Argan w czystej postaci ;)



Ilekroć recenzowałam jakiś kosmetyk zawierający olej arganowy dostałam od Was kilka komentarzy, że sam czysty argan jest "oh, ach". W końcu zmotywowało mnie to do rozdziewiczenia swojej butelki z tym olejem, który dostałam od Manufaktury Aptecznej.



Dobre błoto nie jest złe ;)



Temat błota z Morza Martwego przerabiam na swojej twarzy na wszystkie możliwe sposoby ze względu na jego dobroczynne działanie na moją skórę: od proszku poprzez gotowe pasty aż do produktów z pewną jego zawartością. Mając więc kolejną okazję do testów kosmetyków firmy Bingo Spa wybrałam Maskę błotną do twarzy.


Produkt zamknięty jest w typowym dla tej marki plastikowym słoiczku opatrzonym dość ascetycznymi i nie przeładowanymi grafiką etykietami, które na szczęście są w tym przypadku są dość odporne na wilgoć. Nie polecam sprawdzania "upadkowej wytrzymałości" opakowania :P. Za 150g zapłacimy około 12zł.
 

Skład jest dość krótki, a znajdziemy w nim: tytułowe błoto z Morza Martwego, glinkę kaolinową, tlenek cynku, zestaw emolientów i emulgatorów, odrobinę etanolu oraz mentolu, kwas cytrynowy (regulator pH). Konserwowana DMDM-Hydantoiną oraz parabenami - uwaga wrażliwcy.


Co do konsystencji, to dla mnie jest ona... kremowo-piankowa ;). Maska jest tak jakby puszysta (stąd skojarzenia z pianką), rozprowadza się bezproblemowo. Ma delikatnie szarozielony kolor oraz pudrowo-miętowy zapach, z dużym naciskiem na pudrowy :P.

Nakładałam ją na twarz średnio dwa razy w tygodniu po uprzednim oczyszczeniu twarzy oraz zastosowaniu peelingu enzymatycznego. Trzymałam ją na skórze około 10-15 minut - po tym czasie zasycha i jej zmycie może dostarczyć pewnych problemów - w takim wypadku polecam namoczenie jej "chlustem wody" i odczekanie kilkunastu sekund przed dalszym usuwaniem ;).

Efekt jej stosowania nie jest tak mocny jak w przypadku stosowania czystego błota - nie ma intensywnego rumienia ani niebezpieczeństwa podsuszenia skóry, dlatego też bardzo dobrze sprawdza się w sytuacji, gdy... przesadzę np. z tonikiem kwasowym, czego efektem jest "śnieg na nosie" (tak, czasem mi się takie historie przytrafiają :P). Delikatnie oczyszcza, pozostawiając jednocześnie skórę nawilżoną. Przy jej stosowaniu nie zauważyłam poaplikacyjnych objawów ściągnięcia czy delikatnego podsuszenia. 

Znacząco przyspiesza gojenie zmian ropnych (czasem stosowałam ją punktowo np. na noc na pojedyncze zmiany na dekolcie i plecach), natomiast jej działanie przeciwzaskórnikowe jest dość słabe - fakt, zmniejsza je (zapewne dlatego, że dobrze usuwa nadmiar sebum, przez co je "obkurcza"), jednak jakiejkolwiek eksterminacji czarnych nieprzyjaciół nie zanotowałam.

Podsumowując - produkt nie działa mega intensywnie, jednak daje widoczny efekt oczyszczenia oraz stanowi ciekawy produkt punktowy do eliminacji zmian ropnych. Wart rozważenia przez osoby, dla których czyste błoto z Morza Martwego jest specyfikiem zbyt ostrym w działaniu ;).

Jacy są Wasi maseczkowi faworyci? Macie takowych czy dopiero poszukujecie?

Niby pięknie, a jednak mnie nosi :P



Wiosna, wiosna, a co za tym idzie... paląca chęć zmian :P. Objawia się różnie - jedni zaczynają się odchudzać (niewskazane w moim stanie xD) i ćwiczyć (to uskuteczniam od dawna) z myślą o lecie, inni mówiąc ogólnie zmieniają swoje życie, a jeszcze inni ostro debatują ze swoim "wewnętrznym ja" nad zmianą wyglądu. Bez wielkiego czarowania można uznać, że zaliczam się do tej ostatniej grupy :P.

Od pewnego więc czasu szukam specjalisty, któremu zaufam na tyle, by oddać mu swoje ucho do dalszego kolczykowania (jeśli chodzi o piercing to poza granice uszu nie zamierzam się wypuszczać ;)), a mimo, że nie planuję przebijania chrząstki wizja zrobienia tego własnoręcznie mnie przeraża. Poza tym pewnie uczyniłabym to krzywo :P.

Nie mówiąc już o tym, jak bardzo ssie mnie jakaś zmiana "na głowie". W ostatnim czasie myślałam już nad użyciem: Cassi w celu uzyskania jakiejkolwiek zmiany, chociażby delikatnych refleksów, gencjany do ombre bądź do machnięcia sobie jednego fioletowego pasemka (np. z mojej starej grzywki) oraz o opcji chyba najbardziej szalonej: użycia pianki koloryzującej ;).

