Floslek Peellove Peony Gommage i Aloe Gommage - złuszczające hity za niewielkie pieniądze

Mimo 34 lat na karku miewam problemy z niedoskonałościami, szczególnie tuż przed miesiączką. Nieprzyjaciele szczególnie chętnie nawiedzają strefę T mojej tłustej cery. W sumie uważam, że całe możliwe do wyprodukowania sebum wydziela mi się na licu, bo skórę ciała mam bardzo suchą :D. Z problemami trądzikowymi walczyłam na miliard różnych sposobów. W przeszłości świetnie sprawdzały się u mnie peelingi enzymatyczne, ale dopiero wprowadzenie do regularnej pielęgnacji peelingów gommage było prawdziwym sztosem. Najpierw był to peeling Floslek z serii Balance T-Zone, a obecnie stosuję produkty tej samej marki z linii #Polishbeaty Peellove.

Floslek Peellove Peony Gommage i Aloe Gommage - złuszczające hity za niewielkie pieniądze

Skład wersji Peony: Aqua*, Glycerin*, Pentylene Glycol*, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Behentrimonium Chloride, Mandelic Acid, Parfum, Biosaccharide Gum-1*, Paeonia Officinalis Flower Extract*, Malpighia Glabra Fruit Extract*, Tartaric Acid, Malic Acid, Ascorbic Acid*, Hibiscus Sabdariffa Flower Extract*, Rosa Canina Fruit Extract*, Viola Tricolor Extract*, Salicylic Acid, Citric Acid, Dipropylene Glycol, Sodium Levulinate*, Glyceryl Caprylate, Sodium Anisate*, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, CI 14720, Sodium Sulfate.*składniki pochodzenia naturalnego

Skład wersji Aloe: Aqua, Glycerin, Pentylene Glycol, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Behentrimonium Chloride, Mandelic Acid, Parfum, Biosaccharide Gum-1, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Malpighia Glabra Fruit Extract, Tartaric Acid, Malic Acid, Ascorbic Acid, Hibiscus Sabdariffa Flower Extract, Rosa Canina Fruit Extract, Viola Tricolor Extract, Salicylic Acid, Citric Acid, Dipropylene Glycol, Sodium Levulinate, Glyceryl Caprylate, Sodium Anisate, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, CI 47005, CI 14720, Sodium Sulfate.

Bazą dla tych produktów jest miks o działaniu nawilżającym: gliceryna i glikol pentylenowy (humektanty - substancje o działaniu nawilżającym) wzbogacone o substancje odpowiedzialne za konsystencję (kopolimery) i łatwe zmywanie ze skóry. Następnie pojawia się substancja odpowiedzialna za działanie tego środka - kwas migdałowy. Znajdziemy w nich także inne kwasy AHA: winowy i jabłkowy, a także kwas salicylowy (należący do kwasów BHA). Ich ilości w formulacji są jednak mniejsze. Całość uzupełniają naturalne ekstrakty z: piwonii, aloesu, aceroli, hibiskusa, dzikiej róży i fiołka trójbarwnego. Składową litanię zamykają substancje konserwujące (do których nie mam uwag, ale też jestem w tym względzie mocno liberalna) oraz barwniki.

75ml każdego z tych peelingów kosztuje od 11 do 16 zł, w zależności od miejsca zakupu. Sama zakupiłam je na Allegro - nie wiem jak wygląda ich stacjonarna dostępność. Jeśli macie takie informacje - podzielcie się ;).

Produkty te mają postać średnio gęstych żeli w kolorach nawiązujących do opakowań. Ich słabym punktem jest zapach - dość mdły, mydlany, zwietrzały (na szczęście nie utrzymuje się na skórze). 

Stosowanie jest proste - na umytą i zwilżoną skórę nakładamy porcję żelu (u mnie porcja wielkości 3 zielonych groszków) i masujemy palcami. Efekt jest wręcz natychmiastowy - bardzo szybko pod palcami wyczuwamy wałeczki złuszczonego naskórka. Za pierwszym razem byłam wręcz w szoku widząc ilość usuniętego materiału - a umówmy się, że od peelingów od lat nie stronię i regularnie złuszczam powierzchnię mojej facjaty :D. 

