Wyprzedażowe łupy: CCC, House, Terranova, H&M, Mohito



Ci z Was, którzy są ze mną dłużej, wiedzą pewnie, że w czasie wyprzedaży zdarza mi się spuścić ze smyczy mój zakupoholizm. Czasami dość poważnie ;). W tym roku jednak cierpiałam na impotencję zakupową, w zasadzie to nawet nie miałam ochoty (i siły) na łażenie po sklepach. Urlop jednak się zbliża, a moje bratanice wyraziły chęć wspólnego shoppingu ;).

Spodziewałam się raczej tego, że nic nie kupię - 26 lipca to już trochę późno na szukanie okazji ;). Życie jednak zaskakuje i po odwiedzinach w Galerii Krakowskiej i Bonarce przytargałam do domu 6 sukienek i buty. Za całe zakupy zapłaciłam ledwie 218zł bez paru groszy.

Najpierw jednak mam dla Was małą podśmiechujkę - oto co zobaczyłam w sklepie Sinsay. Aż wybiło mnie to na chwilę z życia :D. Jednorożec na szczęście :D.


Czas na moje łupy ;).


Do CCC poszłam w zasadzie tylko dlatego, że moje bratanice chciały odwiedzić ten sklep. Nie spodziewałam się spotkać pod koniec wyprzedaży jakikolwiek rozmiar 35 wśród butów, które by mi się podobały. A tu zaskoczenie: cicho-biegowe sandałki za 18zł. Ochrzciłam je już dziś na długiej trasie, stópki są zadowolone ;).


Letnia sukienka z H&M za 20zł. Mam już taką z innym motywem (biała w kwiaty, z zeszłego roku), która nosi się świetnie, więc decyzja była bardzo szybka ;). I co ważne - nie mnie się, więc zniesie przebywanie w walizce na urlopie ;).



Dwie sukienki o identycznym kroju z Terranovy, każda po 14,90zł. Pierwsza jest z bardziej dzianinowego, sweterkowego materiału, druga jest bawełniana. Odkąd odkryłam, że w tym fasonie naprawdę dobrze wyglądam, tego typu kiecki mnożą się w mojej szafie...


... w tempie wręcz sprinterskim, bo nabytek z House'a różni się od tamtych jedynie materiałem (imitacja jeansu). Podobnej sukienki poszukiwałam od dawna i w końcu, za 40zł, stała się moją własnością ;)


Sukienka w kolorze fuksji jest jednym z moich łupów z Mohito. Pierwszy raz odwiedziłam sklepy tej marki w tym roku i jedno jest pewne - szkoda, że wcześniej nie dopisałam ich do zakupowej wycieczki ;). Intensywny kolor połączony z pięknie układającym się dekoltem z odsłoniętymi ramionami w cenie 40zł skradły mi serducho...


... ale gwiazdą tegorocznych letnich zakupów została ta jasnoróżowa sukienka w kwiatki na ramiączkach (Mohito, 50zł). W Bonarce przymierzałam rozmiar mniejszą (myślałam, że się uduszę :P), ale miła pani z obsługi sprawdziła dla mnie dostępność w innych salonach. Odpowiedni rozmiar dorwałam w Galerii Krakowskiej (tak nawiasem chyba w życiu tak żwawo do niej nie pojechałam :P) i powiem Wam tyle - to jedna z najładniejszych sukienek w mojej szafie ;).

Ze swoich zakupów jestem bardzo zadowolona, a jak było u Was? Upolowaliście coś ciekawego? ;)

Senelle Cosmetics - warte uwagi nowości ;)



Nową, polską markę Senelle Cosmetics miałam już okazję przedstawić Wam przy okazji analiz składów produktów, które otrzymałam do testów. Minęło nieco czasu i dziś mogę Wam opowiedzieć o nich z praktycznej, recenzenckiej strony ;). 


Nawilżający balsam do ciała, Odżywczy krem do twarzy oraz Korygujący krem do twarzy były ze mną przez ponad miesiąc. Mają zbliżoną, roślinną nutę zapachową, która nie utrzymuje się na skórze po aplikacji - po ledwie kilku minutach nic nie jest wyczuwalne nosem. Produkty do twarzy pachną mniej intensywnie od balsamu, ale tego akurat można się było spodziewać ;). Ich konsystencje również są zbliżone - białe mazidełka o średniej gęstości, odpowiednie do zapakowania ich w plastikową tubę (balsam) lub szklane opakowania typu airless (kremy). Etykiety w każdym przypadku są przemyślane, delikatne i trwałe, a drewniane podkładki pięknie się prezentują na półce.