Suplement kolagenowy - remedium na wszystko?



Tak jak kilka innych koleżanek-blogerek miałam okazję wypróbować na sobie suplement Gesha Beauty Collagen Drink. Otrzymałam 30 buteleczek, czyli miesięczną kurację - czas więc na opis efektów ;).



Suplement ten ma postać napoju, zapakowanego w pięćdziesięciomililitrowe porcje zamknięte w szklanych buteleczkach. Dziennie należy wypić 1-2 porcje produktu - sama trzymałam się wersji jedna butelka dziennie ;). Po otwarciu pudełka z tym specyfikiem wpadłam w lekką panikę - patrzę: smak jabłkowo-wiśniowy. WIŚNIOWY ?! Co tu dużo mówić - z "wiśniowych" smaków toleruję tylko wiśnie, reszta działa na mnie "mdląco". Na całe szczęście skrzyżowanie aromatu jabłkowego z wiśniowym i lekką naleciałością pokarmu dla rybek (nigdy nie próbowałam, ale wiem, jak pachnie - z tym zapachem kojarzy mi się smak xD) sprawia, że mój wiśniodetektor nie wariuje. Ogólnie - wypiłam całą serię bez problemów, jednak smak tego napoju jest mocno słodki - słodyczożercy niższego levelu niż ja prawdopodobnie musieliby go rozcieńczać.

Cena:

10 x 50 ml : 149 zł.
30 x 50 ml : 447 zł.

Nie będę ukrywać - drogo, jak na suplement diety.

Skład:


Woda; zagęszczony sok jabłkowy; kolagen; stabilizator: pektyny (jabłkowe); regulatory kwasowości: kwas cytrynowy, kwas jabłkowy; substancje konserwujące: benzoesan sodu, sorbinian potasu; substancja słodząca: glikozydy stewiolowe; octan DL- alfa tokoferolu (witamina E); kwas L-askorbinowy (witamina C); octan retinylu (witamina A); aromaty.

Zagęszczony sok jabłkowy wzbogacony kolagenem, witaminami (E, C, A), stabilizatorami (pektyny, kwasy cytrynowy i jabłkowy) i konserwantami (benzoesan sodu i sorbinian potasu - taki sobie wybór...) oraz słodzony stewią. Aromatyzowany zapewne aromatem wiśniowym :P.

Efekty? W zasadzie nie spodziewałam się niczego, podjęłam się testów z ciekawości, by sprawdzić, czy może teoria nie rozmija się z praktyką. Według znanej przeze mnie teorii preparaty kolagenowe aplikowane wewnętrznie nie mają szans mieć wpływu na syntezę kolagenu w skórze. I faktycznie, po miesiącu stosowania nie zauważyłam żadnych zmian jeśli chodzi o cerę, paznokcie czy włosy. Może być to związane także z tym, że mam 24 lata, a źródła powiadają, że po 25 roku życia synteza kolagenu zostaje zahamowana. Mogę po prostu nie mieć żadnych tego typu niedoborów ;).

Jednak... jakieś efekty jego używania są ;). Jestem osobą, która oprócz pęknięcia kości śródstopia (i to w tym roku :P) nie zaliczyła żadnego innego złamania, za to stawy uszkadzała sobie wielokrotnie - czego efektem są pewne problemy głównie ze stawem kolanowym (ból, "uczucie tarcia", czasem kłucie) oraz palcami dłoni (jw.). Chyba po raz pierwszy od kilku ładnych lat mam za sobą 2 tygodnie bez tych dolegliwości (od razu nadmieniam, że nie korzystałam w tym czasie z dobrodziejstwa painkillerów), co jest dla mnie sytuacją wręcz szokującą i z racji bogatego "doświadczenia stawowego" raczej nieprzypadkową.

Podsumowując - nie zauważyłam jego wpływu na moją urodę, ale... moje stawy go polubiły ^.^.

Co sądzicie o tego typu suplementach? Jaka według Was jest racjonalna cena za pakiet 10 buteleczek (w domyśle - za 10 dni kuracji) ?

Absolutnie się nie spodziewałam ;)



Kochani Czytelnicy, ostatni wpis na moim blogu był publikacją najchętniej przez Was komentowaną w całej mojej blogowej historii. Jestem Wam za to bardzo, bardzo wdzięczna i przepraszam, że "zniknęłam" potem na prawie 4 dni - przyznaję, że odpowiedzenie na wszystkie Wasze wpisy zajęło mi trochę czasu (doba jak na złość nie chce się "naciągnąć" do 30 godzin :P). Niezmiernie się cieszę, że wielu z Was ceni sobie moje artykuły oraz że lubicie je czytać i dyskutować wraz ze mną ;).

Niemniej, każdy kij ma dwa końce i chciałabym poznać Wasze zdanie w pewnej kwestii - od jakiegoś czasu staram się odpowiadać na wszystkie komentarze na moim blogu. Jeśli jakiś zostanie pominięty to proszę o przypomnienie się w najnowszym poście bądź na maila - jestem tylko człowiekiem (niestety :P).

