Włosowa historia Kurczaka ;)



Pielęgnacyjne rozmowy z Wami często owocują dłuższymi znajomościami. W taki właśnie sposób poznałam Kurczaka - dziewczynę, której włosowe losy na pewnym etapie splotły się z moim blogiem. Ta historia, przez moje nieogarnianie życia, absolutnie zbyt długo czekała na publikację. Bez zbędnych wstępów oddaję więc głos Kurczakowi ;).

"Witam, nazywam się Kurczak, mam 21 lat, jestem studentką medycyny i z przyjemnością zabiorę Was we włosową opowieść (jak to brzmi!), której głównymi punktami zwrotnymi są: zapuszczanie długich włosów z długości do ucha, całkowite zniszczenie włosów oraz powrót do formy. Wybaczcie mi proszę formatowanie zdjęć, ale nie jestem w tym dobra. 

Moim naturalnym kolorem włosów jest ciemny blond, latem jaśniejszy i rozświetlony, zimą – naprawdę ciemny. Wiem, jaki to poziom koloru (6), ale od osób postronnych i najczęściej nieobeznanych z włosowym nazewnictwem mój kolor włosów był już wszystkim, od ciemnego brązu do jasnego blondu.

Moje włosy z natury nie są całkiem proste - przy dużej wilgotności niektóre pasma falują w stylu zaniedbanego, nieuporządkowanego 2A. Po odpowiedniej pielęgnacji są proste jak po prostownicy, której notabene nigdy nie miałam i mieć nie chcę. Są za to cienkie jak nitki, ale gęste (nie wiem, czy obwód kucyka jest wyznacznikiem, ale obwód kucyka z naturalnych, wygładzonych olejami włosów wynosi dumne 11cm). Jestem też olejomaniaczką.

Wspomnienia...



2004 (mam 8 lat) – czy widzicie te gumki z metalowymi elementami? Teraz mam ochotę wygarnąć mojej mamie, że niszczyła mi nimi włosy, ale przecież nie wiedziała…


2006. Tu włosy wystylizowane na fale z warkoczyków. Widać, jaki mają potencjał do rozjaśniania się.

Jako mała dziewczynka nosiłam najpierw fryzurę na pazia, a w okresie podstawówki miałam długie włosy. Wyemancypowałam się jednak w piątej klasie i postanowiłam je obciąć (miałam dość szkolnej monokultury dziewczynek z włosami do pasa, zresztą zwykle zniszczonymi od połowy). Mam czasami wrażenie, że dziewczynki pod koniec podstawówki są niesamowicie podatne na, jak ja to nazywam, „efekt Lolity”. Szkoda, że tym samym tracą swoje naturalne piękno i niewinność, no ale nie mnie to oceniać.

Krótkie włosy nosiłam do końca drugiej klasy gimnazjum. Bardzo lubiłam zarówno swojego krótkiego boba, jak i siebie w tym okresie.Właściwie do tego momentu moją jedyną „pielęgnacją” był szampon ze SLES-em, taki, jaki stał w łazienkach w moim domu, zazwyczaj do włosów farbowanych. Czasami zdarzało mi się też umyć włosy odżywką mamy, i byłam niezmiernie zdziwiona, że słabo się pieni. Włosy myłam średnio co 3 dni.


2010 (mam 14 lat).

Moja babcia (niezwykle kojarząca mi się zawsze z Babą Jagą…) przy każdej okazji podkreślała, jak postarza mnie fryzura i że w wieku 14 lat wyglądam na 20. Kompletnie się tym nie przejmowałam. Uważam, że bob podkreślał rysy twarzy i zapewne kiedyś do niego wrócę.

Nigdy nie używałam prostownicy ani lokówki, za to po każdym myciu suszyłam włosy ciepłym nawiewem suszarki (gorący parzył mi skórę). Czasami (raz na rok) kręciłam włosy na termoloki, ulubiony gadżet włosowy mojej mamy, uzyskując ciekawy efekt jak z lat 20.