Jeśli natomiast chodzi o trwałość opakowań, to tuba nie budzi w tym względzie żadnych wątpliwości, ale szklane pompki airless mogą nie znieść spotkania z podłogą - warto o tym pamiętać ;). Z dozowaniem nie miałam problemu - tuba ma niewielki, dobrze dopasowany otwór, a pompki przy pojedynczym naciśnięciu dozują ilość kremu akurat na jedną aplikację.

Senelle Cosmetics, Nawilżający balsam do ciała


200ml tego balsamu kosztuje na stronie producenta sporo: 69zł.

Skład:


Na drugim miejscu w jego składzie znajdziemy trójglicerydy, które świetnie sprawdzają się na moim ciele w roli emolientów (substancji natłuszczających). Tuż za nimi znajduje się propanediol - jeden z kilku humektantów (nawilżaczy) w składzie (obok gliceryny i hialuronianu sodu). Olei także w nim nie zabrakło - znajdziemy wśród nich migdałowy, lniany, jojoba, z nasion pomidora, masło shea, skwalan oraz estry olei z pestek moreli i jojoba. Nie brakuje tutaj także ekstraktów: z miodu i kwiatu granatu. Całość dopełniono witaminą E, dwoma konserwantami (stosowanymi w żywności), gumą ksantanową (zagęstnik), kwasem cytrynowym (regulator pH) oraz kompozycją zapachową. 

Skład jest zacny ;). Miło, że producent mocno postawił na oleje i ekstrakty roślinne jednocześnie nie tworząc przekombinowanego i przesadzonego składu. Olej z nasion pomidora to absolutnie najbardziej interesujący składnik ;). 

Jak na balsam ma dość gęstą konsystencję, co na szczęście nie wpływa negatywnie na wchłanianie. Od produktów z linii wakacyjnych wręcz wymagam szybkiego wchłaniania - w tym względzie spełnił w 100% moje oczekiwania. Nadaje się do aplikacji nawet rano, gdy czas goni - nie pozostawia oślizgłej warstewki ;). Skóra jest przyjemnie nawilżona, gładka i miękka, a jednocześnie nie klei się do siebie samej (kto tego nie doznał latem? ;)) i ubrań. Przyjemnie łagodzi także podrażnienia po depilacji, których przy działaniu maszynką niestety doznaję. 

Moja bardzo sucha skóra mówi mu tak ;).

Senelle Cosmetics, Odżywczy krem do twarzy


50ml tego kremu kosztuje 89zł - sporo, ale w przypadku kosmetyków do twarzy ta cena budzi mniej emocji ;).

Skład:


W tym kosmetyku znajdziemy propanediol (nawilżacz) oraz laurynian izoamylu (emolient otrzymywany głównie z oleju kokosowego i ziaren pszenicy). Dwa oleje (z nasion pomidorów oraz migdałowy) przełamane gliceryną (nawilżacz) oraz estrami kwasu kaprylowego i kaprynowego oraz alkoholami tłuszczowymi z oleju kokosowego. W połowie składu znajdziemy oleje: lniany, kokosowy jojoba i masło shea. Ekstrakty też tutaj mamy: z granatu, dębu i alg. Koncówkę składu dopełnia hialuronian sodu (nawilżacz), guma ksantanowa (zagęszczacz), dwa niekontrowersyjne konserwanty oraz regulator pH i kompozycja zapachowa. 

Ponownie widać, że jest na czym składowo oko zawiesić ;). Olej "pomidorowy" wyjątkowo wysoko w składzie dopełniony innymi dobrociami ma szansę dużo dobrego zdziałać i faktycznie zadziałać mocno odżywczo.

Jak przy każdym kremie sygnowanym jako "odżywczy" obawiałam się mocnej tłustości po aplikacji, co nie jest zbytnio wskazane w okresie letnim ;). Zaskoczył mnie jednak mocno - wchłania się w ciągu kilku minut, a odrobina skrobi matuje go na cały dzień ;). Nie sprawia także problemów w związku z makijażem - nie obniża jego trwałości ani nie wywołuje żadnego rolowania. Nawilżenie uzyskane z jego pomocą trzyma skórę w ryzach przez cały dzień, a zastosowany na noc daje rano efekt promiennej i wypoczętej cery bez suchych skórek na nosie (moja letnia i zimowa zmora -.-). Nie stosowałam go w okolicach oczu (tam wylądował kolejny produkt Senelle), jednak czuję, że i z tymi wymagającymi i delikatnymi rejonami dałby sobie radę.


