Maska Kallos Coconut - kolejne udane mazidło!

Moje włosy uwielbiają produkty marki Kallos. Te niezbyt treściwe i ciężkie kosmetyki idealnie wpasowują się w potrzeby moich (za bardzo) niskoporowatych włosów, które byle czym można obciążyć. Moja tendencja do nakładania sporych ilości masek też nie pomaga w walce z przyklapem, ale staram się nad sobą pracować ;).

ColorMangoBlueberryAlgaeMultivitamin (absolutny ulubieniec), CaviarKeratin czy Chocolatejuż zostały przeze mnie zrecenzowane w przeszłości. Temat kolejnej maski, tym razem w wersji Coconut, podrzuciłam Wam już w lutym wraz z analizą składu. Teraz czas na wnioski praktyczne :D.



Wielka, litrowa pucha nie jest szczególnie poręczna, ale można się zainteresować mniejszym opakowaniem ;). Bez problemu można wydobyć produkt do ostatniej kropli, ale wymaga to każdorazowego gmerania w słoju paluchami lub szpatułką. Trochę brakuje mi możliwości zamontowania pompki, którą udostępniają niektóre inne marki fryzjerskie. Jeśli słoik wypadnie z rąk na podłogę - może tego nie znieść, a w konsekwencji będzie sporo sprzątania. Same etykiety są całkiem ładne i odporne na wilgoć, ale odchodzą razem z cenówkami czy taśmą ;).

1000ml tej maski kosztuje od 9 do 13zł, w zależności od miejsca. Kallosy należą do jednych z najtańszych produktów do włosów ;).

Skład:

Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Cocos Nucifera Oil, Aminopropyl Dimethicone, Isohexadecane, Parfum, Citric Acid, Propylene Glycol, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone.

Omówiłam go dokładnie TUTAJ, więc jedynie zaznaczę, że skład ma typowo "Kallosowy", a w przypadku skóry wrażliwej warto zwrócić szczególną uwagę na zastosowane w nim konserwanty, które bywają posądzane o wywoływanie nadmiernego wypadania włosów. Na mnie tak nie działają, ale warto wiedzieć ;).

Maska ma średnio gęstą, kremową konsystencję i zapach budyniu kokosowego, który bardzo mi odpowiada, ale zdaję sobie sprawę, że dla innych może być mdły i nie do przeżycia ;). Po myciu jest niewyczuwalny na moich włosach.


Używam go przed i po myciu, na olej, pod olej, do miksów odżywczych i do glossa z Cassią  - w każdej z opcji działa równie dobrze, dając mi ładnie zdefiniowane, trwałe, błyszczące i pełne objętości loki bez śladu obciążenia. Zmywa się bardzo łatwo, co jest dla mnie na wagę złota przy walce z przyklapem. Nawet przy upałach mogłam bez problemu myć włosy co 2-3 dni bez oznak przetłuszczenia. 

Nie nakładam go na skórę głowy ani też nie myję włosów odżywką - nie wywołał żadnych nieprzyjemnych reakcji ze strony skalpu, ale też nie za bardzo miał on kontakt z tym produktem, więc zalecam monitorowanie reakcji u siebie ;). Zużyłam trochę ponad pół opakowania, więc wydajność, jak wszystkie Kallosy, ma zadowalającą ;). 

Jeśli chodzi o samo działanie, to stawiam go na równi z moim multiwitaminowym ulubieńcem, ale... zapach ma odrobinę gorszy ;). Niemniej jest to kolejna pucha Kallosa, która się u mnie świetnie sprawdza. Zdaję sobie sprawę, że nie są to produkty odpowiednie dla wszystkich - dla sporej części z Was są mało treściwe, ale mogą stanowić naprawdę niezłą bazę do włosowych eksperymentów. 

Jak wyglądały Wasze testy Kallosów? A może są one dopiero przed Wami? ;)

Garnier Fructis Goji Hair Food - maska do włosów: nieoczekiwany hit!

Moja odporność na wszelkiego rodzaju kosmetyczne hity jest... różna :D. Czasami aż się rwę do przetestowania mazidła, które poleca się na grupach, forach i blogach, a innym razem zachwyty spływają po mnie jak po kaczce. W zasadzie nie mam na to żadnego algorytmu, za to mogę powiedzieć, że temat masek Garnier Hair Food był właśnie taki... spływający. Nie pognałam w podskokach do sklepu - maska Garnier Fructis Hair Food z jagodami goi sama mnie znalazła ;).


W jaki sposób? Moja koleżanka - piękna, rudowłosa włosomaniaczka chciała ją wyrzucić do kosza, ponieważ wywołała u niej bardzo mocne podrażnienia skóry głowy. Sama mam "panzerskalp", więc z ochotą przytuliłam opakowanie. Już na przykładzie tej krótkiej historii warto mieć na uwadze domową próbę uczuleniową, szczególnie przy problemach alergicznych. 

Maseczka zapakowana jest w solidny, plastikowy słoiczek, który nie ma żadnych dziwnych "zakamarków" - bez problemu można zużyć maskę do ostatniej kropli. Na dodatek jest całkiem ładny, a etykieta (nawet po długim przebywaniu w łazience) nie odpada samoistnie ;). Owocowe grafiki - również na plus. Opakowanie, mimo wielkości, jest naprawdę poręczne i nie stwarza problemów przy użytkowaniu.

390ml tej maski kosztuje różnie: od 15zł na promocji po... 40zł :D.

Skład:


Zanim przejdę do omawiania zawartości tego cuda nie mogę przejść obojętnie nad jednym z najbardziej czytelnych sposobów przekazania INCI, który będzie przystępny nawet dla składowego i kosmetycznego laika. Wielki plus!

To mazidło to z całą pewnością produkt emolientowy z dodatkiem nawilżaczy. Do emolientów syntetycznych dodano oleje: sojowy, słonecznikowy i kokosowy oraz sporą ilość ekstraktu z owoców owoców goji. Zawiera sporą ilość regulatorów pH, konserwantów i substancji zapachowych - stąd pewnie negatywne objawy u mojej koleżanki. Znajdziemy w nim też karmel - w roli zagęstnika oraz substancji nawilżająco-zapachowej :D. Skład ma naprawdę mocno naturalny - nie jest to czcza przechwałka producenta ;).

Skład tego produktu również był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem - Garnier naprawdę przyłożył się do Hair Food'ów ;). W końcu też doczekałam się kosmetyku, na którym producent deklaruje multifunkcjonalność: ta maska to odżywka, maska i produkt bez spłukiwania w jednym (wykorzystywałam ją tylko na dwa pierwsze sposoby).

Gęsta, kremowo-maślana konsystencja dodatkowo pobudza myśli o dogłębnym odżywieniu włosów, ale zapach... to absolutnie najsłabsza strona tego kosmetyku. Słodko-mdlący, ale na szczęście ma niewielką intensywność i nie wyczuwam go na włosach po myciu. Jest to jednak moje subiektywne odczucie - zauważyłam, że większość użytkowniczek tej wersji chwali zapach ;). 


Od jakiegoś czasu staram się panować nad ciągotami do nakładania sporych ilości masek na włosy w formie "do spłukiwania" (oczywiście w obawie przed przychlastem :D), dlatego po myciu używałam tej maski oszczędnie :D. Przed myciem natomiast stosowałam ją w miksach, solo, pod olej i jako dodatek do glossa z Cassią. Powiem tyle - stawiam ją na pierwszym miejscu swoich ulubieńców tuż obok Kallosa Multivitamin

Piękne, mięsiste, błyszczące loki mam po niej jak na zamówienie już po dosłownie minutowym trzymaniu po myciu :D. Nawet obietnica o blasku została spełniona na moich lokach, co ze względu na nieregularną strukturę takiego typu włosów nie jest proste. Spłukuje się szybko i bezproblemowo, a odżywienie i nawilżenie pozostawia na najwyższym poziomie ;).

Włosy w dotyku są gładkie, miękkie (ale nie rozmiękczone - nie cierpię efektu "kaczuszki") i reprezentują sobą nieustający GHD :D. Wersja z jagodami goji przekonała mnie w pełni do przetestowania innych Hair Food'ów - będę czekać na jakąś srogą promocję. 