Włosy, naturalne i krótkie, wyglądały nieskazitelnie. Fryzjerki się nimi zachwycały. Zazwyczaj tak jest, że krótka fryzura dodaje włosom gęstości, a krótkie, czyli dość młode włosy, nie zdążą zniszczyć się na skutek otarć mechanicznych. Do fryzjera chodziłam średnio co 2 miesiące. 

W drugiej klasie gimnazjum (pod koniec 2011) postanowiłam włosy zapuścić, bo czułam na sobie presję otoczenia i byłam coraz bardziej z siebie niezadowolona (miałam już początki depresji; to wtedy postanowiłam za wszelką cenę stać się bliżej nieokreślonym ideałem). Początki nie były łatwe, wydawało mi się, że włosy wcale nie rosną. Moje zapuszczanie trwało od wiosny 2011 roku (włosy do ucha!) właściwie do wiosny 2013 roku (włosy za zapięcie stanika; dopiero w tym okresie zrozumiałam, że mój miesięczny przyrost włosów jest całkiem spory). Zapuszczałam bez podcinania(o zgrozo!), za to wtedy zaczęłam włosy pielęgnować odżywkami Gliss Kur bez spłukiwania (ta olejowa, do włosów rozdwajających się). Nie było to wcale głupim pomysłem – ponieważ ja przesadzam we wszystkim, po każdym myciu psikałam sobie połowę włosów ogromna ilością odżywki, co nieźle zabezpieczało końce.


Lipiec 2011, pensjonat nad morzem. Włosy do brody.


Listopad 2011, włosy już prawie do ramion! Jak widać, przyrost był naprawdę zacny. W tamtym czasie lubiłam nosić opaski do włosów.


Styczeń 2012, włosy do ramion. Niestety posiadam tylko zdjęcia z komórki ilustrujące zapuszczanie. Z tyłu oczywiście książki w starej szafie – jestem prawdziwym molem książkowym.


Rok i cztery miesiące od rozpoczęcia zapuszczania, w sierpniu 2012, długość była już całkiem znaczna. W tym miejscu, na wysokości ucha, widać też, że włosy nie są do końca proste. Ten puch to właśnie ów spaczony skręt 2A, który pojawił się w ścisłej korelacji z wilgotnością powietrza.


Grudzień 2012, jeszcze nie do końca wysuszone po umyciu. Włosy były już za zapięcie stanika, oczywiście niepodcięte nawet o milimetr od półtora roku. Zwróćcie proszę uwagę, jak ciemne wydają się włosy zimą, a jest to ten sam poczciwy ciemny blond co w 2006 roku (nie zauważyłam, by włosy ściemniały mi w okresie dojrzewania).


Dwa lata po rozpoczęciu zapuszczania, w kwietniu 2013, włosy mają przepyszny blask i bardzo przyjemną mięsistość. Końcówki oczywiście zmasakrowane, ale włosy były już tak długie, że zdjęcie ich szczęśliwie nie obejmuje.


Listopad 2013, włosy bardzo długie (do pasa) i wyraźnie bardziej zniszczone niż wtedy, kiedy przy tej samej „pielęgnacji” były krótkie. Mam 17 lat, jestem w drugiej klasie liceum i już od września uczę się jak szalona do matury z biologii i chemii. Mam już silną depresję. Gasnę, chudnę. Przestaję się uśmiechać. Wybieram się do fryzjera dopiero na wiosnę 2014 roku; fryzjerka nie narzeka na silnie rozdwojone końce i kasuje wyłącznie pięć centymetrów końcówek, które wtedy były (jak dla mnie) zdecydowanie za długie – zwisały już sporo poniżej pasa. Cięcie na prosto, bez fantazji, ale doskonale służy końcówkom.


Marzec 2014. Tutaj dobrze widać naturalne refleksy na włosach, i to w jak dobrym stanie były końcówki, mimo że jedyną pielęgnacją dalej była para szampon SLES + Gliss Kur. 

Zapuszczanie zostało zakończone, zatem czasami robiłam sobie różne fryzury (czyli głównie stosowałam termoloki), bo długie proste włosy szybko mi się znudziły.