Co ważne - mimo swojej bogatej w oleje i inne cuda formuły nie spowodował wysypu zmian trądzikowych. Ba, mimo tego, że nie ma takiego deklarowanego działania, to w ciągu ostatniego miesiąca zapalnych kraterów nie uświadczyłam w ogóle. Czy to jego zasługa? Kto wie ;). Kusi mnie, by zostawić go nieco w opakowaniu i sprawdzić, jak poradzi sobie zimą.

Wiecie, czego brakuje mi do pełni zadowolenia? Ochrony przeciwsłonecznej, nawet niewielkiej - SPF między 10 a 20 - i byłby 100% ideał. I bez tego jednak wart jest spróbowania ;).

Senelle Cosmetics, Korygujący krem pod oczy



15ml kremu pod oczy kosztuje 79zł - dość podobnie jak w przypadku kremu odżywczego.

Skład:


Sporo składników tego kremu widzieliśmy już w balsamie i kremie do twarzy, ale kilka zaskoczeń też znajdziemy ;). Bazą dla tego kremu jest gliceryna (nawilżacz) wraz z wspomnianym już wcześniej laurynianem izoamylu uzupełnione o oleje: lniany, migdałowy, "pomidorowy", kokosowy, jojoba i oliwę. Dalej znajdziemy kolejny nawilżacz (propanediol), mieszankę estrów kaprylowych i kapronowych z alkoholami tłuszczowymi z oleju kokosowego. Z ciekawych ekstraktów znajdziemy tutaj cykorię, dąb, granat oraz mak. W połowie składu zawiera trójglicerydy, które w okolicach okołoocznych nie robią mi krzywdy ;). Nie można także zapomnieć o dodatku kofeiny, odpowiedzialnej za poprawę krążenia i zmniejszenie opuchnięć. W roli zagęstników występują niewielkie ilości gum: ksantanowej, z drzewa tara i biosacharydowej. Dwa konserwanty, regulator pH i kompozycja zapachowa zamykają peleton składników ;).

Szczególnie duże nadzieje wiązałam tutaj z dodatkiem kofeiny - opuchnięcia i sińce pod oczami to moja codzienność ;). Krem ten wchłania się nieco dłużej od wersji do twarzy, ale różnica nie jest duża i nie spowalnia porannej czy też wieczornej toalety. Nie zmniejsza trwałości makijażu oka - cienie czy eyeliner nie emigrują w kontakcie z nim w niewiadomych kierunkach ;). Okolice moich oczu zaakceptowały go bez zastrzeżeń - nie wywołuje zaczerwienień, łzawienia czy swędzenia.


Znacząco zmniejsza sińce i opuchnięcia pod oczami (przy stosowaniu dwa razy dziennie), co jest zapewne zasługą dodatku kofeiny (chyba muszę się nią bardziej zainteresować w swojej pielęgnacji ;)). Wiadomo, że nic nie zastąpi odpowiedniej dawki snu, ale ten krem daje naprawdę niezłego, świeżego kopa spojrzeniu. Moich zmarszczek mimiczno-rodzinnych nic nie jest w stanie wyeliminować (oprócz pewnie zabiegów mocno inwazyjnych), ale ich odnogi w kącikach oczu stały się mniej widoczne. Me gusta ;).

Nowe marki często budzą duże zainteresowanie i chęć zakupów, która jest jednak powstrzymywana przez brak opinii. Gdyby jednak ktoś z Was rozważał zakup produktów Senelle powiem tyle - warto ;).

A może któryś z produktów zainteresował Was szczególnie? ;)

Tołpa Specialist, Płyn micelarny "Oczyszczona Skóra" - betainowy przyjemniaczek



Któż z Was nie słyszał o marce Tołpa? Spotykam się z nią od początku mojej pielęgnacyjnej przygody, jednak z jej testowaniem jakoś nie było mi po drodze. Dopiero ostatnio wypróbowałam ich krem-maskę do twarzy na noc "Odnowiona Skóra", która, jak możecie przeczytać w recenzji, nie powaliła mnie na kolana. Nie powstrzymało mnie to jednak przed kolejnymi testami - tym razem na tapecie znalazł się płyn micelarny Tołpa Specialist "Oczyszczona Skóra".


