieś takie tępe, lekko szorstkie i nawet (co bardzo rzadko u mnie spotykane) częściowo spuszone. Hm, może nadmiar ziół wywoływał u mnie objawy przesuszenia? A może jak dla mnie ilość ekstraktów nie była wystarczająco zrównoważona składnikami emolientowymi? Nie wiem, w każdym bądź razie po kilku próbach zaniechałam jej używania jako d/s i wykończyłam jako bazę do wzbogacanych olejami, miodem i półproduktami masek - w tej roli nie dawała żadnych niepokojących objawów, jednak nie stosowałam jej "ciągiem".

Niemniej - nie polecam, za tę cenę możemy dostać coś w równie dużej objętości, a o lepszym działaniu ;)

Mieliście styczność z tym produktem? Jakie macie wrażenia?

Wzorkowanie z przygodami :P



Nie mam zdolności plastycznych i nigdy nie miałam (zajęcia z plastyki w szkole przeżywałam bardzo ciężko :P), więc szczerze przyznam, że przynajmniej na razie dla mnie malowanie wzorków na paznokciach za pomocą wykałaczki/sondy/cienkiego pędzelka i innych tego typu przyrządów jest poza granicami moich możliwości :P

Co oczywiście nie oznacza, że czasem nie chciałabym mieć jakiegoś wzorka na paznokciu...

Dlatego też z ciekawością wypróbowałam zestawu do stemplowania(JR1137) i płytki ze wzorkami (NNAIL-SPPMM34) od kkcenterhk.com.



Stempelek ma dwie końcówki - mniejszą i większą, w do wyboru w zależności od wielkości wybranego wzorku.

Wraz ze zdrapką wykonane są z szorstkiego plastiku, co sprawia, że raz zabrudzone na powierzchni chwytu, szczególnie ciemnym lakierem, są praktycznie nie do domycia, co widać na zdjęciach (chyba namoczę zdrapkę w rozpuszczalniku, może to pomoże...).
 


Wybór płytki był dość prosty - kocham motywy roślinno-kwiatowe i motylki, a na tej właśnie mam prawie same tego typu wzorki;). Warto zachować pewną ostrożność przy zabawie w stempelkowanie ze względu na możliwość uszkodzenia paluszków krawędziami płytki.

Nie będę opisywać tego, w jaki sposób odtwarzałam wzorki na paznokciach - dużo lepiej sprawdzi się filmik, na którym sama bazowałam: KLIK!

I tutaj nadszedł czas na ujawnienie, dlaczego powinnam dostać nagrodę Darwina :P.

Otóż przy każdym ścieraniu nadmiaru lakieru z płytki... nie zostawało na niej nic, co mogłoby zostać przeniesione na pędzelek. Próbowałam raz, drugi... dziesiąty, aż byłam tak poirytowana, że chciałam tym całym zestawem rzucić w kąt.

Co się okazało? Na płytce była naklejona folia :P - na tyle dokładnie, że nie wystawała poza brzegi ani przy bardzo dokładnym obejrzeniu nie była widoczna. Ba, jej usunięcie nie należało do prostych :P

Gdy już rozwiązałam swoje problemy stempelkowanie poszło szybko i bezboleśnie, natomiast widać, że potrzebuję większej wprawy w takiej działalności ;). Wzorkami odświeżyłam lakier kiwi.









Widać, że był to mój pierwszy raz z tego typu zabawą, niemniej - będę próbować dalej :D

Macie może dla mnie jakieś rady związane ze stempelkowaniem? Same stempelkujecie? ;)

PS. Dla zainteresowanych - 10% rabat ;)