Jednak wracają do kwestii którą chcę poruszyć - czy uważacie to za "nabijanie sobie statystyk"? Przyznaję, że dostałam kilka wiadomości w takim właśnie tonie i złapałam "przysłowiowego" karpika z zaskoczenia. W zasadzie nigdy nie pomyślałam, że może to zostać tak odebrane. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat?

Moja bytność w blogosferze od jakiegoś czasu jest dość nieregularna - przyznaję, wpisów na innych blogach czytam niewiele, na komentarze odpowiadam zwykle dopiero kolejnego dnia (rano :P), a w mailach mam co najmniej z tydzień poślizgu - biję się w piersi i proszę o wybaczenie, jednak połączenie praktyk w szkole (gimnazjum) z robieniem badań i pisaniem magisterki naprawdę bardzo mocno ograniczyło mi mój wolny czas. Dodatkowo los pobłogosławił mnie infekcją, która trwa już 4 tygodnie i niestety ani myśli odpuścić :/. Z tego względu jestem po prostu osłabiona i dość często zdarza mi się zasnąć przed laptopem. Mam już jej tak bardzo dość, że aż wyprowadza mnie z równowagi. Tak na bogatości :P

Niemniej jednak mam nadzieję, że już w lipcu będę się mogła Wam pochwalić spełnieniem pewnego marzenia i początkiem nowej życiowej drogi. Proszę więc Was o magiczne kciuki, bo odrobina farta nikomu jeszcze nie zaszkodziła ;).

Pozdrawiam Was serdecznie i mam nadzieję, że zdążę na jutro stworzyć już "wpis tematyczny" ;)

Afera z rosyjskimi kosmetykami w roli głównej - czy jest się czego bać?




Nie dalej jak wczoraj w blogosferze gruchnęła wieść, że rosyjskie kosmetyki w skrócie "śmierdzą niefajnym szwindlem, a tak właściwie to nie wiadomo, co w nich jest". Wczoraj także zrecenzowałam bardzo pozytywnie jedno z serum Babuszki Agafii, jednak wśród wpisów na moim blogu bez większych problemów można znaleźć takie, które oceniają kosmetyki zza wschodniej granicy bardzo średnio. Nie mam więc interesu w ratowaniu czci i honoru rosyjskich kosmetyków, jednak jestem uczulona na robienie afery bez powodu, albo przy braku konkretnych argumentów. Poza tym nie jestem ekomaniaczką - z racji wykonywanego zawodu byłoby to wręcz ciężką hipokryzją, więc i szczególny szał na naturę mnie nie opanował. Wiem, co mi szkodzi, wiem, co mi służy, i nie dzielę tych składników na syntetyki (be) i naturalki (cacy)

Wpis ten powstał przy udziale osoby posługującej się biegle językiem rosyjskim - dzięki Viekki ten wpis miał okazję powstać, za co bardzo serdecznie jej dziękuję:* Tak samo jak za całokształt bardzo owocnej i nacechowanej ironią znajomości ;)

Zacznijmy od samego początku - od posądzania o alergie, poparzenia (! - podejrzewam, że chodzi o inny objaw alergii) i świąd (prawdopodobnie też jako objaw alergii). Na razie abstrahując od składu rosyjskich kosmetyków trzeba pamiętać o tym, że natura uczula dużo częściej i mocniej od syntetyków (średnio-statystycznie). Tak więc nawet turbo "naturalne" składy z mnóstwem ekstraktów mogą uczulać, i to bardzo mocno. Podawałam już Wam kiedyś przykład mojej mamy, szatańsko uczulonej na... aloes. Czysty, naturalny i organiczny sok z aloesu powoduje u niej objawy poparzenia. Wcale nie potrzebuje do takiego efektu "napakowanego chemią" kosmetyku. Oprócz tego każda z nas przed zastosowaniem danego produktu może zrobić sobie sama próbę uczuleniową (co ze swej strony gorąco polecam), eliminując bądź zmniejszając do minimum ryzyko wystąpienia niepokojących objawów.

Kolejny aspekt - cena. Wprawdzie sama po rosyjskiej stronie nie miałam okazji niczego kupować, jednak moje znajome mówią o cenach kosmetyków bazujących około 200 rubli, co po wczorajszym kursie daje ponad 16 zł (rozważam kosmetyki, które u nas kosztują około 24-35 zł). Niska cena jest w dużej mierze warunkowana tym, że jako bazę w kosmetykach zza wschodniej miedzy wykorzystuje się swoisty hydrolat składający się z wody, ekstraktów roślinnych oraz olei - stężenie tych substancji jest więc znacząco mniejsze niż w przypadku nieinfuzyjnych (od "Aqua with infusions of...") dodatków. Czy taka mieszanka działa słabiej? Nie zawsze, bo zależy to od indywidualnej reakcji skóry na dane substancje. Tego typu składnikom aktywnym (chodzi mi o ekstrakty) nie jest zwykle potrzebne piorunujące stężenie (takowe wręcz może okazać się ryzykowne pod względem podrażnienia i uczulenia), by widocznie zadziałać.