Plastikowa, przeźroczysta buteleczka z trwałymi, aptecznie wyglądającymi etykietami byłaby naprawdę świetnym rozwiązaniem dla produktu tego typu, gdyby nie... zamknięcie. Wierzcie lub nie, ale już przy pierwszym otwarciu prawie urwałam wieczko xD. Później już się pilnowałam, ale erozja nadal postępuje -.-. Warto byłoby to dopracować.


200ml płynu kosztuje od 10 (Rossmann) do 18zł (sklep firmowy :O), a jego dostępność jest bardzo dobra. 

Skład:

Aqua, Betaine, Poloxamer 184, Disodium Cocoamphodiacetate, Propylene Glycol, Peat Extract, Buddleja Davidii Meristem Cell Culture, Glycerin, Polysorbate 20, Sodium Chloride, Disodium EDTA, Citric Acid, Sodium Citrate, Sodium Hydroxide, Xanthan Gum, Parfum, Benzyl Alcohol, Salicylic Acid, Sorbic Acid.

Ten skład pewnie od razu kojarzy się Wam z kultowym, niebieskim płynem micelarnym Be Beauty z Biedronki. Nic dziwnego - wszak obie marki (Tołpa i Be Beauty) produkowane są przez jedną firmę - TORF Company ;). Producent na etykiecie chwali się 3% zawartością betainy (humektant-nawilżacz), która pojawia się w składzie już na drugim miejscu - tuż po wodzie. Wielu z Was pomyśli teraz, że skład jest słaby, skoro już drugiego komponentu w INCI jest ledwie 3%, więc wszystkiego innego nawet ciężko będzie szukać ;). Musimy być jednak świadomi, że w płynach micelarnych i tonikach woda stanowi ponad 90% gotowego produktu i nie da się tego przeskoczyć ;).

Łagodne substancje powierzchniowo czynne wzbogacone zostały glikolem propylenowym (humektant-nawilżacz), ekstraktem z torfu, komórkami macierzystymi z motylego krzewu i gliceryną (humektant-nawilżacz). Szkoda, że producent nie ustrzegł się dodatku popularnego wypełniacza, jakim jest chlorek sodu. Całości dopełniają konserwanty (w niewielkiej ilości - produkt po otwarciu należy zużyć w ciągu 3 miesięcy), kompozycja zapachowa i regulatory pH. 

Poza wspomnianą malutką wpadką z solą kuchenną nie ma się w zasadzie do czego przyczepić, aczkolwiek wrażliwcom polecam próbę uczuleniową i dużą ostrożność w okolicach oczu ;).

Produkt pachnie delikatnie, nieco męsko, jednak tuż po aplikacji zapach jest niewyczuwalny na skórze. Po wstrząśnięciu pieni się szatańsko, jednak bąbelki szybko znikają.

Stosuję go głównie standardowo - rano i wieczorem po umyciu twarzy żelem przecieram nim skórę. Zdarzało mi się również usuwać nim mocniejszy makijaż - radzi sobie z tym świetnie ;). Moje patrzałki nie odczuły w żaden sposób chlorku sodu w składzie - żadnego zaczerwienienia czy szczypania nie zanotowałam ;). Odświeża, oczyszcza i tonizuje bez pozostawiania śliskiej warstwy. Nie pogarsza (ani też nie poprawia) stanu skóry skłonnej do zanieczyszczenia i zaskórników.

Z pełnym przekonaniem daję mu plusa. A jakie są Wasze doświadczenia z Tołpą? ;)

Miss Sporty Precious Pearl nr 050 - nocne niebo na paznokciach ;)



Tak uwielbiam malować paznokcie, a tak bardzo mi z tym rytuałem nie po drodze ;). Przejechanie płytki bezbarwnym lakierem jest szybsze (także w usuwaniu), a do hybryd nie mam przekonania ze względów "ideologicznych" ;). Lato działa jednak nawet na mnie i na moich paznokciach wylądował lakier Miss Sporty Precious Pearl nr 050, kojarzący mi się z rozgwieżdżonym, wieczornym niebem ;).


