Kascysko u fryzjera: "potrójne" cięcie ;)



Uwielbiam wizyty u fryzjera ;). Oczywiście, nie zawsze tak było - zaliczyłam w przeszłości wielu partaczy, którzy wygenerowali u mnie np. sześcioletni rozbrat z tymi fachowcami. Odkąd jednak mam swojego niezastąpionego pana Dawida z Trendy Hair Fashion (Karmelicka 33, Kraków) każde cięcie jest przyjemnością ;). Tym razem od ostatniego skracania futra minęło sporo - ponad 5 miesięcy. Przyznaję, że po prostu nie udawało mi się wizyty wepchnąć w grafik. W okolicach swoich urodzin postanowiłam jednak, że należy mi się chwila dla siebie. Jak pomyślałam - tak zrobiłam, a dodatkowo skłoniłam moje rozmyślające o cięciach bratanice do wizyty razem ze mną. Dla pewności zapisałam nas razem - żeby nie uciekły ze strachu :P. 

Mam więc dziś dla Was trzy zmiany fryzury, zaczniemy od J.

J. ma długie włosy... od zawsze i każde cięcie sporo ją kosztuje. Tutaj jednak mój fryzjer zaproponował wyrównanie przerzedzonych końcówek (-10cm) i stworzenie krótszego pasma z przodu, które dodałoby fryzurze lekkości. 

Włosy J. przed wizytą:



Po cięciu:



Różnica jest spora. Podcięcie końcówek spowodowało, że włosy się wyprostowały i tworzą ładną, pełną i regularną całość. Włosy zostały tylko wysuszone - żadnej prostownicy nie użyto ;).

Włosy mojej drugiej bratanicy - Z. - są natomiast w gęstości i grubości podobne do moich - mają jedynie luźniejszy, falowany skręt. Z powodu problemów zdrowotnych fryzurze oberwało się dość mocno, czego efektem były mocno przerzedzone końce. Tutaj zmiana była dużo większa.

Włosy przed cięciem:


Włosy po cięciu, wysuszone dyfuzorem:




Tak oto Z. została posiadaczką przedłużonego boba. Zyskała dzięki temu mocniejszy skręt i większą objętość fryzury. Kolejna zadowolona klientka ;).

Moja wizyta przebiegła dość niestandardowo. Przyczyna była jedna - przed wizytą wahałam się między skrajnymi opcjami: ścinamy "w opór" i "podcinamy tylko końcówki". Podzieliłam się moim niezdecydowaniem z Dawidem i... zaproponował kompromis. Zaczynam dążyć do innej fryzury ;).

Standardowo na moich włosach wylądowała jedna z masek Schwarzkopf z mielonymi orzechami (mocno emolientowy, godny uwagi skład), którą trzymałam pod sauną 15 minut. Później nadszedł czas na cięcie - pasma przy twarzy zostały skrócone minimalnie (0,5-1cm), natomiast tył odszedł do włosowego nieba. Zapowiada się, że przy kolejnym cięciu zrealizujemy w pełni nowy zamysł mojej fryzury, czyli bob z krótszym tyłem i dłuższymi partiami przy twarzy. 

Przed cięciem moje włosy wyglądały tak:


Po cięciu musiałam dać włosom czas na powrót do ich naturalnego kształtu. Czesanie w czasie wizyty tak na nie wpływa ;). Po 2-3 myciach od cięcia wróciły do siebie i teraz prezentują się tak (mój telefon od pół roku nie ogarnia zdjęć włosów xD):



Cięcie (jak zwykle) poprawiło skręt i ułatwiło mi codzienne życie z lokami. Nawet idąc spać z mocno mokrymi kudłam mam rano na głowie taką fryzurę, że bez spinania mogę wyjść między ludzi ;). Za to cenię mojego fryzjera - potrafi stworzyć fryzurę, która nie wymaga długiej stylizacji. U mnie wystarczy jakieś 5 minut raz na 2-3 dni (przy myciu) i jest cudnie ;). Oby każdy z Was znalazł kogoś takiego ;).

Z zabawnych spostrzeżeń - mimo, że z tyłu ścięłam sporo mało kto zauważył różnicę - pasma z przodu stworzyły iluzję długości xD.