Kolejny zarzut - obecność siarczanu sodu. Jak najbardziej jest on substratem do produkcji detergentów, w tym siarczanowych (takich jak SLS i SLES), tyle, że sam może być otrzymywany zarówno chemicznie jak i może być uzyskiwany naturalnie (jest minerałem). Poza tym - co złego jest w wymienionych detergentach (biorąc pod uwagę, że można być uczulonym nawet na wodę - argument o działaniu drażniącym nie jest więc najmocniejszy)? Są przecież wymienione w składzie INCI i każdy może świadomie podjąć decyzję, czy chce kosmetyku z detergentami siarczanowymi czy nie.

I na bogów, co złego jest w Cocamide DEA (niejonowej substancji powierzchniowo czynnej o właściwościach renatłuszczających - w publikacjach nie ma słowa o jej szkodliwym działaniu w stężeniu do 10%, a w kosmetykach występuje do 0,5%, która dodatkowo jest wymieniona w INCI). I co złego jest w granulkach polietylenowych? Nie są trujące ni szkodliwe w kontakcie "zewnętrznym", a mogą całkiem skutecznie usuwać martwy naskórek.

Każda z nas może też ocenić organiczność i naturalność danego kosmetyku poświęcając chwilę i analizując jego skład. Producent ma prawo naświetlać najmocniejsze strony swojego produktu (my na rozmowach kwalifikacyjnych też podkreślamy głównie swoje atuty, prawda? ;)), co zresztą widoczne jest u wszystkich marek kosmetycznych. To my, jako świadomi konsumenci, powinniśmy na zimno analizować reklamę i porównywać ją z rzeczywistością - w końcu to nasze pieniądze wydajemy, a bazowanie na samej opinii producenta może owocować rozczarowaniami.

Poza tym - wpisy na obcojęzycznych forach nie są zbyt rzetelnym źródłem wiedzy, gdy są napisane grażdanką i przetrawione przez translator. Wystarczy spróbować cokolwiek wrzucić, by zobaczyć, jakie głupoty mogą z tego wyjść (takie doświadczenie zostało przeprowadzone xD). Wpisy na rosyjskim forum dotyczą w gruncie rzeczy tego, że dane kosmetyki komuś nie podeszły (spuszyły, obciążyły, wywołały wysyp niespodzianek...), a jak wiadomo - nie ma preparatów uniwersalnych, idealnych dla każdego.

Co do "szwindlów z kontrolami" - kosmetyki te przechodzą granicę Unii Europejskiej, więc trafiają w sieć gruntownych testów. Pewnie pojawi się głos, że odpowiednia łapówka wszystko rozwiąże, jednak... trzeba by wiedzieć, komu ją wręczyć :P. Próbki podróżują jako numery do wielu laboratoriów rozsianych po świecie, więc nieprawidłowości zostaną wyłapane. Poza tym - gdyby chodziło o jakiekolwiek skażenie tych produktów to... skala problemu byłaby na tyle znacząca, że szybko ujrzałby światło dzienne w opiniach użytkowniczek. A wśród nich nadal dużo więcej jest pozytywów niż negatywów.

Rosyjskie kosmetyki to "sama chemia" - my sami też jesteśmy "samą chemią" i to w najczystszej postaci. Sama nie zamierzam rezygnować z czegoś, co mi ewidentnie służy (chociażby peeling enzymatyczny czy wspomniane wcześniej serum), a i pewnie w przyszłości spróbuję jeszcze innych produktów do włosów mimo, że do tej pory nie zrobiły na mnie piorunująco dobrego wrażenia - ot, natura eksperymentatora i kosmetoholiczki :P.

Tak oto mieliście okazję przeczytać naszą refleksję nad aferą (jeśli oczywiście dotrwaliście do końca tego wpisu ;)). Jakie jest Wasze zdanie?

Jak opanowałam trądzik XXIII: kolejne serum



Serum to grupa kosmetyków, które darzę szczególnym uczuciem. W zasadzie... ciągle jakiegoś używam ;). Lubię czuć intensywniejsze działanie tego, co nakładam, a poza tym - tego typu produkty (przynajmniej jeśli chodzi o moje doświadczenia) bardzo dobrze się wchłaniają nie zostawiając żadnej warstwy utrudniającej późniejsze zabiegi upiększające. Do tej pory, jeśli chodzi o serum, najlepiej sprawdzały się u mnie wersje samorobione (KLIK! KLIK! KLIK! KLIK!), jednak w końcu znalazłam też kupne mazidło, które swoim działaniem wbiło mnie w fotel.

Co jeszcze bardziej zaskakujące - jest to produkt rosyjski, a jak do tej pory tylko jeden z nich zrobił na mnie świetne wrażenie. Mowa tu o Serum Babuszki Agafii Zatrzymanie młodości do 35 lat, które otrzymałam do testów od sklepu New Soul.