Piorunujący efekt złuszczania wynika z niskiego pH zastosowanego produktu - zalecam wykonanie domowej próby uczuleniowej przed pierwszym użyciem. Z całą pewnością nie będzie to produkt dla każdego, wrażliwe cery mogą zostać szybko podrażnione. Tłusta cera ma swoje plusy - ciężko ją czymkolwiek wzruszyć. 

Przez pierwszy tydzień zgodnie z zaleceniami producenta stosowałam je codziennie, a obecnie korzystam gumkowania 2-3 razy w tygodniu - zwykle tuż przed myciem włosów, bo usuwanie tych wałeczków z czupryny bywa problematyczne. Efekty? Promienna cera o ładnym kolorycie przy chronicznym niewyspaniu (:D), dużo mniejsza widoczność rozszerzonych porów oraz włókien łojowych. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że typowe zaskórniki obecnie występują u mnie w pojedynczych egzemplarzach. 

Obie wersje jak dla mnie działają identycznie, różnią się jedynie kolorem (podejrzewam, że trzecia w serii wersja Marine będzie zachowywała się podobnie, ale sprawdzę ją przy pierwszej okazji). 

Powiem krótko - Floslek potrafi w peelingi gommage :D. 

Czego używacie do złuszczania Waszej cery?


Kosmetyki Madame Justine - idealna symbioza pięknych składów i działania

Przekroczenie trzydziestego roku życia zmieniło co nie co w moim postrzeganiu pielęgnacji cery. Nadal stawiam duży nacisk na oczyszczanie ze względu na jej bardzo dużą tłustość, jednak temat odżywienia mocno rozszerzyłam ;). Do masek oczyszczających dołączyły na stałe mazidła odżywcze, w tym regularnie aplikowane serum i maski. Dzisiaj przedstawię Wam zestaw, który mam okazję stosować od dłuższego czasu: Krem 30+, Maskę wygładzająco-odżywczą oraz Serum C-Bomb marki Madame Justine. Ze składami tych cudów możecie się zapoznać we wcześniejszym poście - to linia świetnych składowo kosmetyków naturalnych. 



Maska wygładzająco-odżywcza Madame Justine



Maskę wygładzającą otrzymujemy w opakowaniu z pompką, która (z racji, że działa bez zarzutu) jest rozwiązaniem świetnym i do tego bardzo higienicznym. Dwa "pompnięcia" bez problemu wystarczą do pokrycia całej powierzchni twarzy produktem, ale wiadomo - można zastosować grubszą warstwę :D. Stosuję ją 2-3 razy w tygodniu na serum lub solo. Wchłania się w kilka minut (przy cienkiej warstwie), a towarzyszący jej nieokreślony zapach (w pierwszym kontakcie nieco ostry) znika w ciągu minuty. 

Efekt tuż po (utrzymujący się przez kolejny dzień) jest bardzo obiecujący - skóra jest zmatowiona (zbawienie u takiego tłuściocha jak ja), a jednocześnie odżywiona i bardzo miękka w dotyku. Zauważyłam również, że działa zauważalnie łagodząco na zmiany zapalne (jeśli takie się akurat objawiają). 

200ml tej maski kosztuje 35zł, a biorąc pod uwagę naturalny i pięknie zbilansowany skład - to jak za darmo :D.

Krem 30+ Madame Justine



Krem znajduje się również w opakowaniu z bezawaryjną pompką - to lubię <3. Wchłania się w kilka chwil po aplikacji (stosuję zarówno na dzień jak i na noc) nawet stosowany wespół z serum bez pozostawiania tłusto-oślizgłej warstwy. Bez problemu można nakładać makijaż - bez obawy o zmniejszenie jego trwałości. Pachnie zieloną herbatą i kwiatami - dla mnie jest to zapach absolutnie idealny :D. Szkoda, że również odparowuje w kilka chwil - mógłby ze mną zostać :D.