Chodzicie do fryzjera czy też podcinanie włosy same? Jakie są Wasze doświadczenia? ;)

Allergoff Spray, neutralizator alergenów kurzu domowego - rozwiązanie dla alergików. Moja opinia po zastosowaniu preparatu.



Nie jestem szczególnym nadwrażliwcem, a już na pewno nie "wziewnym" ;). Uczulona jestem na truskawki (xD) i popularne środki przeciwbólowe, ale ich eliminacja nie jest niczym uciążliwym (chociaż przyznam się Wam pokątnie, że w sezonie truskawkowym po prostu nie zwracam uwagi na wysypkę... ;)). Problem alergii "na kurz" nie dotyczył ani mnie ani mojego najbliższego otoczenia do czasu pojawienia się w moim domu rodzinnym nowego lokatora. Alergia na kurz u Młodego objawiła się w okolicach jego pierwszych urodzin i niestety - daje mu mocno popalić. Wodnisty katar, suchy kaszel - to w zasadzie była codzienność do momentu diagnozy. Później nastąpiło przeorganizowanie życia całej rodziny - bardzo dokładne sprzątanie, eliminacja sporej części wystroju domowego, zakupienie oczyszczacza powietrza, wymrażanie maskotek, częste wietrzenie pomieszczeń. Większość z tych metod eliminuje same mikroby, ale niestety nie likwiduje ich odchodów - które są głównymi czynnikami wywołującymi alergię.

Kurzu jednak nigdy nie da się pozbyć całkowicie, poza tym ciężko sprawić, by Młody przebywał jedynie we własnym domu - niczym w złotej klatce. 

Z pewnym zainteresowaniem i sceptycyzmem (zarówno moim jak i rodziców dziecka) zdecydowaliśmy się na przetestowanie w ramach współpracy preparatu Allergoff Spray, czyli neutralizatora alergenów kurzu domowego (roztoczy, grzybów pleśniowych, zwierząt, pyłków roślin) w formie sprayu. 


Preparat zapakowany jest w wygodną butelkę z atomizerem pracującym w dwóch trybach: pojedynczych psiknięć lub ciągłego oprysku. Samo opakowanie jest proste, czytelne i kojarzące się aptecznie. 


300ml produktu wg producenta wystarcza na oprysk 40m2 powierzchni i kosztuje 40-50zł, w zależności od miejsca zakupu (sklepy internetowe oraz apteki stacjonarne). 




Skład Allergoff'u prezentuje się następująco:


Przed otrzymaniem tego produktu zastanawiałam się co też może być w jego składzie, co neutralizuje alergeny znajdujące się w kurzu. Przyznaję się, że spodziewałam się długiego składu pełnego kontrowersyjnych składników, a tu tak miłe zaskoczenie. 6 składników, wśród których prym wiedzie hypromeloza - środek nawilżający stosowany nawet jako tzw. sztuczne łzy, pochodna celulozy. Często także produkuje się z niej otoczki kapsułek i tabletek.W dalszej części znajdziemy substancje wchodzące w skład mikrokapsułek: polimery i krzemionka, w których zamknięta jest substancja czynna aktywnie eliminująca alergeny - benzoesan benzylu. 

Mikrokapsułki polimerowe to bardzo dobre rozwiązanie dla tego typu produktów. Pozwalają one na stopniowe uwalnianie substancji czynnej do otoczenia oraz zlepianie drobin kurzu

 w większe cząstki, które nie mają możliwości unoszenia się w powietrzu i są lepiej wyłapywane przez odkurzacz. Dzięki temu możliwe jest to, że pojedynczy oprysk zapewnia do 6 miesięcy skuteczności. Allergoff Spray jest produktem bezzapachowym - nikomu w tej kwestii nie będzie więc przeszkadzał ;).

W czasie oprysku skupiliśmy się na materacach, pluszakach, fotelach i fotelikach. Przed opryskiem należy wstrząsnąć butelką i kilkukrotnie nacisnąć rączkę spryskiwacza, by go aktywować. Wszystkie przedmioty opryskiwałam z odległości około 30cm, a po wszystkim wywietrzyłam pomieszczenie. Potraktowane Allergoff'em powierzchnie można użytkować już po godzinie - producent mówi także o tym, że można to robić po wyschnięciu preparatu (co następuje dużo szybciej). 