Czy i u Was w łazience zagościły maski Garnier Hair Food? Pochwalcie się efektami ;).

Prosto, prosto, prościej... Po fryzjerze ;)



Nie ukrywam - zapuszczałam włosy do ślubu. Moim marzeniem nie były długie, rozpuszczone włosy do pasa, ale też potrzebowałam nieco dłuższych kudeł, by móc spokojnie spiąć jakiś w miarę zgrabny kok. Zadanie zostało wykonane i przyszedł czas na skrócenie fryzury ;). O poranku przed cięciem moje włosy prezentowały się tak:


Do ich kondycji nie miałam większych uwag, ale wraz z długością złapały przeprost i piórkowanie. Poza tym... chyba nie potrafię funkcjonować w takich długich kudłach, wiecznie je sobie przytrzaskuję paskami, ręką przy spaniu... xD. Nie ukrywam też, że łatwiej się plątały i coraz częściej w użyciu przed myciem był grzebień. Chciałam je ściąć do ramion, jak w przeszłości, ale mój fryzjer (to już prawie 5 lat współpracy!) - Pan Dawid z salonu Trendy Hair Fashion na Karmelickiej w Krakowie (mają możliwość rezerwacji online <3) odwiódł mnie od tego pomysłu. 

Poleciało i tak pewnie dla niektórych sporo, bo 8cm, ale... jakoś mocno tego nie odczuwam ;). Włosy, pomimo prostowania na szczotce, całkiem nieźle poddały się stylizacji:


Cięte na mokro jak zawsze, z cieniowaniem cegiełkowym, które nie odbiera gęstości moim końcówkom. 

Zdjęcia w lokach jeszcze nie mam, ale pewnie pochwalę się pełnym efektem w najbliższym czasie. A powiem tyle - jest mega, jak zawsze! Pomimo tego, że są dłuższe, niż chciałam. Swojemu fryzjerowi i jego poradom ufam jednak w 100% i wszystkim Wam życzę, abyście poznały takiego mistrza nożyczek jakim jest Pan Dawid ;).

A co gości obecnie na Waszych głowach albo... chodzi po głowie w sprawach włosowych? ;)

Xpel, Tea Tree Moisturising Conditioner - mało znana (porostowa) ciekawostka z Allegro



Nic mnie chyba tak kosmetycznie nie irytuje, jak brak dostępnego w sieci składu ;). W czasie zakupów internetowych często przeglądam całą ofertę sprzedawcy i czasami coś wpada mi szczególnie w oko. Powody są różne - opakowanie, nazwa, domniemany (po nazwie) zapach, cena... Zawsze jednak chcę najpierw wiedzieć, co jest w środku zanim wydam złote monety. Jeśli jednak, pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań, nie mogę znaleźć składu, to (przy niskiej cenie) decyduję się na zakup. Tak trafiła do mnie odżywka Tea Tree Moisturising Conditioner - prosto z Allegro.

Tea Tree Moisturising Conditioner skład

Tuba może nie jest rozwiązaniem idealnym (po prostu ten rodzaj opakowania lubię najmniej :P), ale przy dobrze dobranym otworze da się wygodnie korzystać z kosmetyku. Zieleń budzi zaufanie, a minimalizm opakowania zapewnia czytelność. Całość jest trwała i estetyczna. 

Obecnie proście znaleźć ją w wersji "zabutelkowanej), gdzie 400ml kosztuje 5-10zł, więc bardzo korzystnie. Dostępność - głównie sklepy internetowe.

Skład:

Tea Tree Moisturising Conditioner skład

Składowo - absolutnie nic powalającego. Emolienty, spore ilości filmformerów i olejki z drzewa herbacianego oraz miętowy w ilościach niewielkich. Skład jest krótki, jednak zawiera konserwant (DMDM Hydantoina - przed stosowaniem polecam domową próbę uczuleniową) oraz dwa barwniki - wrażliwcom polecam dużą ostrożność. Można ją zakwalifikować do produktów emolientowych.

Spodziewałam się aromatu drzewa herbacianego, i tutaj się zawiodłam - odżywka ma miętowy zapach ;). W pakiecie dostajemy też kremowo-żelową konsystencję i nieco zielony kolor.

Producent poleca stosowanie tej odżywki zarówno na długość włosów jak i na skórę głowy. Zanim się jednak przełamałam do wcierania jej w skalp (jak pewnie wiecie bardzo się pietram przed odżywkami na skalpie xD) przetestowałam ją gruntownie na moich niskoporowatych lokach. I powiem tak - skład nie powala, ale efekt już tak, szczególnie zimą :D. Po tej odżywce moje włosy dobrze znoszą nawet kontakt z kapturem, a nie jest to częste ;). Mięsiste, grube i błyszczące loki są po niej pewne, a do tego łatwo się spłukuje bez przyklapu. Próbowałam jej nawet w roli stylizatora (czyli de facto produktu bez spłukiwania) - też sprawdziła się świetnie, jednak podana w taki sposób skraca świeżość włosów.

Po jakimś miesiącu stosowania zdecydowałam się na jej wcieranie na 30-60minut przed myciem w skórę głowy i... to był strzał w dziesiątkę! Oczywiście, chłodzi nieco czerep, ale nie są to arktyczne mrozy, raczej przyjemny chłodek ;). Osiągam dzięki niej świeżość włosów 3 do nawet 4 dni, co w zimie (przy grzejnikach i kapturze) wynik nie do podrobienia. Wysyp bejbików też się pojawił - bo jakimś miesiącu wcierania ;). Włosy rosną też znacznie szybciej, sądzę, że o jakiś 1-1,5cm miesięcznie - nie prowadzę jednak dokładnej, włosowej geodezji ;). Włosowy kocur w odpływie też jest o jakieś 30% mniejszy, co raduje mnie chyba najbardziej, bo jeśli moje kudły mają jakąś bolączkę, to na pewno jest nią mizerna gęstość.

Z całą pewnością nie jest to produkt uniwersalny - część z Was, że względu na skład (a głownie - konserwant i barwniki) nie będzie mogła jej stosować w obawie przed reakcjami alergicznymi. Myślę jednak, że przy bezproblemowej skórze głowy można się pokusić o testy zarówno na długości, jak i w wersji wcierkowej.

Ustawiam ją pomiędzy moimi najefektywniejszymi porosto-boosterami :D. Chętnie jednak posłucham o Waszych porostowych hitach, szczególnie takich dających milion bejbików ;).

Syoss Men Power Hold, żel do włosów - kolejne wielkie rozczarowanie...



Bardzo lubię swoje włosy, a ich lokowate oblicze wręcz uwielbiam ;). Znam też jednak ich słabe strony - mizerną grubość (a przez to też śmieszną objętość) oraz ogólną podatność na każde możliwe odkształcenie, łącznie z rozprostowaniem. Przed tym ostatnim już od lat ratuję się żelem. Mój ulubieniec marki własnej Rossmann został wycofany już dawno temu, a ja, dokańczając jego ostatnie opakowanie, testuję inne stylizatory. Skupiam się na tych polecanych przez inne zakręcone koleżanki i niestety - niewypał z Isaną (KLIK!) pociągnął za sobą drugi produkt, który się u mnie nie sprawdził. Pomarańczowy żel Syoss Men Power Hold na pewno nie będzie moim ulubieńcem...


Typowa tuba to rozwiązanie dobre, ale... nie idealne ;). W tym kosmetyku z niewiadomych przyczyn mam wiecznie ubabrany otwór (w innych tubkach jakoś mi się to nie zdarza...), a do tego pewnie ciężko go będzie zużyć do końca bez rozcinania opakowania. Trwałość i wygląd etykiet - zdecydowanie na plus.

250ml tego żelu kosztuje około 10zł, więc jak najbardziej korzystnie. 

Skład:


Kosmetyk ten zawiera sporą dawkę filmformerów (odpowiedzialnych za efekt stylizujący) stosunkowo łatwo zmywalnych. Mamy też niewielkie dodatki składników nawilżających (gliceryna, pantenol, niacynamid) oraz zestaw substancji zapachowych i konserwujących. W obliczu totalnie bezbarwnej formuły tego żelu dziwi mnie obecność barwnika pod koniec składu :D. 