50ml tego kremu kosztuje 42zł - to również cena niewygórowana jak za kosmetyk naturalny. 

Serum C-Bomb Vit C 10% Madame Justine



Serum ukryte zostało w szklanej butelce z zakraplaczem, co ponownie pomaga w dokładnej i higienicznej aplikacji. Serum ma wodnistą konsystencję i słaby zapach charakterystyczny dla mocno hialuronowych produktów (nie zawierających kompozycji zapachowej), który w trymiga odparowuje ze skóry. Wchłania się szybko bez pozostawiania lepkiego filmu i dobrze współpracuje z Kremem 30+, aczkolwiek nie stosowałam go pod makijaż (aplikuję je wieczorem). 

30ml tego serum kosztuje 52zł - naprawdę niewiele za produkt z tej kategorii (w dodatku naturalny!).

Regularne stosowanie tej trójcy zaowocowało u mnie redukcją piegów i przebarwień potrądzikowych (co zapewne jest zasługą serum z witaminą C <3), wyrównaniem i rozjaśnienie kolorytu skóry oraz ogólnym zadowoleniem cery. Moja skóra w momencie pojawienia się mrozów i ogrzewania zwykle wariuje: pojawiają się suche skórki na nosie, brodzie i czole w pakiecie z trądzikowymi nieprzyjacielami. W tym roku (odpukać w niemalowane!) do niczego takiego nie doszło. Sądzę, że to właśnie sprawcy tego stanu ;).

Kosmetyki Madame Justine to dla mnie odkrycie tego roku! Dostępne są najprościej internetowo poprzez stronę producenta ;). A jak Wy się na nie zapatrujecie? ;)

Fusswohl, Płyn z mocznikiem do kąpieli stóp - alternatywa dla skarpetek złuszczających?

Pielęgnacja stóp "po macoszemu"


Stopy to obszar mojego ciała, który pod względem pielęgnacji wyjątkowo słabo mnie interesuje. Pokazuję je rzadko - głównie z powodu problemu z zakupem każdego obuwia innego niż sportowe. Rozmiar 35.5 połączony ze sporą szerokością giczy niczego nie ułatwia :D. Całość mojej pielęgnacji w zasadzie sprowadza się do traktowania ich balsamem do ciała po kąpieli, stosowania antyperspirantu i walki ze zrogowaciałym naskórkiem przy użyciu tarki. A wierzcie mi - pocieranie stóp czymkolwiek jest dla mnie chyba najmniej przyjemnym zabiegiem pielęgnacyjnym na świecie, nawet licząc zabiegi uznane powszechnie za bolesne :D. Alternatywą były skarpetki złuszczające, ale ilekroć je zastosowałam, to pomimo naprawdę skrupulatnego wybrania terminu obłażenie płatami ze skóry zawsze przypadało na naprawdę niewygodne dni. Biednemu zawsze wiatr w oczy i chleb masłem do dołu ;). 

Z dużą dozą ciekawości przyjęłam obecność płynu do kąpieli stóp z mocznikiem marki Fusswohl w jednej z paczek otrzymanych od drogerii Rossmann. I chociaż ani razu nie użyłam go zgodnie z zaleceniami producenta - jestem nim zachwycona!

Bombowy pedicure ukryty w niepozornym opakowaniu


Fusswohl, Płyn z mocznikiem do kąpieli stóp

Butelka płynu z mocznikem Fusswohl absolutnie nie rzuca się w oczy na sklepowej półce, co nie zmniejsza oczywiście z automatu solidności jej wykonania. Solidna zakrętka (służąca także jako dozownik) kryje niewielki otwór dozujący zadowalającą ilość płynu bez marnowania nawet kropli. Całość wytrzymuje nawet kąpiele w wannie bez migracji etykiet ;).

200ml płynu kosztuje 8,99zł (cena regularna w Rossmannie). 