Przez 3 dni nie należy odkurzać opryskiwanych powierzchni (by nie usunąć aktywnych mikrokapsułek z powierzchni i pozwolić im na wniknięcie w materiał). Trzy dni nieodkurzania w domu z "kurzowym" alergikiem to naprawdę sporo, jednak postanowiliśmy spróbować. Ba, w czasie późniejszego odkurzania omijamy materace i fotele poddane eksperymentowi ;).

Młody powinien kichać i kaszleć już po 2 dniach (przynajmniej tak mówi doświadczenie ;)), jednak do dziś, a minęły już ponad 3 tygodnie od oprysku, ma się dobrze. Dla mnie jest to najrzetelniejsza ocena tego środka ;). Pozostaje nam czekać i sprawdzić, jak długo taki efekt działania się utrzyma.

Neutralizator alergenów kurzu domowego Allergoff wygrywa z tradycyjnymi metodami pod względem łatwości stosowania. Oprysk wszelkiego rodzaju tapicerki jest prostszy niż częste odkurzanie. Tego typu środek można wziąć ze sobą np. na wakacje, by zminimalizować ryzyko wystąpienia objawów alergii w środowisku niesprzyjającym alergikowi.

Czy alergia "na kurz" dotyczy Was lub Waszych bliskich? Jak sobie z nią radzicie?

Włosowa niespodzianka dla Was + kto zgarnia spinkę Flexi8 ;)



W ostatnim poście recenzowałam dla Was maskę do włosów Dr Sante Argan, a dziś mam dla Was... litrowy słój tego cuda ;). Konkurs przeprowadzam na Facebooku (ze względu na łatwość kontaktu i brak konieczności zbierania od Was maili) - serdecznie zapraszam do udziału KLIK! ;).


Mam także do ogłoszenia zwycięzcę rozdania ze spinkami Flexi8. Została nią Soniulka, która już może wybierać jakieś cudo ze strony Lilla Rose w cenie do 17$ ;). Niedługo wyślę do Ciebie wiadomość, a wszystkim dziękuję za udział i życzę powodzenia w kolejnych akcjach niespodziankowych, których mam w planie... sporo :D.

Dr Sante, Maska Argan Hair (Olej arganowy i keratyna) - proteinowy pewniak ;)



Ciężko zliczyć, ile masek i odżywek do włosów przeszło przez moje łapki. W każdym bądź razie - bardzo dużo ;). Każdą nowość kosmetyczną z tego gatunku oglądam z uwagą i zwykle dzięki składowi podejmuję szybką decyzję: przetestuję albo nie. Przyznaję też, że dość rzadko zdarza się, bym przetestowała wszystkie maski z danej serii czy linii. Tym razem trafił się wyjątek ;). Dwie maski Dr Sante już dla Was przetestowałam, a także stworzyłam porównanie składów:

Dr Sante Macadamia
Dr Sante Keratin
Porównanie składów masek Dr Sante

Dziś rozłożę na czynniki pierwsze wersję Argan.


Ładny, brązowy słoiczek z dopracowanymi etykietami to dobry wybór w przypadku tak gęstego w konsystencji produktu. Naklejki są trwałe, jednak jak dla mnie trochę zbyt mocno atakują tekstem ;). Samo opakowanie jest solidne - nie rzucam nim wprawdzie po łazience, ale kilka upadków na podłogę przeżył bez szwanku.  

Maskę możemy kupić w dwóch objętościach - 300ml kosztuje 9-10zł, a 1000ml 20-22zł. Jej dostępność jest całkiem niezła - widziałam ją w drogeriach Kosmyk, Pigment i wielu przybytkach "niezrzeszonych" ;).

Skład prezentuje się następująco:


Produkt mocno emolientowo - proteinowo - kondycjonujący ze sporą zawartością oleju arganowego. Na początku drugiej części składu znajdziemy proteiny - keratynę, proteiny pszeniczne oraz sojowe. Jako dodatki występują: sok z aloesu i pantenol. Zawiera znaczące dodatki filmformerów (silikonów) oraz kompozycję zapachową, konserwanty i barwniki. 