Zachwyt po raz drugi ;)



Dziś o kolejnym lakierze "z przytupem", czyli nie do końca standardowym (w domyśle - kremowym). Dodatkowo jest on bardzo podobny do innego lakieru niedawno przeze mnie noszonego...

P2 Sand Style 080 Lovely w buteleczce wygląda jak miks wszelkiego rodzaju okołofioletowych, iskrzących drobin. Na paznokciu fiolet nabiera głębi, a drobinki odrobinę tracą na blasku (co akurat mi pasuje, bo inaczej dawałabym swoim manicure po oczach :P) - całość natomiast nabiera piaskowego, cukrowego wykończenia. Radzę uważać z cienkimi rajstopami/pończochami, bo można się dorobić konkretnego zaciągnięcia :P. 

Na paznokciach mam jedną (!) warstwę, która w moim przypadku kryje całkowicie, schnie w trymiga oraz przez 4 dni oprócz minimalnie startych końcówek nie pozwala sobie na większe uszkodzenia ;).

Pewnie widzicie uderzające podobieństwo do Rimmel Space Dust Moon Walking? ;)

Tak jak wszystkie lakiery P2, można go dostać w drogeriach DM (2,45 euro), a u nas głównie w sklepach internetowych.

Jak się Wam podoba? ;)


Sobota dla siebie ;)



Nigdy wcześniej nie miałam szczególnych problemów z podejmowaniem decyzji, zawsze wiedziałam czego chcę. Zbliżający się jednak wielkimi krokami koniec studiów sprawił, że... już znam to uczucie i niepokój o przyszłość. Dodajmy do tego nadmiar obowiązków wszelakiej maści i trwającą trzeci tydzień (!) infekcję i spójrzmy na wynik: Kascysko w nie najlepszym stanie fizycznym, z dość konkretnym dołem oraz wyglądające jak "śmierć na nartach" (nie każcie mi tłumaczyć, skąd wzięło się to porównanie - nie wiem - ale funkcjonuje na mojej wsi ;)).

Każda osoba ma jednak jakieś granice swojej wytrzymałości - ja swoje osiągnęłam wczoraj, dlatego też w ten weekend nie myślę o tym wszystkim, co muszę zrobić ani o tym, jakie decyzje powinnam podjąć. Znaczy... staram się nie myśleć, w końcu nie jestem cyborgiem tylko zwykłym człowiekiem. 

Co u mnie najlepiej działa na odreagowanie/odstresowanie? Hm... Upychanie kolumn magnetycznych, zbieranie malin, mycie podłóg na kolanach oraz zabiegi kosmetyczne :D.

Zaniedbałam ostatnio wpisy z serii Spa Days, więc zafunduję Wam opis tego, co zamierzam dziś uczynić dla swej urody i samopoczucia ;)

Akcja "Sprzątamy na wiosnę" :P



Nie ukrywam, że do pedantki mi tak daleko jak to tylko możliwe :P. W idealnym porządku czuję się po prostu źle - dlatego też takowy stan w moim otoczeniu nigdy nie trwa zbyt długo :P. Niemniej jednak wiosna jakoś tak mnie zmotywowała - sprzątnęłam szafę, spakowałam zimowe ciuchy (chociaż w weekend ma padać śnieg/śnieg z deszczem - zobaczymy :P), po długiej chorobie wracam do większej aktywności fizycznej... 

Sprzątanie nie ominęło także bloga - zwalczyłam spam w dwóch najbardziej "zaspamionych" postach - spisach odżywek emolientowych i proteinowych, a także je delikatnie zaktualizowałam. Jeśli macie propozycje produktów, które powinny się w nich znaleźć - zapraszam do podrzucania ich w komentarzach bądź na maila, w wolnych chwilach nadal będę dbać o ich rozwój ;). Z racji ilości odwiedzin wydaje mi się, że takie spisy są dość przydatne, szczególnie dla osób raczkujących w pielęgnacji włosów (chociaż przyznaję, że gdy ostatnio szukałam dla siebie "bomby proteinowej" także przeglądałam własny spis :P).

Chusteczkowa (i nie tylko) pielęgnacja po raz drugi ;)



Prowadząc odrobinę rozjazdowy tryb życia, a także będąc obecnie na etapie poszukiwania rozwiązań na dłuższy wyjazd szukam kosmetyków, które nie zagracą mi połowy bagażu, a jednocześnie nie będą ostawać działaniem od "stacjonarnych" produktów. Efekty takich prób są różne, o czym zresztą będzie można dziś przeczytać :P.

Po raz drugi miałam okazję wziąć udział w testach marki Cleanic. Tym razem w paczce znalazły się płatki kosmetyczne Pure Effect Soft Touch, chusteczki do demakijażu z płynem micelarnym, patyczki Professional i nawilżane chusteczki do peelingu Professional.

Gwiezdna miłość ;)



Ciemne lakiery (w domyśle około-czarne) nie zajmują zbyt dużej części mojej lakierowej kolekcji. Kolor ten chyba nie do końca do mnie pasuje, jednak "ciemne wyjątki" od reguły się zdarzają ;).