Płyn z mocznikiem... i czym jeszcze?


Fusswohl, Płyn z mocznikiem do kąpieli stóp - skład

W składzie tuż po wodzie pojawia się tytułowy mocznik, więc z całą pewnością jest go przynajmniej 15% ;). Znajdziemy w nim także składniki odpowiedzialne za działanie myjące i stabilizację piany (betaina kokamidopropylowa i glukozydy), a także sporą dawkę nawilżającej gliceryny oraz kroplę niacynamidu i witaminy E. Pozostałe składniki odpowiedzialne są za regulowanie pH gotowego kosmetyku, jego właściwości zapachowe, trwałość oraz konsystencję. Zawiera niewielki dodatek soli kuchennej, co w preparacie do stóp nawet nie razi ;).

Ma konsystencję rzadkiej oliwki i nieco drogeryjno-męski zapach, który jednak ma niewielką intensywność i bardzo szybko odparowuje.

Mocznik w stężeniu 15% ma właściwości nawilżające i lekko złuszczające, a dodatki pozwalają wzmocnić uzyskany efekt pielęgnacyjny oraz bezproblemowo zmyć płyn ze stóp. Nieprzeładowany skład z potencjałem na świetne działanie - to lubię!

Płyn z mocznikiem Fusswohl solo - efekt wow bez jaszczurzenia!


Producent rekomenduje wlanie 2-3 nakrętek płynu do 3-4 litrów ciepłej wody i około 15-minutową kąpiel w uzyskanym roztworze. Niestety, nie mogę ocenić skuteczności tej metody - sama po prostu nacierałam stopy kilkoma kroplami płynu, zakładałam bawełniane skarpety (polecam białe) i po jakiś 15-30 minutach (przy okazji brania prysznica) zmywałam pozostałości ze stóp. Już po pierwszej kuracji gładkość moich traktowanych po macoszemu stóp była wręcz niespotykana :O. W ciągu dwóch tygodni zastosowałam go w sumie cztery razy i śmiało mogę powiedzieć, że uzyskałam efekt miękkości i eliminacji zrogowaceń jak po stosowaniu skarpet złuszczających - tylko bez efektu gubienia naskórka za sobą. Nie zanotowałam także żadnych przykrych efektów w postaci szczypania czy podrażnień. Zmniejszeniu uległa również potliwość moich stóp, zapewne dzięki należytemu nawilżeniu skóry w trakcie zabiegu.

Szczerze polecam - zapewne przy większych problemach z rogowaceniem na efekty trzeba będzie poczekać nieco dłużej, ale przy tak niskiej cenie naprawdę warto!

Jak miewają się Wasze stopy latem?

Neutrogena Skin Detox Oczyszczająca maska 2w1 - miętowa moc!

Maseczki do twarzy (we wszelkich wydaniach - poza wersjami peel-off ;)) wręcz uwielbiam ;). Poza obiektywnymi efektami stosowania lubię w nich też psychiczny efekt zadbania pod tytułem "naprawdę czuję, że zrobiłam coś tylko dla siebie". Przez moją łazienkę przetoczyło się wiele maskowych wynalazków, ale markę Neutrogena dopiero poznaję - również z tej strony. Dzięki poleceniom jeden z Czytelniczek miałam okazję już stosować Matującą maskę pod prysznic tej firmy, która zachwyciła mnie działaniem, wielką objętością i stosunkowo niską ceną. Z dużymi nadziejami rozbebeszyłam więc jej siostrę - Maskę oczyszczającą 2w1 Neutrogena Skin Detox.


Sroga tuba jest dość popularnym rozwiązaniem w przypadku maseczek, ale mnie osobiście denerwują problemy z wydobyciem produktu do ostatniej kropli. Zwykle bez rozcinania opakowania nie można się obyć -.-. Poza tym nie mam się do czego przyczepić - czytelna, trwała i wręcz "apteczna" etykieta budzi zaufanie i zachęca do kupna, a odpowiednia wielkość otworu ułatwia dozowanie. Nakrętki też (jeszcze ;)) nie udało mi się zniszczyć, więc jej trwałość również oceniam na plus.