Jak na osobę, która w tym roku ledwie drugi raz pomalowała paznokcie kolorowym lakierem jego aplikacja była bezproblemowa. Dodatkowo ułatwił mi to wąski pędzelek - z "maxi brush" nadal się nie lubię i chyba nie polubię nigdy xD. Schnie szybko, a pokryty warstwą top coat'u Quick Dry od Golden Rose przez 3 dni wyglądał bez zarzutu. Nie testowałam jednak dłużej jego trwałości - czwartego dnia musiałam go zmyć przed egzaminem ;). Pomimo drobinek jego usunięcie tym sposobem (KLIK!) nie sprawiło mi żadnych problemów.

7ml lakieru kosztuje w Rossmannie 9zł, a na obecnej promocji 7zł ;).


Jak się Wam podoba? Tęskniliście może za paznokciowymi postami? ;)

Biotaniqe Natural Nourishing Cream - pogrywanie "naturą", czyli jak zrobić klienta w konia



Zapewne większość z Was wie, że nie jestem ekomaniaczką. Cenię interesujące składniki w kosmetykach zawsze, niezależnie od tego czy ich pochodzenie jest naturalne czy syntetyczne ;). Niemniej jednak wiem jak bardzo popularny jest obecnie trend eko i jestem też świadoma tego, że nie wszyscy potrafią rozkodować składy INCI. O tym, czego nie może zawierać kosmetyk naturalny, pisałam już dawno temu TUTAJ. Przypomniałam też o temacie później, przestrzegając Was przed najczęstszymi oszustwami TUTAJ.

Często bywa tak, że w Waszych mailach znajduję wzmiankę o używaniu "tylko naturalnych kosmetyków" (do włosów, twarzy, ciała), a w momencie, gdy proszę o linki do ich składów okazuje się, że "natural", "eco" i "organic" mają one jedynie w nazwie. Dodatkowo te słówka zwykle pozwalają na podbicie ceny kosmetyku - a klienci i tak wezmą ;). W czasie jednej z moich ostatnich wizyt w Rossmannie przystanęłam z piskiem trampek przed jedną z półek widząc to opakowanie:


Natural Nourishing Cream (Naturalny krem odżywczy) od Biotaniqe przykuł moją uwagę z dwóch powodów: słówkiem "natural" oraz ceną - 75ml kosztuje 5-6zł. Oczywiście, istnieją marki (chociażby rossmannowska Alterra), które oferują kosmetyki naturalne w niskich cenach, jednak tutaj cena w porównaniu do objętości wydała mi się podejrzana. Zerknęłam na skład i... sami zobaczcie:


Powtórzę - nie mam nic do składników syntetycznych, wykorzystuję je namiętnie, ale nie cierpię, gdy klientów wprowadza się w błąd. Syntetyczne emolienty (w tym silikony), składniki modyfikowane politlenkiem etylenu, kopolimery, konserwanty nie mające nic wspólnego z naturalnością - oto co znajdziemy w środku. Przez to kłamstwo w nazwie produktu nie uratuje nawet olej słonecznikowy, gliceryna, probiotyki, witamina E,  olej z opuncji figowej czy pantenol. Bez tego pogrywania naturalnością byłby naprawdę całkiem interesujący, ale w takiej sytuacji nie mam ochoty na jego testowanie -.-.

Dodatek naturalnych składników nie czyni z kosmetyku produktu naturalnego. Po raz kolejny sprawdza się fakt, że umiejętność chociaż zgrubnego czytania składów ratuje nas przed oszustwami. Tutaj stracilibyśmy ledwie kilka złotych, ale warto być czujnym.

Czy przypominacie sobie podobne szwindle z przeszłości?

L'biotica BIOVAX Opuntia Oil&Mango, Ekspresowa odżywka 7w1 - polecam :D



Długo "broniłam się" przed testowaniem produktów do włosów od firmy L'biotica. Jakoś dziwnym trafem nie było mi z nią po drodze ;). Duże przetarcie zrobiłam sobie przy okazji testowania OleoKremów (które nadal gorąco chwalę i polecam):


Bohatera (a może bohaterkę raczej - skoro to odżywka ;)) dzisiejszego wpisu już Wam kiedyś z grubsza przedstawiłam - przy okazji analizowania składów całej serii L'biotica  BIOVAX Opuntia Oil&Mango (KLIK!). Rozkład na czynniki Odżywki ekspresowej czas zacząć ;). Napis 7w1 pewnie część z Was odrzuca z miejsca ("jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego" ;)), ale sama staram się na peany producenta nie zwracać szczególnej uwagi ;).