P2 Lost in glitter 080 Go dangerous to żelkowa, ciemna baza z utopionym w niej dość drobnym, niebiesko-różowo-złotym brokatem. Na paznokciach wygląda dokładnie tak samo jak w buteleczce, natomiast w czasie aplikacji dość mocno mnie zaskoczył - i to pozytywnie! Spodziewałam się pół-transparentnego glittera, którego w celu uzyskania pełnego krycia będę musiała wykorzystać na kremowej bazie, a tu - niespodzianka!



Na Dzień Kobiet :D + wyniki ;)



Nieszczególnie obchodzę to kobiece święto, ot, czasem "trafi się" jakiś tulipan czy inna czekolada (chociaż przyznaję, w tym roku jeden z moich braci zaskoczył mnie konkretnie :P), co oczywiście nie oznacza, że nie czuję się kobietą :P

Okazja jest (nawet więcej niż jedna, przecież jest Was już ponad 1100 na moim fanpage!), więc i nagrody się znalazły - w liczbie trzech :D

Zestaw I



Problemy włosowe XIII: czy można włosy całkowicie "zasilikonować"?



Pytania o "zasilikonowanie" w różnych kontekstach i konfiguracjach pojawiają się w Waszych mailach bardzo często - zwykle w kontekście wnikania substancji odżywczych przez warstwę filmformerów lub "sfałszowanego" piękna włosów, ale też wtedy, gdy szukacie porady odnośnie wyboru konkretnego produktu.

Zanim zagłębię się w temat "zasilikonowania" (czyli pokrycia włosa filmformerami: silikonami, gumą guar i jej pochodnymi, polyquateriami czy quateriami) wrócę na moment do kwestii budowy włosa. Jak każda z nas wie - włos ma łuski, które "pracują" - w zależności od warunków środowiska zewnętrznego i zastosowanych środków unoszą się i opadają. W zależności od posiadanej przez włos porowatości i zastosowanych kosmetyków ta "praca" jest mniej lub bardziej intensywna.

Wracając do tematu "zasilikonowania" - nawet korzystając z prawie czysto filmformerowego serum do włosów od samej skóry głowy nie uda nam się całkowicie pokryć nim włosów. Najpierw z powodu czysto "wizualnego" - z dużym prawdopodobieństwem doznalibyśmy obciążenia (przyklapu, przychlastu i przetłuszczu) stulecia. Pomijając argument wyglądowy - włos mimo swojej niewielkiej grubości ma sporą powierzchnię, którą należałoby pokryć, a gdy pomnoży się tą powierzchnię przez liczbę włosów na głowie (100 000 - 150 000) wyszłoby, że buteleczka serum wystarczyła by nam na zaledwie kilka aplikacji.

Kolejnym "problemem" w osiągnięciu całkowitego "zasilikonowania" jest nadmieniony już wcześniej unoszenie i opadanie łusek. Ruch powierzchni pokrytej warstwą filmformeru powoduje jej rozrywanie i rozciąganie, co generuje w niej otwory. Znów nasze "pokrycie" nie jest pełne ;). Sama powierzchnia włosa nie jest wdzięcznym materiałem do pokrywania go czymkolwiek ze względu na niejednorodność i niestabilność jego powierzchni oraz... ładunku. Wszak włosy można zelektryzować ;).

Każdy z nas włosy też myje - odżywką albo łagodnymi czy mocnymi myjadłami. Nawet wykorzystując w pielęgnacji ciężkie do zmycia filmformery sam proces mycia (niezależnie od użytego środka) usunie przynajmniej część warstwy - jeśli nie na drodze chemicznej, to przez tarcie mechaniczne. Ba, niektóre z filmformerów rozpuszczają się w tłuszczach, więc nasze sebum oraz olejowanie dodatkowo przyśpieszają ich usunięcie.

A siłom tarcia nasze włosy przeciwstawiają się właściwie ciągle - w czasie spania, ubierania, noszenia rozpuszczonej fryzury... Sukcesywnie więc ilość filmformerów na naszych włosach ulega zmniejszeniu w trakcie dnia.

Stosujecie w swojej pielęgnacji filmformery czy też unikacie ich?

P.S. Dziś o północy kończy się rozdanie, więc każdego, kto nie wziął jeszcze udziału - zapraszam :D

Pomóżcie mi podjąć decyzję ;) + informacyjnie, technicznie...



Wczoraj na fanpage bloga wywiązała się dyskusja na temat tego, jak publikuję od jakiegoś czasu linki (w sensie - znajdują się one w komentarzach do posta, a nie w samym poście). Facebook ogranicza zasięg fanpage'ów i dzięki takiemu zabiegowi powiadomienia docierają do większej liczby odbiorców.

Wiem jednak, że jest to pewne utrudnienie, na co została mi zwrócona uwaga - dlatego w prawym pasku bocznym na blogu widzicie ankietę. Potrwa tydzień i wedle jej wyników zmienię lub zachowam system publikacji postów na Facebooku. Będę bardzo wdzięczna za głosy, bo pomoże mi to w podjęciu decyzji ;). Na ten tydzień linki wrócą do treści wiadomości, a później... wszystko zależy od Was ;).