Jako stylizatorowi, którego nie nakładam nawet w pobliżu skóry głowy - nie mam mu składowo nic do zarzucenia. Pachnie męsko, jednak niezbyt intensywnie, a na suchych włosach jego zapach jest niewyczuwalny.

Metod stylizacji włosów kręconych jest w zasadzie tyle, ile fryzur tego typu. U mnie najlepiej sprawdza się nakładanie stylizatora na włosy wilgotne (podsuszone ręcznikiem oraz ploppingiem w koszulce) i pozostawienie do wyschnięcia. Wtedy dostaję loki trwałe, o ładnym skręcie i jednocześnie z fajną objętością.

Dokładnie w ten sposób użyłam za pierwszym razem żelu Syoss. Hesusie, takiego betonu na głowie nie miałam nigdy, a jestem przyzwyczajona do sucharków! Żadną mocą nie mogłam go odgnieść, skończyło się na rozczesaniu i pudlu do kolejnego mycia :D. Przy kolejnym myciu nałożyłam go na ociekające wodą włosy - loki dał wtedy zacne, łatwe do odgniecenia, ale za to o objętości przy głowie mogłam z miejsca zapomnieć.

Potem były jeszcze próby z jego rozwadnianiem w dłoniach i atomizerze, co owocowało albo ponownie mocno sklejonymi, nieodgniatalnymi sucharkami albo efektem jak bez stylizatora.

Po kilkunastu podejściach dałam sobie spokój - przy najbliższej okazji kupię jakiś słoiczkowy żel, może Hegron. Chętnie też posłucham Waszych inspiracji w tym temacie ;).

Czym stylizujecie obecnie swoje włosy?

Isana Colour Shine, Odżywka do włosów Połysk koloru z granatem i guaraną - nie tylko dla farbowańców ;)



Gdyby nie liczyć licznych przygód z Cassią (KLIK! i KLIK!) to moje włosy już od prawie 10 lat są niefarbowane ;). Nie przeszkadza mi to jednak w próbowaniu kosmetyków do włosów farbowanych. Nie zawierają one wszak nic, co mogłoby naturalnym kudłom zaszkodzić, a czasami ich kompozycja składników wyjątkowo dobrze wpływa na moje włosy. Przy okazji jednej z promocji z Rossmannie do mojego koszyka trafiła odżywka do włosów Isana Colour Shine z granatem i guaraną.


Typowa, plastikowa, miękka butla to standardowe rozwiązanie, aczkolwiek trochę mnie irytuje konieczność rozcinania opakowania (bardzo nie lubię tego robić), by wydobyć końcówkę produktu. Poza tą wysoce indywidualną niedogodnością nie mam uwag - opakowanie jest trwałe i całkiem ładne ;).

300ml tego produkt kosztuje 4,99zł, więc bardzo korzystnie ;).

Skład:


Jest to odżywka o emolientowej bazie z dodatkiem humektantów (glikolu propylenowego, pantenolu, niacynamidu) wzbogacona ekstraktami z granatu i guarany. Zawiera kompozycję zapachową, regulatory kwasowości i nie wzbudzające moich wątpliwości konserwanty. 

Krótko, zwięźle i bardzo na temat ;). Nie jest może bardzo bogata w dobroci, ale może być solidną bazą pielęgnacyjną, a przy zdrowszych włosach na pewno nieźle sprawdzi się solo ;). 

Ma średnio gęstą konsystencję i kwiatowo-owocowy, dość słodki zapach, który może być przytłaczający. Po myciu jest jednak niewyczuwalny na moich włosach.

Sprawdziłam ją w różnych konfiguracjach - przed myciem, po myciu, solo, pod olej, w miksie z innymi dobrociami. Za każdym razem sprawdzała się świetnie, a dodatkowo - bardzo łatwo się zmywa, co przy moich łatwych do obciążenia włosach jest wielkim ułatwieniem. Włosy mam coraz dłuższe, a przez co coraz trudniej jest mi uzyskać regularny skręt, ale z tą odżywką jest to jakieś łatwiejsze ;). Włosy są po niej ładnie odbite od nasady, pogodoodporne (a zimą nawet dla mnie, przy stosowaniu kaptura, nie jest to łatwe) i pięknie błyszczące ;).

Stosuję ją (jak wszystkie odżywki) jakieś 5-7cm od skóry głowy, więc o stosowaniu na skalp się nie wypowiem ;). Warto też zauważyć, że nie ma filmformerów i jest zgodna z CG ;).

Świetna odżywka w mikroskopijnej cenie - to jest to :D.

Macie jakieś swoje włosowe typy z Rossmanna? ;)

Garnier Fructis, Maska wzmacniająca 3 w 1 Oil Repair 3 Butter - emolientowy przyjemniaczek ;)



Włosy to mój absolutny pielęgnacyjny święty Graal ;). Uwielbiam maziać je wszelkiego rodzaju kosmetykami i domowymi samoróbkami, a także olejami. Nie zawsze mam jednak na to czas, a i też nie zawsze moje kudły odwdzięczają mi się pięknym wyglądem po takim włosowym spa. Dużym problemem jest tutaj moja bardzo niska porowatość - moje włosy dość łatwo jest przez to obciążyć. Z tego względu też z dużą dozą rezerwy podchodzę do masek o gęstej, wręcz maślanej konsystencji. Na temat Maski wzmacniającej 3w1 Garnier Fructis naczytałam się jednak tyle superlatywów, że przy okazji jednej z akcji promocyjnych w drogerii Rossmann postanowiłam zaryzykować. I nie zawiodłam się ;).


Maskę dostajemy w porządnym, plastikowym słoiczku. Może idea gmerania paluchami w kosmetyku średnio do mnie przemawia, ale w przypadku mazidła o tak gęstej konsystencji ciężko wyobrazić sobie inną opcję. 

Opakowanie maski (300ml) kosztuje 14-20zł, w zależności od miejsca.

Skład:


Emolientowa baza (alkohole i estry tłuszczowe wraz z olejem kokosowym) to główna składowa zaleta tej maski. Bardzo wysoko w składzie (już w początkach drugiej linijki) pojawiają się barwniki, więc pozostałych składników jej w niej jak na lekarstwo. Wśród nich są: ekstrakty z trzciny cukrowej, herbaty, jabłka i rzodkiewki, oleje (makadamia, jojoba, masło shea, migdałowy) oraz niacynamid. Zawiera niewielką ilość filmformeru (silikonu) oraz alkoholu izopropylowego, do którego można się przyczepić.

Skład jako całość nie jest super powalający, ale też nie wzbudza wątpliwości. Liczy się efekt na włosach ;).

Maska ma dość słodki zapach, który na włosach jest niewyczuwalny, i bardzo-bardzo gęstą konsystencję, niczym masło.


Maskę stosuję w różnorakich konfiguracjach: przed myciem, po, solo i jako bazę do miksów odżywczych. Pomimo dość częstej eksploatacji ubytek jest naprawdę znikomy - to wszystko dzięki swojej gęstej konsystencji. Wystarczy naprawdę niewielka ilość, by całkowicie pokryć moje włosy, jednak zanim tą optymalną dawkę znalazłam zaliczyłam 3xP. Dlatego polecam - nie przesadzajcie z nią, bo będzie ciężko ją w pełni spłukać z włosów ;). 

Włosy po jej użyciu są bardzo zadowolone. Loki są mięsiste, błyszczące, zwarte (a przy tej długości rzadko mi się to zdarza...) i pogodoodporne, a dodatkowo naprawdę sprężyste ;). Maski nakładam wprawdzie 5-7cm od skóry głowy, jednak zawsze (chociażby przy spłukiwaniu) skóra głowy ma z nią kontakt. Ta nie wywołała u mnie żadnych niepokojących objawów (żadnego swędzenia czy podrażnienia) pomimo tego, że do marki Garnier Fructis mam taki średni stosunek. Pamiętam, jak jeszcze przed czasami świadomej pielęgnacji szamponami Fructis za Chiny Ludowe nie mogłam domyć włosów. I to delikatne swędzenie w pakiecie :D. Muszę sobie także ich działanie odświeżyć.

Dla poszukiwaczy solidnej, emolientowej maski - zdecydowanie tak!

Jaka jest obecnie Wasza ulubiona maska do włosów?