Przed wyjściem na „Upiora w Operze”, kwiecień 2014, ach… Byłam na tym przedstawieniu sześć razy i zakochałam się na zabój. Uwielbiam musicale, zresztą operetki i operę także. A włosy – refleksy "by nature" i tona pianki.


Maj 2014. Ciemne, prawda? Plus gąszcz baby hairów na górze. Jest to ciekawe o tyle, że całe życie odżywiałam się, delikatnie mówiąc, fatalnie (Mars na śniadanie, kanapka na obiad, jogurt na kolację), a włosy i tak były w porządku i rosły.

W klasie maturalnej moja depresja była już tak silna, że postanowiłam się leczyć. Wpłynęło to też na włosy, które stały się bardziej suche. 

W listopadzie 2014 roku uznałam, że potrzebuję zmiany w wyglądzie, i przybiłam pierwszy gwóźdź do włosowej trumny – zdecydowałam się na cieniowanie i silne skrócenie włosów. Niestety, nie miałam pojęcia, co to degażówki i jak wpływają na cienkie włosy, więc skończyłam z piórami od połowy długości i z marnymi widokami na zrównanie długości. Cieniowanie miało lepsze i gorsze dni… Na początku nawet mi się podobało.



Listopad 2014. Niestety nie mam lepszego zdjęcia, ale tu widać zdegażowane końce. Moje włosy, kiedy były długie, zawsze trochę się rozdwajały na końcówkach, ale nie drastycznie. Kiedy je wycieniowałam, zaczęły się rozdwajać na całej długości, i to dwa dni po wizycie u fryzjera… 

Za radą fryzjerki zaczęłam używać jedwabiu do zabezpieczania włosów po myciu, ale niestety, wybrałam alkoholowy jedwab Biosilk. Teraz sama się sobie dziwię – uczyłam się chemii jak szalona i znałam właściwości etanolu, a nie przyszło mi do głowy, że przesuszy (a nawet zdenaturuje XD) moje włosy (w końcu zbudowane z białek). Zdaje się, że wtedy myślałam, iż alkohol zdąży odparować, nim zrobi mi krzywdę. Niestety, przeliczyłam się. 

W klasie maturalnej miałam naprawdę wspaniałe pomysły – zapragnęłam mieć jaśniejsze włosy, ale że nie ufałam farbom. Najpierw w ruch poszły płukanki z rumianku, potem z cytryny, a potem… dolewanie wody utlenionej do szamponu. Genialne, czyż nie? Au… Włosy przesuszyły się, a końcówki wyglądały niczym piorun w miotłę. W tym okresie też drastycznie schudłam – w ciągu pół roku poleciało mi 12 kg i pojawiła się niedowaga. Nie odchudzałam się, po prostu nie dawałam rady jeść, jadłam zazwyczaj jedną kanapkę dziennie plus czasami kubek mleka. Więc nie jadłam i uczyłam się, chociaż wierzcie mi, szło mi to ledwo-ledwo (mózg bez paliwa i widoków na poprawę). 

Przed samą maturą wyglądałam jak trup, a w wakacje po, kiedy nosiłam bikini, ludzie patrzyli na mnie z lękiem i szeptali coś o anoreksji. Anoreksji nie miałam (normalnie uwielbiam jeść, byle niezdrowo), ale depresja „zrobiła robotę.” W okolicach matury, chyba, żeby dobić się całkowicie, postanowiłam jednak nałożyć farbę. Padło na Palette do 24 myć (wiedziałam, że będzie trwała), bodajże Perłowy Blond. Chciałam rozjaśnić je tylko minimalnie, dlatego rozcieńczyłam utleniacz do 6 procent i nałożyłam farbę jedynie na 10 minut. Efekt? 

Na początku wcale nie zauważyłam różnicy, ale przez moje porowate włosy pigment wypłukiwał się w rekordowym tempie i zostałam złoto-ruda, a następnie żółto-żółta (żółty Kurczak wielkanocny). Jestem typem mieszanym, ciepły z zimnym, ale w tych kolorach nie było mi do twarzy. A kondycja włosów… Nigdy nie prostowane wyglądały gorzej niż po dziesięciu latach codziennego prostowania.