Ograniczenia Facebooka można bardzo łatwo obejść, jeśli chcecie być na bieżąco ;). Wystarczy w rozwijanym menu przycisku "Lubisz to" (jeśli oczywiście lubicie fp mojego bloga :P) wybrać opcję "Otrzymuj powiadomienia" ;).






Skoro już się tak rozgadałam "informacyjnie" to dodam, że do jutra do północy trwa moje rozdanie urodzinowe, do udziału w którym zapraszam Was wszystkich (a nagrody są cztery: kosmetyki Pat&Rub, Soraya, Eveline ;)).

Kolejna sprawa - pewnie zauważyliście, że jest mnie trochę mniej na blogu i na Wizażu. Cóż... chyba trochę przesadziłam z ilością zajęć, jaką na siebie wzięłam :P. Bloga nie porzucam i pisanie dla Was nie przestało mnie rajcować (:)), jednak czasami (no może nawet częściej niż czasami) ze zmęczenia nie pamiętam, jak się nazywam. Wszystko wróci do normy, obiecuję ;).

Ostatnia sprawa - w tym roku prawdopodobnie (z naciskiem na to słowo) moja blogerska działalność zostanie zawieszona na około 2 miesiące. Zamykać go absolutnie nie zamierzam, ale coś, czego się podejmę, prawdopodobnie odetnie mnie od łączności ze światem na trochę ;). Nie zamierzam jednak znikać na zawsze i na pewno będzie mi bardzo smutno bez możliwości kontaktu z Wami...

Czekam na Wasze opinie ;)





Jogurt z arganem?



Dość mocno "arganowo" zrobiło się w mojej włosowej pielęgnacji - ilość kosmetyków (odżywek/masek) z tym olejem w moich zbiorach mocno się rozrasta. Kolejnym tego typu kosmetykiem, który chcę Wam przedstawić, jest Kuracja arganowa z jogurtem firmy Bingo Spa.


Kurację otrzymujemy w litrowym opakowaniu (kosztującym 32 zł). Tutaj mam najwięcej zastrzeżeń - słoik jest wprawdzie solidny, jednak etykiety pozostawiają dużo do życzenia. Naklejka na moim egzemplarzu wyglądała, jakby ją czteroletnie dziecko wycinało :P, co zresztą można zauważyć na zdjęciach. Sama jakość papieru i kleju także pozostawia sporo do życzenia.

Skład:


Mieszanina typowych dla produktów Bingo Spa emolientów, po których pojawia się tytułowy olej arganowy i ekstrakty: rozmarynu, rumianku, arniki, jasnoty białej, szałwii, sosny, rukwi wodnej, łopianu, cytryny, bluszczu, nagietka, nasturcji, aloesu, lnu. Pod koniec składu pojawiają się proteiny: kolagen, jedwab i ekstrakt z jogurtu. Konserwowana między innymi parabenami i DMDM-Hydantoiną - uwaga wrażliwcy. Skład jest minimalnie różny od Kuracji arganowej.

Jeśli chodzi o samą konsystencję, to jest ona dość rzadka, prawie-prawie lejąca, ale produkt jeszcze nie przecieka między palcami :P. Nie ma to jednak piorunującego wpływu na wydajność (zapewne też dzięki wielkości opakowania... :P).



Zapach też niekoniecznie powala, bo jak dla mnie jest po prostu mydlany, bez żadnego polotu (chociaż lepsze to, niż zapach tanich, męskich perfum :P).

Używam jej m. in. po myciu na 3-10 minut (już dość dawno temu porzuciłam dłuższe seanse z produktami do spłukiwania po myciu) i mogę powiedzieć, że dołączy do grona moich ulubieńców ;). Obecnie najważniejsze dla mnie w tego typu produktach jest "działanie bez obciążania" - ten kosmetyk idealnie spełnia to wymaganie. Włosy po użyciu są błyszczące, loki fajnie podkreślone, nie spuszone, odporne na działanie czynników zewnętrznych takich jak wiatr czy ogrzewanie, a dodatkowo - mają całkiem przyjemną objętość - brak objawów 3xP to jest to! :D. Mimo długiego stosowania (2 miesiące) nie zauważyłam podsuszenia, które mogłoby być generowane przez zioła (ale wiadomo, to sprawa indywidualna).

Nadaje się także do miksów odżywczych przed myciem czy też pod olej. Mimo zaleceń producenta nie wcierałam jej w skórę głowy (kontakt produktów d/s ze skalpem może się różnie skończyć, a wolę dmuchać na zimne :P), więc o jej działaniu na porost czy wypadanie nic nie mogę powiedzieć.