Oriflame, Olejek na gorąco z pszenicą i kokosem Love Nature - bardzo udana ampułka do włosów!



We wcześniejszych latach mojej włosowej pielęgnacji byłam absolutną zwolenniczką niedrogich olei kuchennych, kupowanych w sporych objętościach. Włosy olejowałam wtedy co mycie bardzo obficie, można rzec - na bogato ;). Nadal uważam, że rozwiązania niedrogie są najlepsze, ale zdrowsze włosy, wymagające rzadszego traktowania olejem (i w dużo mniejszej ilości niż lubię... ;)) pozwalają na testy w ramach współpracy takich maleństw jak Olejek na gorąco z pszenicą i kokosem Love Nature od Oriflame bez wyrzutów sumienia ;).


Maleńka, plastikowa ampułko-tubka kryje 15 ml produktu. Jest to kosmetyk teoretycznie do zużycia "na raz", gdyż korek należy oderwać, jednak odwracając zatyczkę można całość dość szczelnie zamknąć ;). Swój egzemplarz zużyłam w trzech podejściach. Całość wygląda prosto i nie sprawiła mi żadnych problemów w obsłudze.

15ml tego olejku kosztuje 6,90zł, jednak bez większych problemów można go zakupić już w cenie około 3zł.

Jego skład przedstawia się tak: AQUA, BUTYLENE GLYCOL, OLETH-20, PANTHENOL, HYDROXYETHYLCELLULOSE, POLYQUATERNIUM-7, IMIDAZOLIDINYL UREA, PARFUM, SODIUM BENZOATE, CITRIC ACID, COCOS NUCIFERA OIL, HYDROLYZED WHEAT PROTEIN, SODIUM CITRATE, METHYLPARABEN, COUMARIN, PROPYLPARABEN

I nagle szok - temu produktowi dużo bliżej jest do nawilżacza niż do olejku (produktu emolientowego)! Trzon składu stanowią substancje nawilżające: glikol butylenowy oraz pantenol doprawione sowicie emulgatorem. Dopiero po zapachu znajdziemy olej kokosowy oraz proteiny pszenicy. Całość domknięta jest stabilizatorami pH i konserwantami (w tym parabenami). Zawiera filmformer (polyquaternium).

Skład obejrzałam dopiero w sieci - na tak niewielkiej tubce ciężko go umieścić w sposób czytelny. Zaskoczona byłam mocno, co dodatkowo zwiększyło chęć testów - trudno było mi teoretycznie przewidzieć efekt jego stosowania :D.

W celu ogrzania olejku (w końcu to produkt "na gorąco"!) umieściłam tubkę w kubku z gorącą wodą na jakąś minutę i nałożyłam jakieś 5 ml na suche włosy. W kolejnych próbach czas trzymania olejku przed myciem wynosił od 1 do 3h, po czym myłam włosy szamponem, odżywkowałam i układałam jak zwykle. Efekt tych zabiegów widzieliście już w poście o moich lokach po fryzjerze (KLIK!) i powiem tak: dawno nie miałam tak ładnych włosów! Zero obciążenia, żadnego podfruwania, mięsistość, blask i piękne loki, którym nie był straszny nawet całkiem konkretny deszcz, który złapał mnie w drodze na przystanek przed zrobieniem zdjęcia xD. Nawet byłam nim zdziwiona - w końcu nawilżaczy w nim sporo, a te składniki nie lubią się z wilgocią.

Cena w przeliczeniu na mililitr może nie wychodzi najlepiej, ale w ramach ciekawostki, przy włosach nie wymagających sowitego olejowania - naprawdę warto spróbować ;).

Stosujecie olejowanie włosów w swojej pielęgnacji? Jakie macie doświadczenia? ;)

Loki po fryzjerze ;)



Po miesiącu od wizyty u Pana Dawida z Trendy Hair Fashion Kraków (więcej TUTAJ) przetestowałam swoją fryzurę już chyba we wszystkich konfiguracjach:  ;). Jak pamiętacie - zmiana nie była duża: odświeżony kształt fryzury z minimalnym skróceniem, żeby było z czego zrobić jakieś upięcie. Za jakieś pół roku planuję powrót do krótkiej fryzury, jeśli nic mi się nie odmieni ;).


U fryzjera notorycznie proszę o wyprostowanie włosów na szczotce - w domu nie chce mi się w ten sposób bawić, a odmiana każdemu z nas jest potrzebna... czasami ;). Cięcie oceniam dopiero po kilku myciach, a tym razem, ze względu na urlop, minęło trochę więcej czasu. Nic nowego jednak nie powiem - jestem jak zwykle zachwycona efektem :D.


Moje włosy przy takiej długości reprezentują radosny pierdzielnik. Skręt mam w miarę regularny tylko przy długości do ramion, potem jest już istna wariacja, gdzie każdy z loków ma inny typ skrętu :P. Cięcie sprawiło, że kudły układają mi się w zasadzie same, nawet przy zastosowaniu jedynie mycia szamponem. Fryzura stała się bardziej obliczalna, a loki bez problemu trzymają się przez 2 dni, czasami nawet trzeciego dnia (czytaj - po trzeciej nocy od mycia) mogę wyjść w rozpuszczonej fryzurze. Jeśli nie - posiłkuję się moimi ukochanymi spinkami Flexi8 (KLIK!).

Mam też coraz więcej siwych włosów od spodu - na razie radzi sobie z nimi Cassia (TUTAJ znajdziecie sporo o moich farbowaniach tym ziołem), ale możliwe, że niedługo będę musiała pomyśleć o bardziej inwazyjnych rozwiązaniach. Jeśli jednak mam być całkiem szczera - nie mam pomysłu na ten etap swojej przygody włosowej...

Marzę też, żeby moje włosy osiągnęły taką długość, bym mój lichy warkoczyk mogła oddać na fundację - nie wiem jednak gdzie jest moja graniczna długość włosów, a czuję, że długości przybywa jakoś wolniej ;).

Jak się mają Wasze włosy po wakacjach? ;)

Wizyta u fryzjera - po długiej przerwie ;)



Ostatnio byłam u fryzjera... w październiku zeszłego roku xD. Nie planowałam tak długiego rozbratu z nożyczkami, jednak niewiele później obiecałam mojemu M. zapuszczenie dłuższych włosów na ślub, resztę zrobił brak czasu i... tak jakoś wyszło. Z dużą ulgą jednak umówiłam się po raz kolejny do pana Dawida w Trendy Hair Fashion na ul. Karmelickiej 33 w Krakowie. Zapuściłam się srodze - moje proste włosy sięgały zapięcia stanika.

włosy kręcone cięcie na mokro

Do drastycznych zmian jednak nie doszło - nadal zapuszczam, żeby było z czego urzeźbić jakieś ładne upięcie ;). Tak w ogóle - bardzo chętnie przytulę Wasze inspiracje na upięcia z włosów półdługich. 

Końcówki zostały lekarsko podcięte, a cieniowanie - delikatnie odświeżone. Nawet łagodniej niż zwykle - pan Dawid stwierdził, że skoro długość jest "zadaniowa", to i kształt cięcia powinien takowy być ;). Moje włosy zostały podcięte na mokro (nic się nie zmieniło przez te 4 lata mojego uczęszczania do tego salonu) - w kwestii strzyżenia ufam mojemu fryzjerowi w 200%, bo:
  • dla niego x cm to dokładnie x cm;
  • nie namawia na drastyczne cięcia przy braku przekonania/potrzeby u klienta;
  • kształt fryzury jest zawsze przedyskutowany przed - i trzyma się ustaleń;
  • fryzury po domowych myciach układają się wręcz same;
  • jest otwarty na nowinki - przy okazji tej wizyty opowiadał mi o tym, jak próbował żel lniany na włosach kuzynki (by móc go potem polecać klientom :D);
  • uwielbia to, co robi - już od 13 lat, jak się okazało w rozmowie ;).
Nowe cięcie ocenię po 2-3 myciach, bo jak zawsze pokusiłam się o wyprostowanie włosów na szczotce. Samej nie chce mi się tego robić, a odmiana kilka razy w roku każdemu się przyda ;). Pomyślałam też, że na poprawiny wyprostuję sobie włosy (może nawet prostownicą) - czy macie jakieś własne patenty na to, żeby prosta fryzura się utrzymała przy "dzikich densach"?