Moje włosy proteiny uwielbiają proteiny (może poza sporymi dawkami jedwabnych, po których są rozmiękczone), więc zapewne nikogo nie dziwi, że obecność keratyny i innych tego typu komponentów bardzo mnie ucieszyła. Maska ta może być też świetnym wyborem dla tych, którzy szukają proteinowego produktu o dużym potencjale zabezpieczającym (sporo emolientów + silikon).

Ma postać bardzo gęstego, żółtawego kremu o orzechowym, niezbyt intensywnym zapachu. 

Stosowałam ją zarówno przed myciem włosów (solo, a także w miksach z innymi włosowymi dobrociami), jak i po w formie produktu do spłukiwania. Nakłada się łatwo, ale nie polecam dużych szaleństw z ilością - ze względu na gęstość i skład można jej nie domyć (tak, za pierwszym razem oczywiście mi się to zdarzyło :D). Po dobraniu odpowiedniej ilości zmywa się bezproblemowo. Zapach po zmyciu nie jest wyczuwalny na włosach.

Pięknie podbija u mnie skręt, a same loki (zapewne dzięki sporej dawce emolientów) są bardziej trwałe i mniej skłonne do rozpadania się na mniejsze kręciołki. Włosy są po jej użyciu bardziej błyszczące, lepiej się układają i są przyjemnie miękkie, ale jednocześnie - nie rozmiękczone. Obciążenia (poza pierwszym podejściem) nie zanotowałam, ale przyznaję - nakładam ją jakieś 5cm od nasady włosów. 

Przy zmywaniu skóra głowy na pewno miała z nią kontakt, jednak nie wywołała u mnie żadnych niepokojących objawów.

Bez żadnych wątpliwości umieszczam ją wśród moich ulubionych produktów proteinowych ;). Przestrzegam jednak wszystkich o włosach bardziej uwrażliwionych na te składniki - używajcie jej z głową i umiarem, bo niesie ze sobą spore ryzyko przeproteinowania ;).

Co jest Waszym ulubionym produktem proteinowym obecnie? ;)

P.S. A może jesteście zainteresowani jej otrzymaniem? Niespodzianka dla Was jest w trakcie przygotowania ;)

CND Vinylux, lakier winylowy - alternatywa dla hybryd?



Nie jestem zwolenniczką manicure hybrydowego. Mój światopogląd powstrzymuje mnie przed regularnym wkładaniem łap pod lampę UV, ale nie zamierzam nikogo nawracać ;). Wyjątek zapewne zrobię w przypadku własnego ślubu, ale poza tym nie przewiduję odstępstw. Nie oznacza to oczywiście, że nie marzę o manicure, którego trwałość wynosiłaby chociaż tydzień przy normalnym trybie życia. Dlatego też od czasu, gdy po raz pierwszy usłyszałam o lakierach polimerowych czekałam tylko na okazję, by je przetestować. Tak się złożyło, że w ramach jednego ze spotkań blogerek otrzymałam zestaw produktów CND Vinylux do tworzenia manicure winylowego (odmiana produktów polimerowych). Piękny, czerwony kolor lakieru Rouge Red przypieczętował decyzję o testach ;).


Zestaw zawiera trzy buteleczki: odtłuszczacz/zmywacz, lakier kolorowy i top.

Zarówno kolorowe Vinyluxy jak i top można kupić pojedynczo w cenach od 25 do 40zł (15ml), w zależności od miejsca 

Skład odtłuszczacza "prezentuje" się następująco: Acetone, Isopropyl Alcohol, Butyl Acetate, CI 42090. Jego widok narodził obawy: czyżby ten lakier dało się usunąć jedynie acetonem (w kontakcie z którym moje paznokcie lubią ulegać zbiorowej defragmentacji)? Słowo się jednak rzekło, ciekawość zwyciężyła i odtłuściłam nim moje szpony przed aplikacją lakieru.