150ml maski kosztuje w cenach regularnych około 20zł. Zaopatrzyłam się w nią w trakcie jednej z akcji 2+2 gratis w Rossmannie, więc kosztowała mnie jeszcze mniej. Stosunek objętość/cena - bardzo dobry ;).

Skład:


Bazę tego produktu stanowi gliceryna wymieszana z glinkami: kaolinową i bentonitową oraz z substancją powierzchniowo czynną ułatwiającą zmywanie. Po barwniku znajdziemy również interesujące kwasy: salicylowy i glikolowy, dające efekt złuszczająco-oczyszczający (nazwany efektem "detox"). Pochodna mentolu odpowiada za zapach i chłodzący efekt. W masce znalazł się też chlorek sodu (w roli zagęstnika i wypełniacza) oraz kwas cytrynowy wraz z wodorotlenkiem sodu (regulatory pH).

Całkiem szczerze - jej matująca siostra ma nieco lepszy skład ;). Skin Detox również jest niezła: 2 glinki + dwa złuszczające kwasy o udowodnionym działaniu przeciwtrądzikowym to naprawdę dobre połączenie. Maska ma dość gęstą konsystencję - ale nie aż tak, by był problem z wyciśnięciem jej z tuby. Dzięki temu jej wydajność jest dobra - ilością wielkości ziarna fasoli bez problemu pokryjemy całą twarz. Błękitny kolor i miętowy zapach dobrze się ze sobą komponują.


Efekt chłodzący tuż po aplikacji jest naprawdę mocny - i mówię to ja, człek dość nieczuły na bodźce zewnętrzne :D. Producent zaleca dwa sposoby stosowania - jako produkt do mycia (nałóż i od razu spłucz) lub jako maskę (nałóż, trzymaj minutę, spłucz). Od razu się przyznam - chyba nigdy nie udało mi się zmieścić w minucie trzymania. Zmywałam ją po około 5-15 minutach, a z pierwszego podejścia nie skorzystałam ani razu.

Nic nie piecze ani nie pali, tylko chłodzi ;). Zaczęłam ją stosować w okresie przed wprowadzeniem kwasów do mojej pielęgnacji i po pierwszych 2 aplikacjach byłam w szoku. Na całym czole wylazła mi kaszka niedoskonałości, a i policzki oraz broda zdawały się protestować zaskórnikami :O. Jestem już doświadczona, więc spodziewałam się wysypu po wakacjach bez kwasów, ale szybkość efektu zaskoczyła nawet mnie. W ciągu kolejnych dwóch tygodni (jakieś 4 aplikacje) wszystko zniknęło. Powiem tak - jedno wielkie wow! Do tego nie zauważyłam żadnych odchodzących skórek, podrażnienia czy przesuszenia. Skóra w miejscach nie dotkniętych kaszką wyglądała cały czas na zadowolą, nawilżoną i delikatnie odżywioną. Jestem autentycznie zachwycona!

Nadal żałuję, że z enigmatycznych powodów unikałam marki Neutrogena. Maseczki mają naprawdę cudowne!

Chętnie poznam Wasze oczyszczające hity - moja skłonna do zanieczyszczenia cera na pewno będzie wdzięczna ;).

Isana Professional, szampon do włosów mocno zniszczonych i łamliwych - produkt na lato?

Szampony zużywam w sporych ilościach. Zawsze myję włosy dwukrotnie (zwykle co 2-3 dzień), a do solidnego umycia moich (zbyt) niskoporowatych włosów zużywam pokaźną porcję myjadła. Mam swoich faworytów: szampon micelarny Nivea, Joanny Naturie czy też głęboko oczyszczający Stapiz. Pomimo mojego zachwytu niektórymi kosmetykami Isany (choćby kuracją arganową czy serum do rzęs) unikałam szamponów tej marki. Powód był prosty - przy jednym z podejść z przeszłości do myjadeł z serii Isana Med nabawiłam się solidnego świądu skóry głowy, a nie zdarza mi się to za często. W jednej z paczek od drogerii Rossmann znalazłam szampon do włosów mocno zniszczonych i łamliwych Isana Professional i gruntownie przetestowałam go w te wakacje. A wnioski mam naprawdę ciekawe ;).