Kwiecień 2015. Dobrze chociaż, że włosy zostały na swoim miejscu… Jeszcze wtedy.


Maj 2015. Czerwone kółko własnej roboty ilustruje miejsce największego bólu… Zniszczone, spuszone włosy o wysokiej porowatości.

Tak więc wesoło nie było… Irytowała mnie ta blondo-rudość i postanowiłam najpierw intensywnie chłodzić ją fioletowymi szamponami (co nic nie dało, a jeszcze podkopało kondycję włosów), a potem położyć L’Oreal Casting Mroźne Mochaccino 613 (zrobiłam to dwa razy – na koniec czerwca i w początku sierpnia, między wyjazdami wakacyjnymi). Psychicznie czułam się też coraz gorzej, nie pomogło nawet to, że wyniki matury były znakomite, i przyjęto mnie na studia… Właściwie wtedy poczułam się jeszcze gorzej. 

Niestety nie wiedziałam, co to sole amonowe używane w Castingu zamiast amoniaku. Włosy rozpoczęły masową migrację. Oczywiście dalej bez pielęgnacji.


Sierpień 2015. Pierwszy raz w życiu w brązie… Widać dobrze kondycję włosów i pióra. Dla mnie był to dramat, a w brązie nie czułam się sobą. Cóż, errare humanum est. Szkoda, że nie potrafiłam tego zaakceptować. 

Farby jednak wypłukały się po trzech myciach. I wtedy nastąpił impas, gdyż nie chciałam nigdy więcej katować swoich włosów farbą. Wreszcie przysiadłam nad włosowymi blogami, odkryłam blog Mysi oraz Blondaircare, a chwilę później Kascysko, która urzekła mnie swoją wiedzą naukową. Zatem odżywki, oleje (litry!), maski oraz Babydream poszły w ruch. Zapragnęłam odzyskać swój naturalny kolor, więc rozpoczęłam też suplementację biotyną w dawce 5mg/dzień. Biotyna dała efekty po dwóch miesiącach – włosy praktycznie przestały wypadać (było to dla mnie bardzo cenne po feralnym lecie 2015 i romansie z Castingami), jednak ich przyrost nie został znacząco przyspieszony. Mój przyrost sam z siebie jest dobry. 

Nie przekonałam się tylko do wcierek i półproduktów, bo nie chciało mi się w tym babrać, a alkohol we wcierkach skutecznie mnie zniechęcił, gdyż mam absolutny antytalent manualny i przy okazji wcierania czegoś w skalp na pewno położyłabym wcierkę na włosy u nasady. Cieniowanie również poszło w kąt. Włosy znów cięłyśmy z moją fryzjerką na prosto.


Koniec sierpnia 2015. Po dwóch tygodniach pielęgnacji. Ścisły start.

Błędem w mojej pielęgnacji była przesada (maska na godzinę pod czepek codziennie! oraz olej co drugi dzień albo i codziennie – relaksowało mnie to do nauki) oraz znaczne ograniczenie protein, np. cztery miesiące bez nich. Chociaż kondycja włosów znacząco się poprawiała z tygodnia na tydzień (włosy pokochały się ze wszystkimi olejami, które stosowałam, zarówno dla włosów bardzo porowatych, jak i niskoporowatych), bardzo szybko nabawiłam się chronicznego przetłuszczenia olejami oraz przenawilżenia. W tamtym okresie też zaczęłam kręcić włosy na termoloki Remington, i to codziennie. Dzięki codziennemu olejowaniu końców nawet to nie było straszne moim końcówkom. Możecie sobie wyobrazić, że musiałam w tamtym okresie często kupować nową poduszkę, bo olejowałam na noc. Olej zawsze, ale to zawsze, emulgowałam maską. 

Włosy rosły szybko i w marcu 2016 roku, po 8 miesiącach zapuszczania, powstało sympatyczne ombre, przynajmniej z przodu. ;) Z tyłu odrost rzucał się w oczy, ale wcale się tym nie przejmowałam.