Spora, różowo-koralowa tuba o matowej powierzchni całkiem nieźle leży w dłoni, a w razie problemów z wydobyciem kosmetyku do ostatniej kropli zawsze można ją rozciąć (choć, przyznaję, bardzo nie lubię tego robić). Zachodzę w głowę w jaki sposób wykonane są napisy - nie jest to żadna naklejka, tylko jakby nadruk na samym opakowaniu. Stąd też o żadnym nieestetycznym odklejaniu nie może być mowy ;). 

200ml odżywki kosztuje od 15 do 20 zł, w zależności od miejsca zakupu.

Skład:


Odżywka ta jest nieco podobna składowo do maski z tej samej serii. Emolientowo-kondycjonująca baza została tutaj wzbogacona tytułowym olejem z opuncji oraz masłem mango. Gliceryna, pantenol i sorbitol (nawilżacze) także występują tutaj w niemałych ilościach. Pod koniec składu znajdziemy także dodatki filmformerów, kompozycji zapachowej, regulatorów pH oraz barwników.

Emolientowy produkt bez grama protein hydrolizowanych zainteresuje pewnie niejedną włosomaniaczkę ;). Patrząc po składzie uważam też, że śmiało można ją przetestować jako produkt bez spłukiwania lub też stylizator.

Gęsta, masełkowata konsystencja jest dość charakterystyczna dla produktów BIOVAX i w zasadzie gwarantuje dużą wydajność. Obawiałam się nieco zapachu tej odżywki - mango kojarzy mi się z "owocową marchewką" (poważnie, suszone mango smakowało dla mnie jak marchewa), jednak jest całkiem przyjemny, słodko-owocowy. Jest wyczuwalny na moich włosach przez jakąś godzinę po wyschnięciu.


Pewnie nikogo nie zaskoczę mówiąc, że pierwsze spotkanie z tą odżywką zakończyło się mega obciążeniem włosów. Typowo - nałożyłam jej dużo za dużo xD. Po tej nauczce nakładałam na włosy groszek wielkości orzecha laskowego po dwukrotnym umyciu ich szamponem. Przy takiej ilości nie zaliczyłam już więcej syndromu 3xP (przyklap, przychlast, przetłuszcz) nawet wtedy, gdy odżywiałam przed myciem włosy na bogato olejem lub innym miksem.

Jej działanie mogę śmiało porównać do działania OleoKremów - pięknie podkreślony skręt bez obciążenia (przy właściwej aplikacji ;)), pogodoodporny i trwały z dodatkowym, mocnym blaskiem. Tak dla swojego i Waszego rozbawienia odniosę się do 7w1 producenta ;)


  • Odbudowa i wygładzenie na całej długości - tutaj wypowiem się jedynie o końcówkach, które faktycznie są nieco suchsze niż reszta włosów i wymagają eksterminacji: pięknie je dyscyplinuje i wygładza.
  • Termoochrona podczas stylizacji - nic nie wiem na ten temat, nie stylizuję kudeł na ciepło prawie w ogóle ;).
  • Głębokie nawilżenie i miękkość - tutaj da znać o sobie mój wredno-upierdliwy charakter: włosy są po niej raczej "głęboko zaimpregnowane" (pamiętajmy, emolienty nie wiążą wody w swojej strukturze, jedynie mogą ją okludować - chronić przed jej parowaniem bądź niekontrolowanym pochłanianiem przez substancje znajdujące się na włosach). Włosy po jej użyciu są miękkie, ale na szczęście daleko im do syndromu "kaczuszki", czyli fruwającego puchu.
  • Ułatwienie rozczesywania - tutaj strzał jak kulą w płot, przez 6 lat doznaję czesania tylko u fryzjera i może z 5 razy sama to robiłam xD. Nie mogę więc określić jej wpływu na ten rytuał.
  • Piękny połysk - potwierdzam po stokroć!
  • Ograniczenie elektryzowania się - nie mam tego problemu, więc nie mogę tego ocenić.
  • Podatność na układanie - moje włosy układają się po niej lepiej, ale jak zawsze - tylko po swojemu ;).

Ta odżywka, jak widać, całkiem nieźle spełnia u mnie obietnice producenta ;). W kolejce mam balsam z tej serii i chyba nie zawaham się go niedługo użyć ;).