Producent zaleca nakładanie kolorowego lakieru na czyste i odtłuszczone paznokcie, bez żadnych baz czy odżywek. Tutaj ostrzegawcza lampka zaświeciła mi się po raz drugi - a co, jeśli odbarwi mi paznokcie na przecudnej urody żółć? No nic, "ni ma ryzyka ni ma wynika" - mimo obaw zabrałam się do malowania.


Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem były pędzelki. Vinylux na szczęście nie uległ trendowi na "maxi brush" - wiem, że większość z Was je lubi, ale dla mnie operowanie nimi to katorga. Kolorowy lakier kryje w pełni po jeden średniej grubości warstwie lub dwóch cienkich, a maluje się nim zadziwiająco łatwo. Nie smuży, nie rozlewa się po skórkach - po prostu miodzio. Po nałożeniu ostatniej warstwy koloru można przejść od razu do nałożenia warstwy topu. Tutaj nakładanie także jest bezproblemowe.

Całość jest sucha i twarda do 5 minut. Top ma dodatkowe właściwości nabłyszczające, więc całość manicure wygląda naprawdę zachęcająco.


Teraz najważniejsze - trwałość. Manicure tym lakierem wykonałam dwukrotnie. Za pierwszym razem na odtłuszczoną firmowym odtłuszczaczem płytkę nałożyłam jedną warstwę koloru i jedną warstwę topu. Za drugim - paznokcie odtłuściłam bezacetonowym zmywaczem do paznokci, następnie nałożyłam dwie warstwy koloru i jedną warstwę topu. W obu przypadkach trwałość była taka sama, czyli...

Po dwóch dniach widoczne są starte końcówki i stan ten pogarsza się w czasie. Odpryski są rzadkie, ale pojedyncze się trafiają. I, co zadziwiające dla mnie, głównie u góry płytki, a nie na brzegu paznokcia. Poniżej znajdziecie zdjęcia manicure w 6 dniu noszenia, tuż przed zmyciem:



Turbo tragedii może i nie ma, ale zachwytu również nie zanotowałam. Niektóre zwykłe lakiery potrafią się trzymać lepiej po tych 6-7 dniach. Czytałam jednak na innych blogach, że trwałość Vinyluxów zależy od wybranego koloru - może po prostu ta czerwień jest taka "miękko pół średnia".

Na szczęście te lakiery winylowe zmywają się bezproblemowo zwykłym, bezacetonowym zmywaczem (u mnie - różowa Isana) i przy tych dwóch podejściach nie zabarwiły mi płytki na żółto.

Przyznam, że po cichu liczyłam na większą trwałość tych lakierów (producent obiecuje 7 dni - zakładam, że w nienaruszonym stanie ;P). Starte końcówki pojawiają się nieco za szybko jak na moje standardy.

Być może wypróbuję jeszcze jeden inny kolor Vinyluxów dla pełnego obrazu ich trwałości. Ogłaszam więc, że na razie bezlampowego substytutu hybrydy nie znalazłam ;).

Wasze ulubione lakiery do paznokci to...? ;)

Spinki do włosów Flexi8 - moja kolekcja + niespodzianka dla Was ;)



Z racji, że mam dziś urodziny (już 27 ;)) postanowiłam Wam pokazać moje ulubione włosowe prezenty dla samej siebie, które co jakiś czas sobie sprawiam ;). Pod koniec posta znajdziecie także niespodziankę dla siebie ;).

Większość kosmetyków i akcesoriów prezentowanych na moim blogu to rozwiązania "budżetowe" - dobre i niedrogie. Muszę się Wam jednak przyznać, że jeden z moich "-holizmów" absolutnie nie patrzy na koszty :P. Długo szukałam spinek, które dobrze trzymałyby włosy bez nadmiernego ich ciągnięcia. Na tym punkcie mam fobię wyniesioną z dzieciństwa - moja mama się nie patyczkowała, kucyk musiał być związany tak, że oczy wyłaziły na wierzch :P. Z pomocą przyszły mi spinki Flexi8 od Lilla Rose.