Tutaj maj 2016, dziesięć miesięcy zapuszczania odrostu. Zwróćcie proszę uwagę, że włosy są zwiotczałe i bez blasku, myślę, że właśnie z nadmiaru humektantów. 

Dzięki olejom kolor nabrał głębi, a włosy naturalne były lśniące. Na grzywce dokładnie widać linię odrostu. Czubek głowy to już całkowicie moje naturalki. Przenawilżenie czasami wychodziło… A puszek wokół głowy to dzielne baby hairy, które masowo pojawiały się po masażu głowy olejami (zawsze olejuję również skalp).


W grudniu 2016 długość odrostu była już całkiem-całkiem…


Przyznam się, że jesienią 2016 roku zaniedbałam pielęgnację… To znaczy nie była ona tak maniakalna jak rok wcześniej. 

Jak widać, minimalizm się opłacał. Na niektórych pasmach widać jednak odrobinę puchu. Cóż, moje włosie nigdy nie będzie idealne, jest cienkie i delikatne, ale przynajmniej odzyskałam równą długość i gęstość. A z przodu sombre, które, o dziwo, budziło powszechny zachwyt i lawinę pytań, gdzie je wykonałam (mimo że było od linijki i przypadkowe, wywołane zapuszczaniem naturalnego koloru i tylko tym….).


Najciekawsze było to, że odrost tylko na wierzchu sięgał do brody, gdy odgarnęłam wierzchnie pasma, najbardziej zniszczone i najjaśniejsze, ukazywały się pod nimi włosy, które były już naturalne prawie do długości ¾… 

I finał, w miarę szczęśliwy, czyli kwiecień 2017, 20 miesięcy od początku zapuszczania… Zdjęcia są pod światło, dlatego nie sugerujcie się proszę puszkiem – to baby hairy, od dzieciństwa nie używałam gadżetów łamiących włosy. Kolor i długość, jak dla mnie, zadowalające. Nie jestem fanką włosów do talii. Mam tylko 169cm i myślę, że taka długość by mnie przytłaczała.



Kwiecień 2017, włosy od grudnia znów namiętnie olejowane codziennie. Mimo to trochę puchu… ale widocznie taka ich uroda. 

I ostatnie zdjęcie, 3 czerwca 2017, tutaj bez żadnej stylizacji i bez uprzedniego olejowania, umyte tylko SLES-em, bez odżywki i maski (taki naked hair challenge :P):


Cóż, do ideału sporo im brakuje, ale mnie satysfakcjonują. Tutaj doskonale widać, że długość zabiera im gęstość i uwidacznia, że są cienkie jak nitki. Mam zamiar zastanowić się nad cięciem, które pokaże ich gęstość. 22 miesiące bez farby. 