Niewiele spotkałam do tej pory szamponów w tubie i wolę jednak wersje w butelce ;). Średnio podobają mi się trudności z wydobyciem ostatnich kropel kosmetyku na dłoń. Nożyczki lub nóż często są nieodzowne. Innych uwag nie mam - opakowanie znosi trudy łazienkowego życia bez większych uszczerbków.

250ml tego szamponu kosztuje 9,99zł, a w promocji (obecnie) poniżej 7zł.

Skład:


Jest to szampon bazujący na mocnym detergencie SLES, ale jednocześnie prostym rypaczem ciężko go nazwać. Tuż po betainie kokamidopropylowej znajdziemy dwa nawilżacze (humentanty-H) oraz spory zestaw hydrolizowanych i modyfikowanych protein (P): pszenicznych oraz keratyny. W dalszej części składu pojawia się jeden filmformer (pq) oraz ekstrakt z owsa w parze z lecytyną. Końcówka składu to zagęstnik (chlorek sodu-sól kuchenna) oraz zestaw regulatorów pH, składników zapachowych i konserwujących (wykorzystywanych w żywności).

Przy moim świądzie skalpu związanym ze stosowaniem szamponów Isana Med jako winnego uznałam kwas mrówkowy, który zostały w nich zastosowany jako konserwant. Tutaj go nie uświadczymy, co od razu nastroiło mnie bardziej optymistycznie ;). Omawiany szampon zawiera sporo protein o różnych rozmiarach cząsteczki i nie sprawdzi się dobrze przy włosach podatnych na przeproteinowanie. Z racji dodatków nie spodziewałam się także po nim jakiegoś bardzo oczyszczającego działania.

Perłowo biały żel o średniej gęstości pachnie... kwiatowymi cukierkami, jeśli w ogóle coś takiego istnieje :D. Nie jest zbyt intensywny i nie pozostaje na włosach po myciu.

Stosowałam go standardowo, jak każdy inny szampon. Całkiem dobrze radzi sobie z domyciem włosów nawet potraktowanych różnymi, maskowo-olejowymi dobrociami. Pomimo różnych odżywczych dodatków nie skraca świeżości włosów, za to dodaje im całkiem niezłej objętości przy nasadzie. Skalp po nim nie swędzi ani w żaden inny sposób nie marudzi <3.

Przetestowałam go również solo - czyli bez nakładania odżywki po, co w sumie wyszło mi dość spontanicznie. Przy okazji urlopu nie zajmuję się zbytnio włosami - tylko je myję, a skupiam się głównie na zwiedzaniu i wędrówkach. Efekt po jego stosowaniu był niczym po odżywce: pięknie, zdefiniowane loki, gładkie i mięsiste w dotyku, z fajną objętością i zadowalającą trwałością (bez problemu przeżyły noc jedynie przy odrobinie żelu Taft), bez skróconej świeżości.

Dzięki temu pozytywnemu doświadczeniu z nadzieją spoglądam na kolejny szampon Isany, który posiadam - arganowy (olejowy). Oby sprawdził się tak dobrze jak jego mocno proteinowy braciszek :D.

Macie za sobą jakieś doświadczenia z szamponami Isana? Podzielcie się nimi ;).

P.S. Przy okazji przypominam o zestawach kosmetyków Isana do wygrania na FB i IG ;).

Maska Kallos Coconut - kolejne udane mazidło!