Po cięciu i prostowaniu moje włosy wyglądały... jak nie moje ;).


włosy kręcone prostowanie na szczotce

U fryzjera byłam w czwartek, dzisiaj jest sobota - a one nadal takie same :O. Miła odmiana, ale jakoś bardziej przemawiają do mnie loki na mojej głowie ;). Fryzurę ocenię w pełni jak już się same ułożą ;).

Jak się mają Wasze włosy? Jakieś podcinania, zmiany koloru i... inne? ;)

Balea Professional Locken Spulung (odżywka do włosów kręconych) - lokowy pewniak!



Ogólnie nie zwracam uwagi na dedykacje producenta - najważniejszy jest dla mnie skład i na tej podstawie dobieram kosmetyki do mojej pielęgnacji. Są jednak kategorie produktów, względem których mój rozum oddaje pole sercu - a do takich należą kosmetyki do włosów kręconych ;). W zasadzie każde mazidło dedykowane lokom musi zostać przeze mnie wymacane :D. Czasami po obejrzeniu składu rozczarowana odkładam dane "cudo" na półkę, ale częściej... zabieram do domu ;). Przy okazji wizyty w czeskim Cieszynie moje zbiory zasiliła Odżywka do włosów kręconych (Locken Spulung) marki Balea. 

Balea odżywka do włosów kręconych

Kosmetyki dostępne w DM kusiły mnie zawsze w czasie moich pobytów w Niemczech, ale limity w liniach lotniczych powstrzymywały mnie przez zakupami ;). 

Odżywka Balei zapakowana jest w miękką, plastikową tubę z niewielkim otworem, który pozwala na odpowiednie dozowanie produktu. By wydobyć kosmetyk do końca potrzebne jednak będzie ostre cięcie ;). Poza tym nie mam uwag do opakowania: jest ładne, funkcjonalne i czytelne, a etykiety - odporne na warunki panujące w łazience.

200ml odżywki kosztuje około 8-12zł, w zależności od miejsca zakupu (dostępna jest w drogeriach DM, ale u nas w sklepach z chemią niemiecką czy na Allegro również można ją dorwać). 

Skład:

Balea Locken Spulung skład

Syntetyczne emolienty wymieszane z gliceryną oraz pantenolem - oto baza tej odżywki. Znajdziemy w niej również sporo hydrolizowanych protein roślinnych (o dużych cząsteczkach) oraz ekstrakt z męczennicy i niewielkie dodatki filmformerów (polyquaternium). Zawiera również regulatory pH, kompozycję zapachową i konserwanty (bez parabenów).

Skład może nie jest szczególnie powalający na kolana, ale nie można mu odmówić kilku głównych bohaterów: dobrego alkoholu tłuszczowego (więcej TUTAJ), gliceryny, pantenolu (nawilżacze-humektanty), protein roślinnych (sojowych, kukurydzianych, pszenicznych - o właściwościach kondycjonujących) oraz ekstraktu z męczennicy (rośliny ;)). Może wiele dobrego zdziałać na włosach ;).

Odżywka ma gęstą konsystencję, biały kolor i mocno syntetyczny, słodkawy zapach o niewielkiej intensywności. Nie jest wyczuwalny po myciu na włosach ;).

Balea Locken Spulung konsystencja

Wykorzystałam ją na swoich włosach we wszystkich konfiguracjach: przed i po myciu, solo i z różnymi dodatkami. Gdy tylko pamiętałam o jej treściwości - sprawdzała się świetnie. Przy zastosowaniu zbyt dużej ilości potrafi obciążyć, ale nakładana z umiarem daje mi wspaniałe, sprężyste, trwałe i błyszczące loki - nawet przy mojej obecnej długości ;). W mikroilościach sprawdza się także jako stylizator, ale jednak brakuje mi po niej utrwalenia jak po dobrym żelu (którego, po wycofaniu mojego ulubieńca, poszukuję w coraz większej panice...). Dzięki swojej gęstości jest bardzo wydajna.

Wprawdzie ciężko mi ją (ze względu na obecność protein) porównać obiektywnie z olejową kuracją do włosów Isany (KLIK i KLIK), ale oba te stawiam wśród swoich ulubieńców włosowych :D. Załatwiają one na mojej półce zarówno sprawę produktu proteinowego, jak i emolientowego.

Macie jakieś własne włosowe pewniaki z DM? Pochwalcie się proszę ;)

Equilibra, Szampon wzmacniający przeciw wypadaniu włosów - hitowy!



W początkach mojej włosowej pielęgnacji aloesowy szampon Equilibra atakował mnie dosłownie z każdej strony - był absolutnie hitem włosomaniaczek ;). Do dzisiaj go nie przetestowałam - ale tak jakoś mam z hitami, że zwykle w ich ocenie mam spore opóźnienia. Inny szampon zagościł natomiast w mojej łazience: Szampon wzmacniający przeciw wypadaniu włosów Equilibra. Dobrałam się do niego ze sporą ciekawością.

Equilibra szampon wzmacniający przeciw wypadaniu włosów

Biała, dość typowa plastikowa butelka z oszczędnymi etykietami i zielone dodatki - całość kojarzy się mocno naturalnie i kupuje ten design, ale ilość produktu trzeba badać "wagowo" ;). Nic się nie odkleja, nie łamie ani nie leje - niewielki otwór dobrze dozuje.

250ml tego szamponu kosztuje od 16 do 20 zł, w zależności od miejsca i czasowej promocji ;).

Skład:

Equilibra szampon skład

Jest to szampon bazujący na silnym detergencie siarczanowym (ALS) wzbogaconym łagodniejszym detergentem amfoterycznym. Już na trzecim miejscu w składzie znajdziemy sok z aloesu, a niedługo później... sól kuchenną. Jej obecność tak wysoko absolutnie jest minusem, jednak moja skóra głowy na chlorek sodu nie reaguje - wrażliwcom natomiast zalecam szeroko rozumianą ostrożność. Dobra wszelakiego w nim pełno: proteiny roślinne (pszeniczne i sojowe), modyfikowana keratyna, oleje: arganowy, z ogórecznika, ekstrakty: z herbaty, rukwi i winorośli, nawilżacze: przytoczony już sok z aloesu, pantenol, witaminy A, E, biotyna, tauryna, lecytyna i glicyna (aminokwas). Zawiera również filmformery: polyquaternium i pochodną gumy guar.

Nie sądziłam, że domyje moje włosy przy takiej ilości dodatków. Skład ma piękny, ale trzeba pamiętać, że stałe stosowanie preparatów zawierających proteiny i aminokwasy może być prostą drogą do przeproteinowania włosów, które objawia się często łamliwością, suchością i rozdwajaniem włosów. Moje kudły są proteinolubne, ale warto zachować ostrożność ;). Nie do końca przekonująco brzmiał też dla mnie ALS, ale postanowiłam się nie uprzedzać ;).

Ma dość rzadką konsystencję (przy czym pieni się świetnie już przy niewielkiej ilości - mocne zaskoczenie!) i dla mnie neutralny, mydlano-roślinny zapach o słabej intensywności.

Equilibra szampon wzmacniający konsystencja

Od kosmetyków aloesowych stroniłam mocno, pomna na alergię, którą ma moja mama. Z czasem jednak zaczęłam je ostrożnie wprowadzać do swojej pielęgnacji i szampon Equilibry pod tym względem mnie nie zawiódł. Pieni się zacnie i świetnie domywa oleje i miksy, a nawet więcej - zastosowany solo (bez odżywiania przed myciem i bez produktu do spłukiwania po), w sytuacji kryzysowej, daje naprawdę spoko loki pełne objętości i bez puchu ;). Pewnie przy dłuższym używaniu tylko jego włosy odczułyby zmianę, ale sporadycznie ratuję się nim w ten sposób - gdy mi się spieszy. 