Moja obecna pielęgnacja: (pozwolę sobie pominąć setki masek i olejów, które przetestowałam w 2015 i 2016 roku, bo tego jest po prostu za dużo, nadmienię tylko, że Gliss Kur z olejami i Alterra Granat i Aloes były wówczas moimi faworytami; tak, Alterra jest konserwowana alkoholem, ale w tej odżywce mi nie szkodził):
  • Olejowanie końców przed myciem codziennie lub co drugi dzień – dzięki temu nie rozdwajają mi się końcówki mimo codziennego kręcenia na termoloki i potrafią tak wytrwać nawet przez pół roku! Oczywiście mam na myśli większość włosów, przednim pasmom i wierzchnim warstwom dalej zdarzają się rozdwojenia albo nawet białe kulki na końcach;
  • Myję włosy codziennie ze względu na tłustą skórę (na całym ciele i na skalpie również). Myję w takim systemie: 3xBabydream, potem raz SLES, obecnie Eva Nature Style z rumiankiem (zacny rypacz); 
  • Maski: Kallos Omega, Milk, Silk, Gliss Kur złota z olejami, a z proteinowych – wielki faworyt Dr Sante Argan Hair (z całego serca polecam). Maski stosuję dwa razy w tygodniu po SLES-ie i po rytualne olejowym, który ma u mnie miejsce raz w tygodniu w weekend, do zemulgowania olejów. Olej na olejowanych codziennie końcach zmywam spokojnie Babydreamem. Dr Sante raz na dwa tygodnie. Protein mlecznych używam bez ograniczeń; 
  • Oleje: oliwa z oliwek z Biedronki (750 ml -moje włosy ją kochają), Babydream fur Mama, Hipp, olej kokosowy nierafinowany (moje włosy kochają; i to bez żadnych związków z porowatością; moje końce dalej są mocno porowate), olej słonecznikowy, masło shea, Alterra Brzoza i Pomarańcza (najrzadziej); 
  • Od czasu do czasu kremuję Isana Shea & Kakao oraz Isana Chia &Babassuoil oraz, od niedawna, Isana Raspberry; Olejuję włosy na sucho, bo nie chce mi się tego robić na mokro. :P; 
  • Rytuał olejowy by Kurczak, inspirowany blogiem Wwwłosy: połączenie olejowania z kremowaniem i maską, stosuję raz w tygodniu lub raz na dwa tygodnie. Najpierw olejuję włosy na sucho i robię masaż skalpu. Następnie nakładam na skalp sporo kremu, zwykle któregoś z wyżej wymienionych kremów Isana. Zostawiam to dobro na jedną-dwie godziny, potem włosy moczę i nakładam na 30 minut (czasami na dłużej, bo mi się nie chce ciągle biegać do łazienki i zmywać…) którąś z masek Kallosa. Zazwyczaj jest już wtedy późna noc. Zmywam maskę ogromną ilością wody i… tyle. Suszę letnim nawiewem i idę spać. Maska na kationowych środkach powierzchniowo czynnych całkiem nieźle zmywa olej. Jeśli rano włosy tego wymagają, zmywam je jeszcze Babydreamem. I są szczęśliwe; 
  • Obowiązkowy silikonowy olejek po każdym myciu, zwykle Isana Haarol Schwerelos/Intensiv 2in1. Oba mają podobne składy: najpierw dwa silikony, w tym jeden odparowujący, potem: w pierwszym, 3 oleje, abisyński, awokado i babassu, w drugim: olej jojoba. Bardzo użyteczne, dobrze zabezpieczają; Niestety przez spadek porowatości włosy coraz mniej chcą się kręcić na termoloki… Zamiast loków po dwóch minutach kończę z falami. Cóż, kiedy farba całkowicie zrośnie, zapewne znowu polubię je proste; Zawsze związuję na noc w warkocz. Nie stosuję też akcesoriów z metalowymi elementami. Włosów na ogół nie wiążę podczas dnia, wolę je rozpuszczone; 
  • Jeśli chodzi o niszczenie, moje włosy są poddawane codziennie suszeniu letnim nawiewem (suszarka z jonizacją), kręceniu na termoloki, oraz fryzurze: włosy rozpuszczone (gumki i spinki się z nich ześlizgują). Niemniej, chociaż na pewno szczególnie termoloki są nie bez znaczenia dla ich kondycji, nie mam zamiaru z tego rezygnować. Aha, rozczesuję włosy zawsze na mokro drewnianym grzebieniem z szeroko rozstawionymi zębami. Włosy nigdy za bardzo mi się nie plątały. Na sucho czeszę szczotką z włosia dzika, a do przygładzania w ciągu dnia używam TT, choć należę do przeciwników tej szczotki; uważam, że używając jej do innych celów niż przygładzanie, można zrobić sobie krzywdę, jeśli ma się porowate i cienkie włosy. ;).
Weźcie proszę poprawkę na to, że ja z natury jestem osobą, która lubi popadać w obsesje. Włosy były jedną z nich, dlatego tak maniakalnie je olejowałam. Obecnie robię to dla zdrowia końcówek i codziennie nakładam olej tylko na końce.

Ostatnia rzecz, to moja depresja. Towarzyszyła mi jak cień, najpierw nieuświadomiona, a od liceum już uświadomiona… leki nie pomagały, dlatego całkowicie zrezygnowałam z nich rok temu. Teraz… cóż, mam wrażenie, że ostatnio jakby depresja nieco się zmniejszyła. Oby było już tylko lepiej! 