Przez te prawie dwa lata korzystania z nich moja kolekcja rozrosła się do 8 sztuk. Moje egzemplarze są w 3 rozmiarach (1 x M, 6 x S i 1 x XS). Rozstrzał wielkości spinek wziął się z mojego pierwszego zamówienia, kiedy to nie do końca wiedziałam, jaki rozmiar dobrać. Szkoda, że dopiero po pierwszym zakupie znalazłam kontakt do konsultantki Lilla Rose - Sereny Martinez, która wyjaśniła mi, że dobór rozmiaru Flexi8 do kręconych włosów potrafi zaskoczyć ;). Według pomiaru obwodu kucyka dobrym rozmiarem dla moich kudeł powinien być XXS w zasadzie, a w praktyce idealnie leży S. 

Więcej wskazówek odnośnie wyboru rozmiaru znajdziecie TUTAJ

Cała moja kolekcja prezentuje się tak:



Soaring Butterfly, rozmiar M - największa z moich spinek, która nieźle trzyma włosy w koku. Do mniejszych upięć i kucyka jest natomiast za duża.


Adamine, rozmiar S - śliczna w swojej koralikowej prostocie ;)


Atonia, rozmiar S - skusiła mnie kwiatową aplikacją (chyba nikogo to nie dziwi... ;)), a na żywo okazała się jeszcze ładniejsza ;).


Metals, rozmiar S - pierwsza z moich spinek kupiona w dobrym rozmiarze (w pierwszym zamówieniu), przez co także najczęściej użytkowana. Po prawie dwóch latach noszenia nie widać na niej uszkodzeń ;).


Scroll, rozmiar S - jej nazwa mówi o zawijasie, a ja widzę tutaj na środku... misia xD. Wyjątkowo uniwersalna wersja, pasująca do prawie wszystkiego.


Tree of Life, rozmiar S - wersja bardziej elegancja, "perełkowa", na większe wyjścia. Wykorzystałam ją na studniówce (oczywiście nie swojej, tylko uczniów z mojego liceum ;)).


Tiger Lily, rozmiar S - srebrny kwiat musiał przykuć moją uwagę, po prostu musiał ;). Mam ją od końcówki grudnia i obecnie jest to najczęściej noszona przeze mnie spinka.


Tranquility, rozmiar XS - letnia, turkusowa wersja, która obecnie służy mi do robienia kucyków, pół-kucyków i podpinania pojedynczych loków, które chcą żyć własnym życiem ;). Do zrobienia koka jest dla mnie za mała.

Jestem posiadaczką krótkich włosów, więc niestety pole manewru odnośnie fryzur mam niewielkie. W zasadzie noszę trzy upięcia: kok (wszystkie włosy zwinięte w ślimaka i podpięte), kucyk i pół-kucyk (może Wy znacie jego fachową nazwę? :P), z czego ten ostatni absolutnie najczęściej.


Więcej opcji upięć znajdziecie w TYM filmiku. Aż człowieka kusi ku zapuszczaniu włosów ;).

Spinki Flexi8 w regularnych cenach tanie nie są - w zależności od rozmiaru ich ceny zaczynają się od 9 do 17 dolarów dla najmniejszego (XXS) rozmiaru. Osobiście kupuję je na promocjach, dzięki czemu za moje 8 spinek zapłaciłam łącznie jakieś 70 dolarów (+ wysyłki, kosztujące obecnie 4,95 dolara). Sporo, ale w związku z ograniczonym kosmetoholizmem czuję się rozgrzeszona ;).

W razie złego doboru rozmiaru w ciągu 90 dni można wymienić go za darmo na właściwy, a producent daje rok gwarancji na swoje cacka. Moje na razie nie mają żadnych śladów użytkowania ;). Zacnie trzymają moje niesforne loki jednocześnie nie powodując uczucia "ciągnięcia", tak przeze mnie nie lubianego. 

Może to i fanaberia, ale nie zamierzam z nich rezygnować i w przyszłości pewnie kupię kolejne ;).

Wraz z Sereną przygotowałyśmy dla Was konkurs - niespodziankę, w której możecie wygrać dowolne akcesorium do włosów ze strony Lilla Rose o wartości do 17 dolarów. 