No i najważniejsze - wpływ na wypadanie. Kudły nie wypadają mi nadmiernie, ale z racji, że są coraz dłuższe to kołtun w odpływie wanny staje się coraz bardziej imponujący (kumulacja co 2-3 dni). Z przeszłości pamiętam może dwa szampony, które faktycznie redukowały wypadanie (jednym z nich był szampon Biokap KLIK!, drugim szampon z granatem Anna New KLIK!), a tu Equilibra też zmniejszyła mi wielkość kołtuna o jakieś 20% po 2 tygodniach stosowania tylko jego do mycia. A szczerze - nawet tego nie oczekiwałam po szamponie ;). 

Wychodzi na to, że nawet tak krótki kontakt odpowiednich dobroci ze skórą głowy może zdziałać cuda przy odpowiednim składzie ;). Ale tak czy inaczej - w przypadku szamponów jest to szukanie igły w stogu siana.

Ten szampon Equilibry polecam (ale niekoniecznie wrażliwcom) i na pewno będę do niego wracać ;). Pochwalcie się Waszymi ulubionymi szamponami - chętnie zrobię sobie ich listę :D.

Czesanie włosów - kiedy, jak, czym i po co? Czesanie a "zniszczone włosy"



Przez wiele lat byłam ortodoksem, jeśli chodzi o czesanie. Od początku mojej włosowej pielęgnacji (a niedługo stuknie mi 7 lat włosomaniactwa) byłam czesadłowym jaroszem. Włosy bez grzebienia były bardzo zadowolone z życia, a ja nie cierpiałam na kołtuny i inne splątania. Teraz jest jednak inaczej - zapuściłam najdłuższe w moim życiu włosy (w wyproście sięgają odrobinę za biust) i zdarza się, że ulegają splątaniu z winy długości. Co kilka myć więc je czeszę i ten proces po długiej przerwie nadal jest dla mnie nowością xD. Wokół tej czynności narosło sporo mitów i czasami dość dziwnych zaleceń - postaram się im dzisiaj przyjrzeć ;).

czesanie włosów kręconych

Mogę też dodać, że moje unikanie czesania ma też drugie dno - gdy byłam dzieckiem włosy czesano mi bez litości (xD) i mocno wiązano. Dlatego też obu aktywności unikam jak ognia xD.

Po co czeszemy włosy?

Najczęściej po to, by poprawić bądź przywrócić im ładny wygląd ;). Przy okazji usuwamy martwe włosy, które już wypadły (lub im w tym pomagamy), rozprowadzamy produkowane przez skórę głowy sebum na długości czupryny, usuwamy z nich kurz i zanieczyszczenia oraz je rozplątujemy. Czesząc włosy możemy także masować skórę głowy oraz aplikować równomiernie na włosy różnego rodzaju dobrocie (maski, oleje, miksy etc.). Nie jest to jednak proces nieodzowny w pielęgnacji wszystkich włosów, czego byłam dobrym przykładem ;).

Jak często należy czesać włosy?

Tak często, jak jest to potrzebne - ale nie częściej ;). Trzeba pamiętać, że czesanie, mimo, że zwykle nie do przeskoczenia, to jednak zabieg czysto mechaniczny. Stosowany w nadmiarze może włosy uszkodzić, nawet jeśli dobierzemy najlepszą szczotkę i świetne środki. Rozpiętość częstotliwości może być duża: od osób nie czeszących w ogóle, przez takie, które robią to co kilka myć po takie, których włosy wymagają czesania kilka razy dziennie. Ważne, by nie być nadgorliwym ;).

Jak czesać włosy?

W zasadzie powinnam najpierw napisać, jak nie czesać włosów ;). Nigdy nie robimy tego na siłę ("na chama" ;)) - zwykle wystarczy zmiana techniki, narzędzia bądź momentu czesania, by ułatwić sobie ten proces. Przy dłuższych włosach świetnie sprawdza się rozplątywanie włosów grzebieniem od końcówek oraz od spodnich pasm - rozpoczęcie od nasady może za to skończyć się jednym wielkim dredem na głowie ;). Warto także przytrzymywać włosy u nasady - zmniejsza to ryzyko ich uszkodzenia. Przy problemach z rozczesaniem możemy zastosować odżywki: zarówno te w sprayu, jak i każdą inną odżywkę do włosów. Po ich użyciu grzebień czy szczotka łatwiej suną po pasmach, zwiększając komfort zabiegu.

Kiedy czesać włosy? Mokre czy suche?

Ponownie, nie ma tutaj odpowiedzi uniwersalnej: czeszemy włosy wtedy i w takiej postaci, aby było nam jak najwygodniej, a fryzura po była jak najlepsza. Standardowo można jednak wyróżnić czesanie na sucho i na mokro. Żadna z tych metod nie jest lepsza. Przy czesaniu na sucho kudły często rozczesują się gorzej, proces trwa dłużej i może wystąpić szarpanie włosów i ich wyrywanie, natomiast na mokro włosy, mimo, że czesane łatwiej i szybciej, mogą być bardziej podatne na uszkodzenia. Jak dla mnie oba podejścia są w remisie ;). Przy włosach plączących się łatwo pomaga rozczesanie ich przed myciem (w razie potrzeb na sucho czy mokro z dodatkiem odżywki) lub/i w trakcie (po nałożeniu produktu do spłukiwania). Brak takiego czesania może skumulować kołtun w trakcie mycia.

Czy włosy kręcone można czesać tylko na mokro, bo inaczej się zniszczą?

Nie jest to prawda: włosy kręcone można czesać zarówno na mokro jak i na sucho, w zależności od preferencji posiadaczki (podobnie zresztą jak przy włosach prostych) ;). Faktem natomiast jest, że czesanie na mokro po prostu sprawdza się częściej, bo często naruszenie struktury loka grzebieniem powoduje galopujący puch, który błędnie może sugerować zniszczenie włosów. Mam nawet dla Was zdjęcia poglądowe moich włosów rozczesanych na sucho tuż przed myciem:

włosy kręcone czesanie na sucho

włosy kręcone czesanie na sucho

Jakby mi urosła druga głowa, prawda? :D. A to nadal te same kudły, które po myciu prezentują się tak:

kręcone włosy

W przypadku puchu warto więc, poza pielęgnacją i ewentualnymi zniszczeniami włosowymi, rozważyć prozaiczny wpływ czesania, który nie musi mieć związku z uszkodzeniami. Może to być krok milowy w walce z BHD ;).

Czym czesać włosy?

Wybór jest spory: od grzebieni i szczotek z różnymi rozstawami ząbków i igieł po rozwiązania podobne do Tangle Teezera. Często poleca się rozwiązania drewniane zamiast plastikowych, natomiast sama doradzę Wam tyle: przyrząd do czesania może być i drewniany i plastikowy - ważne, żeby był świetnie wykonany. Zarówno na drewnie jak i tworzywie sztucznym mogą być zadziory, które, hacząc o nasze włosy, będą je łamać i wyrywać. Jedynie w przypadku włosów podatnych na elektryzowanie faktycznie - drewno może okazać się dużo lepsze ;). Ważny jest również rozstaw igieł i ząbków - tu lepiej unikać ich w bardzo gęstym upakowaniu. Zwykle aż takie nie jest konieczne do właściwego rozczesania kudeł, a może je niepotrzebnie niszczyć. Bardzo szeroki rozstaw sprawdzi się natomiast przy włosach kręconych - mniej ingeruje w ułożenie włosów w loki. 

Słówko o TT: nie jest to szczotka uniwersalna, odpowiednia dla każdego. Przy bardzo gęstym upakowaniu igieł zdarza się, że szarpie włosy lub, dość nieoczekiwanie, je urywa. Niekoniecznie sprawdza się też przy włosach kręconych właśnie ze względu na gęstość igieł. Warto więc, przy pojawieniu się włosowych problemów, wziąć pod uwagę wpływ urządzenia do czesania - jakiekolwiek by ono nie było. Niezależnie od wyboru należy pamiętać o higienie i regularnie myć i czyścić z włosów przyrząd do czesania.

Jak czeszę swoje włosy?

Włosy czeszę przed myciem (co kilka myć), na sucho (jeśli ich nie odżywiam przed myciem) bądź po nałożeniu oleju, odżywki bądź odżywczego miksu. Zaczynam od końcówek, a po dojściu do nasady przeczesuję około trzykrotnie całość. Używam do tego plastikowego grzebienia z szerokim rozstawem zębów od Donegal - obmacałam go z każdej strony i zadziorów nie miał ;). Nie wykluczam jednak w przyszłości zakupu drewnianej szczotki.