Pozdrawiam serdecznie i dziękuję Kasi za jej cierpliwość do mnie, moich setek pytań o włosy i długiego tworzenia historii." 

Jedyną osobą, która za długość publikacji powinna tutaj przepraszać, jestem ja - Kascysko :D. Z Kurczaka jestem niezmiernie dumna (i absolutnie nie tylko pod względem włosowym), a Was zachęcam - jeśli chcecie, by Wasze włosowe i inne kosmetyczne historie ujrzały światło dzienne - możecie je do mnie podesłać ;). Nie zamierzam robić z Waszych opowieści pełnoprawnej serii na blogu, ale czasami warto podnieść się wzajemnie na kosmetycznym duchu ;). 

Komentarze

  1. Jeśli chodzi o depresję, to polecam terapię poznawczo-behawioralną. Naprawdę może pomóc w "pozbyciu" się myśli, które utrudniają życie ;) Włosy ładne, muszą Ci dość szybko rosnąć, ja nigdy nie miałam takich do pasa ;)

    Może kiedyś prześlę swoją historię ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obecnie jestem na terapii indywidualnej, która trochę pomaga. Depresji jest dużo, tak dużo jak ludzi. Moja jest wyjątkowo paskudna. Mam w dodatku spory problem z rodzicami, którzy oboje są psychiatrami, a ojciec jest dodatkowo psychoterapeutą. Dla niego poważna depresja córki to plama na honorze.
      Dziękuję w imieniu włosów. Wciąż ubolewam, że ostatnie zdjęcie nie jest jakoś specjalnie spektakularne.
      Pozdrawiam.

      Usuń
    2. Szkoda, że tak uważa. Paradoksalnie jako psychiatra i psychoterapeuta powinien mieć sporo pomysłów na to jak Ci pomóc. Pisałaś, że palnujesz być lekarzem, a ta praca wymaga dobrego zdrowia psychicznego bo pracuje się sobą. Trzymam kciuki, żeby udało ci się wyjść z depresji. Mnie się udało, a było źle.

      Usuń
  2. Kascysko, dziękuję za publikację i wszystkie włosowe porady!

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękne <3 Wątpię tylko czy są cienkie - moje cienkie i gęste ledwo co dobijają do 6,5cm w kucyku. Obstawiam średniej grubości wrażliwce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Aniu, często Cię widzę w sekcji "komentarze" na moich ulubionych blogach. To, że są cienkie, to tylko moje dywagacje, tak się zachowują, ale nie jest to potwierdzone naukowo. Wrażliwce na 100%. :)
      Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Nie masz "mysich ogonków" na zdjęciu w warkoczach z dzieciństwa - w okresie dojrzewania włosy mogą się zrobić wyłącznie grubsze. To, co dostałaś od włosowej natury w prezencie pozostaje nadal w mojej strefie marzeń.

      ps. prawdziwie cienkie włosy zachowują się jeszcze gorzej ;)

      Usuń
    3. Dziękuję - od włosowej natury dostałam sporo, od natury jako takiej - absolutnie nieprzystosowywalny do życia charakter. ;(

      Usuń
  4. Też bym chciała mieć już takie długie włosy. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat podcięte, fryzjerce się ciachnęło 10cm, więc teraz znów zapuszczam. Ech... ^^

      Usuń
  5. Piekna historia... az wzruszulam sie po przeczytaniu.
    Serdecznie pozdrawiam,
    Marta

    OdpowiedzUsuń
  6. Kurczaku, trzymam za Ciebie kciuki. Doskonale wiem, czym jest życie z depresją (również zrezygnowałam z leków, po których czułam się jak katatonik, jakoś sobie radzę) i tendencje do przesady :).
    Ja również uważam, że Twoje włosy nie mogą być cienkie :). Ślicznie wyglądają w lokach/falach. Pozdrawiam Cię serdecznie, M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję - takie słowa naprawdę mi pomagają. Cieszę się, że nie jestem sama. Pozdrawiam z całego serca!