Zauważyłam już w sklepie, że wypuścili kolejną wersję kuracji arganowej... pewnie też będzie w przyszłości moja xD

Jakie są Wasze doświadczenia z kosmetykami arganowymi i samym olejem arganowym? Wstyd się przyznać, ale ja jeszcze swojej buteleczki nie rozpieczętowałam xD

Kropki do oporu :P



Kremowe lakiery prawie całkowicie poszły w odstawkę jeśli chodzi o mój manicure :P. Piaski, kropki, brokaty, cuda na kiju... Dziś kolejny lakier z serii "na bogato" ;)

Delia Coral Prosilk M07 to ciemnoszara baza upstrzona wielokolorowym brokatem o różnej wielkości. Nie polecam jego stosowania "solo" - po pierwsze bardzo słabo kryje (musiałabym zaaplikować chyba 4-5 warstw), a po drugie - warstwa kremowego lakieru bazowego ułatwia jego późniejsze zmycie, co jak ogólnie wiadomo przy brokatach nie jest sprawą trywialną.

Na zdjęciach widać jedną warstwę lakieru bazowego + dwie warstwy Delii.

Do buteleczki i pędzelka (wąski :D) nie mam żadnych zastrzeżeń, sam lakier schnie szybko, jednak warto go pobłogosławić warstwą topu, by drobinki nie haczyły o ubrania - tak zabezpieczony przetrwał na moich paznokciach 4 dni bez uszkodzeń.

11ml kosztuje około 5zł ;)

Jak się Wam podoba? ;)





Jak opanowałam trądzik XXII: mydło z glinką Ghassoul



"Era mydeł" w pielęgnacji skóry mojej twarzy trwa w najlepsze, zmieniają się tylko tylko typy "kostek" stosowanych w tym celu ;). W ostatnim czasie na tapecie miałam mydło z olejem arganowym i glinką Ghassoul Arganisme ze sklepu Dotyk Maroka.



Kostka waży 85g i kosztuje 14,90zł - cena sama w sobie nie jest wygórowana, a biorąc pod uwagę szatańską wręcz wydajność staje się bardzo przyjemna ;). 

Sama kostka przed jakimkolwiek użyciem wygląda tak:


Ciemnobrązowa kostka, nierówna, niejednolita kolorystycznie, bez żadnych zdobień - wyglądem nie powala, jednak trzeba pamiętać o tym, że w zasadzie wszystkie mydła po kilku użyciach wyglądają podobnie :P.

W czasie użytkowania daje delikatną, niezbyt obfitą, biało-szarą pianę, a pachnie jak połączenie typowo mydlanej woni z zapachem... marchewki ;). Zapach nie pozostaje na skórze.

Jeśli chodzi o skład, to nie znalazłam konkretnego INCI, tylko Składniki: woda, olej arganowy, glinka Ghassoul, gliceryna, wodorotlenek sodu, konserwanty, kompozycja zapachowa - standardowe mydło sporządzone na arganie z dodatkiem glinki Ghassoul i gliceryny.

Jest to z całą pewnością najdelikatniej działające mydło z tych, które używałam w całej swojej mydlanej karierze. Zrobiłam nawet test "bez użycia kremu po" i nawet w takiej sytuacji nie wyczułam spierzchnięcia czy jakichkolwiek innych objawów podsuszenia. Jego delikatność wcale nie oznacza, że słabo myje - usuwa wszystkie zanieczyszczenia, a co dla mnie najważniejsze - nadaje się nawet do mycia wrażliwych okolic oczu mych. Nie pozostawia jednak "samej, gołej skóry" - podsumowałabym to jako czystość bez odarcia z nawilżenia i natłuszczenia. 

Dla mnie na pewno jest to idealne mydło na zimę - wydaje mi się, że zmiana myjadła twarzowego na ten produkt powstrzymała pojawienie się typowego mojego związanego z chłodem problemu: suchych skórek. W tym roku nawet na nosie nie zarejestrowałam tego problemu, a muszę przyznać, że ten rejon reaguje wybitnie szybko :P. 

Jeśli chodzi o moje jakże ukochane zaskórniki - sytuacja w żaden sposób nie uległa pogorszeniu w trakcie jego używania, a nowi czarni nieprzyjaciele na brodzie (związani prawdopodobnie z noszeniem golfów i chust) zostali zahamowani w rozwoju, a nawet lekko przetrzebieni. 

Wykorzystywałam je też jako peeling-maseczkę na twarz i ramiona - namydlałam te rejony na 10 minut, potem zmywałam. Efekt jak po użyciu delikatnego peelingu enzymatycznego - naskórek usunięty bez pocierania i bez podrażnienia czy innego wysuszenia.

Ważne - mydło po użyciu musi mieć okazję wyschnąć, ponieważ inaczej po jakimś czasie (około 7-10 dni) dorobimy się miękkiej papki w miejscu kostki. Tak więc odpowiednia mydelniczka jako inwestycja w pielęgnację wskazana :P

Podsumowując - kolejne mydełko na mojej pielęgnacyjnej drodze warte uwagi, delikatniejsze od reszty :D.

A jakie są Wasze doświadczenia z mydełkami? A może nigdy nie próbowałyście tego typu pielęgnacji? Mnie w najbliższym czasie kusi jeszcze to na pewno: KLIK!