Moje włosy uwielbiają produkty marki Kallos. Te niezbyt treściwe i ciężkie kosmetyki idealnie wpasowują się w potrzeby moich (za bardzo) niskoporowatych włosów, które byle czym można obciążyć. Moja tendencja do nakładania sporych ilości masek też nie pomaga w walce z przyklapem, ale staram się nad sobą pracować ;).

ColorMangoBlueberryAlgaeMultivitamin (absolutny ulubieniec), CaviarKeratin czy Chocolatejuż zostały przeze mnie zrecenzowane w przeszłości. Temat kolejnej maski, tym razem w wersji Coconut, podrzuciłam Wam już w lutym wraz z analizą składu. Teraz czas na wnioski praktyczne :D.



Wielka, litrowa pucha nie jest szczególnie poręczna, ale można się zainteresować mniejszym opakowaniem ;). Bez problemu można wydobyć produkt do ostatniej kropli, ale wymaga to każdorazowego gmerania w słoju paluchami lub szpatułką. Trochę brakuje mi możliwości zamontowania pompki, którą udostępniają niektóre inne marki fryzjerskie. Jeśli słoik wypadnie z rąk na podłogę - może tego nie znieść, a w konsekwencji będzie sporo sprzątania. Same etykiety są całkiem ładne i odporne na wilgoć, ale odchodzą razem z cenówkami czy taśmą ;).

1000ml tej maski kosztuje od 9 do 13zł, w zależności od miejsca. Kallosy należą do jednych z najtańszych produktów do włosów ;).

Skład:

Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Cocos Nucifera Oil, Aminopropyl Dimethicone, Isohexadecane, Parfum, Citric Acid, Propylene Glycol, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone.

Omówiłam go dokładnie TUTAJ, więc jedynie zaznaczę, że skład ma typowo "Kallosowy", a w przypadku skóry wrażliwej warto zwrócić szczególną uwagę na zastosowane w nim konserwanty, które bywają posądzane o wywoływanie nadmiernego wypadania włosów. Na mnie tak nie działają, ale warto wiedzieć ;).

Maska ma średnio gęstą, kremową konsystencję i zapach budyniu kokosowego, który bardzo mi odpowiada, ale zdaję sobie sprawę, że dla innych może być mdły i nie do przeżycia ;). Po myciu jest niewyczuwalny na moich włosach.


Używam go przed i po myciu, na olej, pod olej, do miksów odżywczych i do glossa z Cassią  - w każdej z opcji działa równie dobrze, dając mi ładnie zdefiniowane, trwałe, błyszczące i pełne objętości loki bez śladu obciążenia. Zmywa się bardzo łatwo, co jest dla mnie na wagę złota przy walce z przyklapem. Nawet przy upałach mogłam bez problemu myć włosy co 2-3 dni bez oznak przetłuszczenia. 

Nie nakładam go na skórę głowy ani też nie myję włosów odżywką - nie wywołał żadnych nieprzyjemnych reakcji ze strony skalpu, ale też nie za bardzo miał on kontakt z tym produktem, więc zalecam monitorowanie reakcji u siebie ;). Zużyłam trochę ponad pół opakowania, więc wydajność, jak wszystkie Kallosy, ma zadowalającą ;). 

Jeśli chodzi o samo działanie, to stawiam go na równi z moim multiwitaminowym ulubieńcem, ale... zapach ma odrobinę gorszy ;). Niemniej jest to kolejna pucha Kallosa, która się u mnie świetnie sprawdza. Zdaję sobie sprawę, że nie są to produkty odpowiednie dla wszystkich - dla sporej części z Was są mało treściwe, ale mogą stanowić naprawdę niezłą bazę do włosowych eksperymentów. 

Jak wyglądały Wasze testy Kallosów? A może są one dopiero przed Wami? ;)

Dr Sante Anti Hair Loss, Spray stymulujący porost włosów - świetny produkt w niskiej cenie i... z najlepszym atomizerem!