Jakie są Wasze doświadczenia z BIOVAXami?

Kosmetyki Senelle - nowa marka na polskim rynku ;)



Uwielbiam przeglądać kosmetyczne nowości, a jeśli są to jeszcze cuda polskiej produkcji - przyjemność jest podwójna ;). Dziś przychodzę do Was z kosmetykami polskiej marki Senelle z kolekcji Summer 2017 - gorąca nowość na rynku ;). 




W ramach współpracy będę testować trzy produkty: Nawilżający balsam do ciała, Odżywczy krem do twarzy i Korygujący krem pod oczy.


Na uwagę zasługują już same opakowania - delikatne, kwiatowe grafiki, piękna czcionka i... drewniane wykończenia-podkładki <3. Kremy zamknięte są ponadto w szklanych buteleczkach typu airless, więc higienie też nie mam nic do zarzucenia ;).

Tradycyjnie mam też dla Was analizy składów tych cudów ;)

Senelle Cosmetics, Summer 2017, Nawilżający balsam do ciała


Skład:


Na drugim miejscu w jego składzie znajdziemy trójglicerydy, które świetnie sprawdzają się na moim ciele w roli emolientów (substancji natłuszczających). Tuż za nimi znajduje się propanediol - jeden z kilku humektantów (nawilżaczy) w składzie (obok gliceryny i hialuronianu sodu). Olei także w nim nie zabrakło - znajdziemy wśród nich migdałowy, lniany, jojoba, z nasion pomidora (to ciekawe!), masło shea, skwalan oraz estry olei z pestek moreli i jojoba. Nie brakuje tutaj także ekstraktów: z miodu i kwiatu granatu. Całość dopełniono witaminą E, dwoma konserwantami (stosowanymi w żywności), gumą ksantanową (zagęstnik), kwasem cytrynowym (regulator pH) oraz kompozycją zapachową.

I bez mojej opinii widać, że skład jest zacny ;). Miło, że producent mocno postawił na oleje i ekstrakty roślinne jednocześnie nie tworząc przekombinowanego i przesadzonego składu. Olej z nasion pomidora to absolutnie najbardziej interesujący składnik ;). Na razie mogę Wam powiedzieć, że ma przyjemny, niezbyt intensywny, kwiatowo-owocowy zapach i całkiem nieźle się wchłania.

Senelle Cosmetics, Summer 2017, Odżywczy krem do twarzy


Skład:


W tym kosmetyku znajdziemy propanediol (nawilżacz) oraz laurynian izoamylu (emolient otrzymywany głównie z oleju kokosowego i ziaren pszenicy). Dwa oleje (z nasion pomidorów oraz migdałowy) przełamane gliceryną (nawilżacz) oraz estrami kwasu kaprylowego i kaprynowego oraz alkoholami tłuszczowymi z oleju kokosowego. W połowie składu znajdziemy oleje: lniany, kokosowy jojoba i masło shea. Ekstrakty też tutaj mamy: z granatu, dębu i alg. Koncówkę składu dopełnia hialuronian sodu (nawilżacz), guma ksantanowa (zagęszczacz), dwa niekontrowersyjne konserwanty oraz regulator pH i kompozycja zapachowa.

Ponownie widać, że jest na czym składowo oko zawiesić ;). Olej "pomidorowy" wyjątkowo wysoko w składzie dopełniony innymi dobrociami ma szansę dużo dobrego zdziałać i faktycznie zadziałać mocno odżywczo. Ma ledwie wyczuwalny, roślinny zapach i całkiem szybko się wchłania.

Senelle Cosmetics, Summer 2017, Korygujący krem pod oczy


Skład:


Sporo składników tego kremu widzieliśmy już w balsamie i kremie do twarzy, ale kilka zaskoczeń też znajdziemy ;). Bazą dla tego kremu jest gliceryna (nawilżacz) wraz z wspomnianym już wcześniej laurynianem izoamylu uzupełnione o oleje: lniany, migdałowy, "pomidorowy", kokosowy, jojoba i oliwę. Dalej znajdziemy kolejny nawilżacz (propanediol), mieszankę estrów kaprylowych i kapronowych z alkoholami tłuszczowymi z oleju kokosowego. Z ciekawych ekstraktów znajdziemy tutaj cykorię, dąb, granat oraz mak. W połowie składu zawiera trójglicerydy, które w okolicach okołoocznych nie robią mi krzywdy ;). Nie można także zapomnieć o dodatku kofeiny, odpowiedzialnej za poprawę krążenia i zmniejszenie opuchnięć. W roli zagęstników występują niewielkie ilości gum: ksantanowej, z drzewa tara i biosacharydowej. Dwa konserwanty, regulator pH i kompozycja zapachowa zamykają peleton składników ;).