Jak wygląda czesanie Waszych włosów? Chętnie wyłapię inspiracje ;).

Isana Oil Care, Intensywna kuracja do włosów suchych i zniszczonych - takie "zmiany" rozumiem :D



Niedawno recenzowałam dla Was Intensywną kurację do włosów z olejkiem arganowym od Isany (KLIK!) i przy tej okazji zostałam uświadomiona o wycofaniu wersji w tubie. Nieco zamarłam - rzadko trafia się takie cudo w przystępnej cenie ze świetną dostępnością. Pojawiła się natomiast "Intensywna kuracja do włosów suchych i zniszczonych" Isany, która od początku była podejrzewana o bycie tym samym produktem w innym opakowaniu ;).

kuracja do włosów Isana

Tubę zastąpił słoiczek i, chociaż nie jestem zwolenniczką gmerania paluchami w kosmetykach, jest to dobra zmiana. Przy produktach gęstych, o konsystencji nieco masełkowej, wyciskanie z tuby może nie być prostą sprawą, a pod koniec opakowania często potrzebny jest nóż do rozcięcia opakowania.

Skład pozostał bez zmian - jego omówienie znajdziecie TUTAJ

kuracja do włosów Isana skład

Zapach i konsystencja również się nie zmieniły: waniliowo-orzechowy aromat i "masełkowatość" pozostały ;).


Przy zmianach opakowań, nawet bez ingerencji w zapis składu, zawsze istnieje ryzyko, że producent pozmienia proporcje składników w pewnym stopniu, co wpłynie na działanie kosmetyku. Sprawdziłam jednak działanie "nowej wersji" na swoich kudłach - ci z Was, którzy nie byli pewni zawartości tego nowego słoiczka mogą spać spokojnie i kupować (a teraz jest na promocji!), bo skład i działanie pozostały nienaruszone. Piękne, pogodoodporne loki na moim łbie są tego najlepszym dowodem :D.

Czy w ostatnim czasie jakaś zmiana składu kosmetyku szczególnie odbiła się na Waszej pielęgnacji?

Włosowy weekend: Cassia i inne cuda



Od bardzo dawna nie pokazywałam Wam swoich włosów. W tym czasie rosły radośnie, czekając na fryzjera xD. Jak już skończy się najnudniejszy dla nauczyciela czas w roku (czyli pilnowanie na maturach :P) muszę koniecznie odwiedzić Pana Dawida i ogarnąć mój pierdzielnik. Oficjalnie mogę powiedzieć - moje włosy nie były takie długie chyba nigdy xD. 

Moja pielęgnacja nie jest zbyt rozbudowana - średnio raz w tygodniu (czyli co 3 mycia) nakładam przed myciem coś odżywczego (olej, maskę, miks), myję włosy dwukrotnie "mocnym rypaczem" i nakładam na kilka chwil niewielką ilość produktu do spłukiwania. Następnie osuszam włosy, plopinguję i ugniatam ze stylizatorem. Zwykle śpię też w mokrych bądź wilgotnych włosach, bo po suszarce nie wyglądają najlepiej, a schną... godzinami xD.

Tym razem postanowiłam kudły dopieścić, a przy okazji ukryć kilka moich siwulców moim ulubionym zielskiem - Cassią ;). Na temat jej barwiącego działania (nie rozjaśniania!) pisałam już więcej TUTAJ, stworzyłam też małe kompendium na jej temat TUTAJ. O moich wcześniejszych efektach po-Cassiowych przeczytać możecie TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ ;). Z Cassi robię nawet maseczkę na twarz, która sprawdza się świetnie i, mimo moich początkowych obaw, nie farbuje mojej skóry - KLIK. Do całego rytuału pielęgnacyjnego wykorzystałam takie oto cuda:

pielęgnacja włosów zestaw

Kopiastą łyżeczkę Cassii zalałam gorącą wodą (nie wrzącą!) w takiej ilości, by osiągnąć konsystencję gęstej śmietany. Zrobiłam to rano (około 8), a około 16 umyłam włosy dwukrotnie Szamponem łopianowym Herbal Care Farmony i nałożyłam pewnego rodzaju gloss, ale nie hennowy, tylko cassiowy ;). Do Cassii dołożyłam łyżeczkę miodu i dwie łyżki maski Aloe Vera Dr Sante. Całość wymieszałam aż do uzyskania jednolitej konsystencji i nałożyłam na włosy. Zawinęłam je w folię spożywczą i paradowałam z turbanem z ręcznika przez 4h (a tak poważnie to przysnęło mi się przy filmie i stąd tak długa ekspozycja ;)).

Na zakończenie spłukałam mieszankę i umyłam włosy jednokrotnie Szamponem aloesowym Equilibra i wystylizowałam jak zwykle. Dawno moje włosy nie wyglądały tak dobrze:

pielęgnacja włosów kręconych

Przyzwyczajam się powoli do mniejszego i mniej regularnego skrętu (ze względu na długość), ale tęsknię za włosami krótszymi. Całe moje zapuszczanie kudeł to ukłon w stronę mojego M. - może wytrzymam z nimi do ślubu, potem zetnę xD. Niemniej jednak teraz widzę w pełni efekty pielęgnacji - kiedyś przy tej długości dół miałabym dosłownie wygryziony, a teraz - jest całkiem mięsisty ;). Niemniej jednak nie planuję mieć włosów po tyłek - wtedy już na pewno widać by było moją pięciocentymetrową gęstość (o taką KLIK) xD. Siwulce się schowały, włosy wyglądają wizualnie na gęstsze i grubsze, a i loki są nieco mocniejsze. To w Cassii uwielbiam <3.

U fryzjera planuję odświeżyć kształt fryzury i być może nieco skrócić całość do dalszego zapuszczania. Mam nadzieję, że ureguluje to nieco mój skręt i nieco go zwiększy na dłużej ;).

Jak się mają Wasze włosy? ;)

Buna, Szampon do włosów suchych i zniszczonych Aloes: dokonał niemożliwego... negatywnie



Ilości szamponów zużywane przeze mnie są wręcz niemoralne xD. Cóż jednak zrobić - moje włosy są niezwykle trudne do domycia. Czasami prawie bez powodów dorabiam się jakiegoś przychlastu xD. Ma to jednak swoje plusy - dzięki mojemu szamponowemu przerobowi mogę je często dla Was recenzować ;). 

Marka Buna interesowała mnie od momentu, gdy rzuciła mi się w oczy na jednym z blogów. Przy okazji zakupów na Allegro wciągnęłam więc na listę Szampon do włosów Buna Aloes.


Poręczna buteleczka z pomysłowym zamknięciem bardzo mnie przekonuje. Przynajmniej nie miałam okazji do tradycyjnego urwania zawleczki xD. Ubytek produktu można ocenić jedynie wagowo - szkoda, że nie ma chociażby cieniutkiego, transparentnego "paseczka" ;). Całość wygląda jednak nieźle, kojarzy się też naturalnie... Chociaż sama grafika przedstawiająca aloes przywodzi mi na myśl nieco inną roślinę xD.

280ml (dość niestandardowo) szamponu kosztuje około 6zł. Tanio, a dodatkowo - całkiem łatwo można go znaleźć ;).

Skład:


Składowo - szału nie ma, ale mój prywatny szampon ma tylko porządnie myć. Na to akurat ten egzemplarz rokował ;). Zestaw detergentów z SLES na czele wzbogacony sokiem z aloesu, gliceryną (nawilżacze) i keratyną hydrolizowaną może się podobać, jednak pojawiająca się niezwykle wysoko w składzie sól kuchenna może odstręczać (mnie nie szkodzi). Zawiera również dwa filmformery (polyquaternium i pochodną gumy guar) oraz cały zestaw regulatorów pH, zapachów i konserwantów. Sprawia to, że marka reklamowana z dużym naciskiem na związki z naturą jest od niej bardzo daleko xD. Na pewno nie jest to dobry wybór dla wrażliwców, ale mój panzer-skalp nie marudził ;).