Co zrobić, by mieć szansę na wygraną?
  • Odwiedź stronę Lilla Rose i wybierz najładniejszą według Ciebie spinkę Flexi8 oraz stronę z upięciami i wybierz swoje ulubione.
  • W komentarzu pod tym postem zostaw nazwy Twojej ulubionej Flexi8 oraz upięcia wraz ze swoim adresem mailowym.
To jedyne konieczne wymagania ;). Mile widziane będą natomiast:
Tymi dodatkowymi aktywnościami także pochwalcie się w komentarzach ;). Zabawa potrwa do 14 lutego 2017r. do godziny 23:59.

Powodzenia!
 

Ziaja, Lawendowy szampon do włosów przetłuszczających - polubiliśmy się ;)



Moja szybkość zużywania szamponów zaskakuje nawet mnie ;). Nic jednak nie poradzę - moje włosy pod względem mycia są bardzo wymagające. Ba, spienienie na nich szamponu już wymaga nałożenia sporej jego ilości, a jeśli dodamy do tego fakt, że kudły zawsze myję dwukrotnie, to otrzymamy moją pełną, szamponową moc przerobową ;). Kolejnym egzemplarzem, który odwiedził moją łazienkę, był Lawendowy szampon do włosów przetłuszczających się marki Ziaja.


Szampon dostajemy w 500ml, ciemnej, plastikowej butli z minimalistycznymi etykietami. Całość prezentuje się całkiem nieźle do momentu... wzięcia opakowania do ręki. Plastik jest tak miękki, że opakowanie można by składać w origami (można mieć wrażenie, że trzyma się jakąś miękką tubę...), a etykiety przegrywają starcie z wilgocią.

500ml szamponu kosztuje 7-8zł, w zależności od miejsca. Niedrogo!

Skład wygląda następująco:


Mimo, że zawiera siarczanowy detergent (SLES) w towarzystwie detergentów amfoterycznych i niejonowych, to jednak nie jest typowym, włosowym "rypaczem" - pod koniec składu znajdziemy w nim filmformer (polyquaterium). Zawiera także pantenol i glikol propylenowy (nawilżacze-humektanty) oraz ekstrakt z lawendy. Całości dopełniają chlorek sodu (w stosunkowo niewielkiej ilości), konserwanty i substancje zapachowe.

Z racji dużej mocy myjącej tej mieszanki znajdzie swoich zwolenników wśród osób z włosami skłonnymi do niedomycia. Aczkolwiek przyznaję - nie wiem czy jest dobrym pomysłem sygnowanie go jako produktu do włosów przetłuszczających się (często taki stan rzeczy wynika z permanentnego przesuszenia skóry głowy, która broni się, produkując sebum w nadmiernej ilości). 

Dodatek filmformeru wcale nie musi oznaczać obciążenia, a jego brak - świetne domycia. Zebrałam już takie doświadczenia w przeszłości, np. z malinowym szamponem Alberto (KLIK! - cudnie myje, a ma filmformery) czy z żurawinowym szamponem Barwy (KLIK! - bez filmformerów, a nie myje prawie w ogóle -.-). Skład w takich kwestiach okazuje się jedynie wskazówką - trzeba testować na sobie ;).

Ma postać rzadkiego (ale nie wodnistego), bezbarwnego żelu o niezbyt intensywnym zapachu lawendy.


Nałożony na włosy nawet w stosunkowo niewielkiej ilości pieni się jak szatan i łatwo spłukuje. Przy dwukrotnym zastosowaniu zmywa wszystko, pozostawiając włosy czyste i pełne objętości. Ba, to jeden z niewielu szamponów, który podczas mycia daje uczucie "tępych" włosów ;). Nie zaszkodził w żaden sposób ani moim lokom, ani skórze głowy. Mam jednak świadomość, że może być killerem dla posiadaczy skóry wrażliwej i skłonnej do przesuszenia, dlatego przed stosowaniem wykonajcie próbę uczuleniową (KLIK!).

Dodatkowy plus dostaje ode mnie za przedłużenie świeżości włosów do 3 dni, co w okresie zimowym (kaptur) jest dla mnie nie lada osiągnięciem. Jeśli dodamy do tego niską cenę, dużą objętość, niezłą wydajność i bardzo dobrą dostępność, to nawet ja czuję się skuszona na testy innych szamponów od Ziaji ;).

Mieliście styczność z szamponami Ziaji? Jak się spisały?