      Usuń
  7. Jeśli chodź o włosy to w porównaniu z bohaterką ja chyba wcale o nie nie dbam tylko je męczę;) i trzymam kciuki za walkę z depresją to podstepna choroba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, ale jeśli chodzi o włosy, to ja jestem obsesyjna - nie jestem pewna, czy to zdrowe. xD

      Usuń
  8. W mwh Kurczak taka sympatyczna, a w komentarzach u Blondhaircare przeważnie pyskata, wredna i czepialska (i tylko dla autorki milutka). Ale to pewnie wina po części depresji, niestety sama choruje na nią od ok. 10 lat, nienawidzę swojego ciała i duszy, jestem po próbach samobójczych i wiem jak mocno potrafi ona uprzykrzyc życie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że będzie u Ciebie tylko lepiej ;*

      Usuń
    2. Kto wie, może. Mam wspanialego męża, który kocha mnie mocno i daje poczucie, że jednak mam dla kogo żyć (bo nie dla siebie, mi na życiu nie zależy i bez wahania bym je za niego oddala).
      Kiedys bylam przekonana, ze gdy dojde do perfekcji to wreszcie sie sobie spdodobam i bede szczęśliwa.
      Że jak schudne, zapuszcze wlosy, pokonam tradzik i wyprostuje zeby to będzie pięknie.
      Teraz wiem, ze to problem siedzi w głowie i zlikwidowanie w/w wad nie zwalczyloby kompleksów.
      Kiedyś n.awet schudlam 17 kg i co? Wciąż sie siebie brzydzilam i plakalam do lustra, choc teraz po czasie (i okrutnym efekcie jojo) widze na zdjeciach, ze wygladalam wtedy świetnie...

      Usuń
    3. Też często widzę komentarze Kurczaka i nie odniosłam wrażenia aby była pyskata. Pilnuje kultury wypowiedzi. Mnie samą też drażnią chamskie komentarze, bo czasem nam się wydaje że jeśli ktoś publicznie wstawia swoje zdjęcia to mamy wszelkie prawo do bezgranicznej krytyki. Bądźmy dla siebie milsi, za tym monitorem jednak jest druga wrażliwa osoba.
      Życzę Wam kobietki dużo zdrowia i sił do walki, czasem nawet z samym sobą!

      Usuń
    4. Moze nie tyle pyskata, co czepia sie i czesto niepotrzebnie wrzuca swoje 3 grosze gdy ktoś zwraca się wyłącznie do autorki, przy okazji często źle interpretuje czyjś komentarz (tak jak np. ktoś pytał Natalię o przytycie, nie był to hejt a został zjechany przez Kurczaka) i afera gotowa.
      Nie piszę tego złośliwie, po prostu wcześniej już ze 2 osoby zwróciły na to uwagę w komentarzach u BHC, może dziewczyna nie zdaje sobie sprawy że z boku to tak wygląda.
      Ale tak jak mówię wiem jak okrutna jest depresja, i jak często bagatelizowana przez otoczenie, wiec jestem w stanie to zrozumieć

      Usuń
    5. Anoninmowy dziękuję <3. Pyskata może jestem, ale tego nie można zwalać na karb depresji. Mam po prostu nieustępliwy charakter i drażnią mnie chamskie komenatrze na BHC odnośnie jej tuszy. Proszę przyjąć do wiadomości, że nie każdy jest fanem szkieletów, co BHC podreśsla przy każdej okazji.

      Usuń
    6. Serio ktoś pisze jej takie komentarze? Przecież ona pod względem wagi jest super.

      Usuń
    7. Ale ty wciąż nie rozumiesz, ze akurat osoba na którą wtedy naskoczylas nie miała nic złego na myśli. Ona tylko zapytała, jak Natalii udało się przytyc, a ty ja naskoczylas ze wytyka Natalii wage itd. I takich przykładów moznaby wyliczyć jeszcze kilka, gdy źle zinterpretowalas czyjś komentarz (napisany nomen omen do autorki bloga, nie do ciebie) i robiła się gownoburza.

      Usuń

Prześlij komentarz