Ma postać bezbarwnego, dość rzadkiego żelu o nijakim zapachu (ni to mydło, ni to zioła), który jednak po myciu nie jest wyczuwalny. Ze względu na konsystencję i bardzo słabe pienienie (co dziwne, przy takich detergentach!) nie grzeszy wydajnością.

Zanim przejdę do właściwej recenzji przyda się malutki wstęp - moich włosów w zasadzie nie da się poplątać. Od wielu miesięcy nie odczuwałam szorstkości czy splątania włosów, nawet po tak hardych produktach jak głęboko oczyszczający szampon Stapiz (którego szczerze polecam - więcej TUTAJ). 

Buną umyłam włosy dokładnie 3 razy. Domywał włosy w miarę przyzwoicie (nie było to jednak jakieś turbo-oczyszczenie), jednak już w czasie spłukiwania włosów czułam na głowie... kołtun. No normalnie jeden wielki dred, którego musiałam rozczesywać grzebieniem (którego od lat prawie nie używam xD). Co on w sobie ma, że powodował takie objawy - nie wiem, ale efekt był stuprocentowo powtarzalny - po trzech razach dałam sobie spokój i zużyłam ten szampon do mycia ciała. Skórze krzywdy nie zrobił, żadne objawy niepożądane nie wystąpiły, a zmiana szamponu od razu zniwelowała problem kołtuna.

Co się wydarzyło - nie wiem, ale, jeśli kiedykolwiek wystąpiły u Was takie historie chętnie posłucham o przyczynach ;). Do tego szamponu nie zamierzam wracać, ale być może zainteresuję się odżywkami Buna ;).

Isana Style 2 Create, Żel do włosów Hidden Control - polecana... tragedia



Będąc w wielkiej żałobie po wycofaniu słoiczkowych żeli do włosów z Rossmanna (a szczególnie żółtego, o którym pisałam TUTAJ) szukam jego zamienników. Resztki są na wykończeniu mimo bardzo oszczędnego używania xD. Z racji braku pomysłu na nowy stylizator zainspirowałam się różnymi kręconymi grupami i forami, w wyniku czego do moich zbiorów trafił żel Isana Style 2 Create Hidden Control. 


Wolę żele w słoiczku - wtedy mogę wykorzystać produkt do ostatniej kropli i jakoś (co bardzo dziwne) lepiej mi się wtedy dozuje stylizator :D. Opakowanie jest dla mnie nieco zbyt krzykliwe, ale rozumiem zabieg - jest do produkt skierowany raczej do młodzieży. Niemniej jednak jest trwałe i całkiem czytelne ;).

150ml tego żelu kosztuje 8-10zł w Rossmannie, w zależności od promocji.

Skład:


Sporo nawilżaczy (glikol propylenowy i pantenol) zaprawione filmformerami (z których żaden nie jest silikonem - taka ciekawostka) z dodatkiem modyfikowanego oleju rycynowego oraz kompozycji zapachowo - konserwującej. Nie mam się do czego przyczepić - nawet taka odrobina alkoholu benzylowego nie zrobi krzywdy włosom ;).

Ma średnio gęstą konsystencję i nieco męski zapach, który po chwili jest już niewyczuwalny.


W mojej stylizacji włosów w zasadzie nieodzowne są "sucharki" - czyli nieco usztywnione loki po wyschnięciu, które następnie odgniatam. Stylizator wtedy nieco "puszcza" i włosy stają się miękkie, a jednocześnie są utrwalone. Przez te prawie 7 lat pielęgnacji nigdy nie miałam problemu z ich wygnieceniem, aż... do tego produktu xD. Za pierwszym razem autentycznie myślałam, że to kwestia ilości, ale nie - to kwestia produktu. Sztywne badyle były u mnie wręcz gwarantowane :D. Rzadko wyrzucam kosmetyki przed ich zużyciem, ale ten żel po bodajże pięciu próbach zaliczył kosz ;).

Wiem jednak, że ma on sporo zwolenników, u których sprawdza się wspaniale stosowany chociażby na ociekające wodą włosy. U mnie to odpada - stylizator koniecznie muszę nakładać na dobrze obsuszone z wody włosy (po 2-3 ręcznikach i ploppingu w koszulce :D), bo inaczej mam na głowie piękne loki z zerową wręcz objętością, co wygląda karykaturalnie xD. 

Mam Wam do przedstawienia jeszcze jedną minę w moich poszukiwaniach idealnego stylizatora, a w planie na zakupy mam żele Hegron. Może macie dla mnie jeszcze jakieś typy? ;)

Loton Oil Therapy, Coconut&Sweet Almond Oil - przyjemna mieszanka do olejowania włosów ;)



Z racji, że włosy są ostatnio u mnie na topie (głównie dzięki promocji w Rossmannie - TUTAJ znajdziecie moje łupy z tej promocji oraz linki do innych postów z nią związanych) mam dla Was kolejną włosową recenzję. Olejowanie włosów nadal zajmuje w mojej pielęgnacji poczesne miejsce. Długo preferowałam czyste, kuchenne oleje - co wiązało się również z aspektem ekonomicznym, ponieważ nakładałam naprawdę dużo oleju. 

Obecnie, przy utrzymującej się tendencji moich włosów do niedomycia, znacząco ograniczyłam ilość aplikowanych dóbr olejowych ;). Dzięki temu bardziej przychylnym okiem spojrzałam na różnego rodzaju mieszanki olejowe, także te dedykowane do włosów. Kiedyś wydawały mi się za drogie przy moim przerobie olei, teraz patrzę na nie łaskawiej ;). Na jednej z Rossmannowskich przecen zakupiłam Olejek do włosów i ciała Coconut&Sweet Almond Oil z linii Oil Therapy od Loton. 


Ciemna, plastikowa buteleczka z wydajną pompką to bardzo dobre rozwiązanie - w końcu nie mam wszystkiego wokoło (łącznie z etykietą) ufajdanego olejem ;). Ciemne opakowanie spowalnia także rozkład substancji tłuszczowych. Całość wygląda ładnie i solidnie - buteleczkę już opróżniłam i wykorzystam do dozowania kolejnych olei. 

125ml tego olejku kosztuje około 15zł (bez promocji), w czasie promocji sporo taniej ;).

Skład:


Oleje: kokosowy, słonecznikowy, i migdałowy wzbogacone trójglicerydami, ekstraktem z rozmarynu, witaminą E i kompozycją zapachową - ot i cały skład ;). Całkiem krótko, zwięźle i na temat, aczkolwiek warto przemyśleć zakup tej mieszanki pod kątem preferencji własnych włosów. Zawiera sporo oleju kokosowego, który nie wszystkim włosom odpowiada - podobnie jak słonecznikowy czy migdałowy. Dobór odpowiedniego oleju jest chyba jednym z najtrudniejszych etapów świadomej pielęgnacji włosów - jeśli oczywiście w ogóle ma się w planie olejowanie kudeł ;).

Pachnie dość intensywnie, słodko i cukierkowo, ale po paru chwilach zapach nie jest już wyczuwalny na włosach. Pomimo sporej zawartości oleju kokosowego ma lejącą, rzadką konsystencję - dla mnie to plus ;).


Stosowałam go przed myciem na włosy w różnych konfiguracjach: solo na suche i wilgotne włosy, na podkład (spray bądź miks odżywkowy) czy jako dodatek do odżywczych miksów. Dla mnie to produkt wręcz bombowy - ta mieszanka olei bardzo odpowiada moim lokom :D. Skręt, blask, pogodoodporność i miękkość na odpowiednim poziomie (nie lubię efektu nadmiernego rozmiękczenia włosów, czyli popularnej "kaczuszki") sprawiły, że intensywnie zastanawiałam się nad zakupem drugiej wersji Lotonu na obecnej promocji (tylko zapas innych olei mnie powstrzymał - zakupię po przeprowadzce xD). 

Dedykowany jest do włosów i ciała, ale tak skupiłam się na tym pierwszym rejonie, że na skórę nie użyłam go ani razu. Ominęła go również fucha w zabezpieczaniu końcówek po myciu, bo do powrotu do tego rytuału dopiero dorastam ;).

Jeśli ktoś z Was zamierza jeszcze wziąć udział w ostatnich godzinach Rossmannowej promocji - warto się nim zainteresować ;)

A własnie - jakie oleje Wasze włosy lubią najbardziej? ;)