Z tym kremem i jego składem wiążę duże nadzieje. Jestem coraz starsza i mój tryb życia najbardziej widoczny jest w okolicach oczu. Wierzę, że tak ładny skład da efekty spełniające oczekiwania :D.

Słyszeliście o marce Senelle? Spodziewajcie się recenzji tych cudów w niedługim czasie ;).


Hada Labo Tokyo, Moisturizing Facial Sheet Mask (Głęboko nawilżająca maska na tkaninie) - warta swojej ceny?



Maski w płacie (czy jak kto woli - w płachcie ;)) zyskują coraz większą popularność. Ba, w Waszych komentarzach i wiadomościach coraz częściej pojawiają się pytania czy przetestuję kiedyś takie cuda ;). W paczce z kosmetykami Hada Labo Tokyo (więcej szczegółów TUTAJ) znalazłam Głęboko nawilżającą maskę na tkaninie (Moisturizing Facial Sheet Mask), więc bezzwłocznie ją przetestowałam. Nie traktujcie dzisiejszego posta jak typową na moim blogu recenzję - to relacja z jednokrotnego użycia.


Przy produkcie tego typu ciężko byłoby wymyślić coś innego niż poręczną saszetkę z ilustracją typowo japońską - kwiatem wiśni ;).

Maska kosztuje 12,99zł w cenie regularnej, a w trakcie trwania promocji jakieś 8-9zł. Tak czy inaczej to sporo jak na jedną aplikację.

Użyty materiał jest całkiem gruby i wytrzymały. Producent chwali się na opakowaniu tym, że maska zawiera 20ml serum i zaprawdę, nie przesadził. Płat jest mocno "uwodniony", prawie z niego kapie ;). Po aplikacji na twarzy natarłam tym płatem jeszcze szyję, dekolt i dłonie, a jak wylądował w koszu nadal był wilgotny.

Skład wygląda następująco:



Aqua, Dipropylene Glycol, Glycerin, Alcohol, Sodium Acetylated Hyaluronate, Sodium Hyaluronate, Glycosyl Trehalose, Hydrogenated Starch Hydrolysate, Xanthan Gum, Carbomer, Methylparaben, PEG-80 Hydrogenated Castor Oil, Disodium EDTA, Triethanolamine.

Tkanina nasączona jest mieszanką humektantów-nawilżaczy: glikoli, gliceryny i hialuronianów zagęszczonych gumą ksantanową i karbomerem. Wśród jego konserwantów znajdziemy także jeden paraben, co przez wiele klientek nie będzie mile widziane. Skład każe spodziewać się uczucia lepkości na skórze, ale ponownie nie można zarzucić ściemy producentowi - substancji nawilżających znajdziemy w tym płacie naprawdę dużo.

Żadnego zapachu się nie dowąchałam ;). Maska wymiarowo pasuje całkiem dobrze na moją twarz, poza okolicami ust - otwór jest jakby za nisko xD. Monster time :D.


Producent rekomenduje 15-minutowy czas trzymania maski, jednak ja posiedziałam sobie z nią około 40 minut (głównie dlatego, że była ciągle wilgotna). Oczywiście nałożyłam ją na skórę dokładnie oczyszczoną i potraktowaną peelingiem enzymatycznym Purederm (recenzję znajdziecie TUTAJ). Esencja, którą nasączona jest tkanina, jest dość lepka - skład pod tym względem mnie nie oszukał ;). Po zdjęciu maski potrzeba kilkunastu minut, by uczucie lepkości minęło. Skóra jest nawilżona i gładka, a następnego dnia jakby bardziej promienna ;). 

Efekt też nie jest jednak w mojej opinii jakiś powalający - podobnie mam po nawilżających maskach w tubkach czy słoiczkach, które wychodzą jednak trochę taniej ;). Myślę jednak, że fanki masek w płacie będą całkiem zadowolone ;).

Macie za sobą jakieś przygody z maskami w tej formie?