Do kosmetyków firmy Elfa Pharm mam duży sentyment. To oni jako pierwsi postanowili wspomóc rozwój mojego bloga - i tak trwa to już 7,5 roku ;). Co pewien czas mam okazję testować ich nowości, i w taki sposób poznałam kilku swoich ulubieńców. Krem na powieki i pod oczy Atopy Tolerance, maski Dr Sante czy płyn micelarny Bishoyo to tylko pojedyncze przykłady kosmetyków Elfa Pharm, które zagościły na dłużej w mojej łazience. Tym razem miałam okazję gruntownie przetestować Spray stymulujący porost włosów z serii Anti Hair Loss.


Butla z atomizerem to rozwiązanie, które w przypadku wcierek szczególnie mi odpowiada - w inny sposób ciężko mi należycie dotrzeć do skóry głowy :D. To najwygodniejszy atomizer na świecie - dzięki rozwiązaniu rodem z płynów do szyb :D. Całość jest trwała, ładna i całkiem czytelna. 

150ml tego sprayu kosztuje... 10zł bez promocji, a obecnie na stronie producenta nawet 7,50zł!. Naprawdę tanio :D.

Skład:

Aqua, Hydrolyzed Lupine Seed Extract, Lepidium Meyenii Root Extract, Polysorbate 20, Cetrimonium Chloride, Arginine, Acetyl Tyrosine, PEG-12 Dimethicone, Calcium Pantothenate, Zinc Gluconate, Niacinamide, Ornithine HCL, Polyquaternium-11, Citrulline, Hydrolyzed Soy Protein, Glucosamine HCL, Arctium Majus Root Extract, Panax Ginseng Root Extract, Biotin, Parfum, Propanediol, Tetrasodium Glutamate Diacetate, Sodium Benzoate, Lactic Acid, Phenoxyethanol, Disodium Succinate, Benzoic Acid, Benzyl Alcohol, Benzyl Benzoate, Butylphenyl Methylpropional, Limonene, Linalool

Bazą dla tego produktu są ekstrakty z łubinu, łopianu, żeń-szenia i pieprzycy peruwiańskiej wzbogacone aminokwasami: argininą, modyfikowaną tyrozyną, cytruliną i ornityną. Do tego zawiera: pantotenian wapnia, glukonian cynku, niacynamid, glukozaminę, biotynę oraz hydrolizowane proteiny sojowe. Koniec składu to regulatory pH, kompozycja zapachowa oraz konserwanty. W drugiej linijce znajduje się modyfikowany silikon - łatwy do zmycia. 

Już sam skład daje spore nadzieje na naprawdę zacny efekt porostowy i przeciw wypadaniu włosów. Nawet do silikonu nie mam uwag - wiele zacnych wcierek zawiera podobny składnik kondycjonujący, by aplikacja nie wywoływała miliona "antenek" przy skórze głowy. 

Bezbarwny płyn o kwiatowym, dość intensywnym zapachu pozostawia delikatne uczucie lepkości. 

Wcierkę, jak każdy inny produkt tego typu, wcieram tylko przed myciem włosów (czyli co 2-3 dni), na 15-60 minut przed nim. Cóż mogę powiedzieć - wypada mi naprawdę minimalna ilość włosów (przy myciu prawie nie ma czego wyciągać z odpływu, a nie czeszę włosów), a kucyk rokuje na dalsze zwiększenie obwodu, bo z bejbików mogę sobie drugą fryzurę zrobić :D. Oczywiście, zmniejszenie wypadania to nie tylko jego zasługa ( o głównym motorze zagęszczenia mojej czupryny napiszę Wam niedługo), ale pozytywna skala tego zjawiska na pewno została przez niego zwiększona. Długość włosów również bardzo dobrze reaguje na niego - po kilkukrotnej aplikacji przed myciem miałam naprawdę megaloki, ale moje włosy lubią bomby proteinowe tego typu. Skóra głowy nie zareagowała na ten spray w żaden negatywny sposób, jednak przed pierwszą aplikacją warto wykonać domową próbę uczuleniową.

Szczerze polecam testy, szczególnie przy tym połączeniu ceny i działania! A jaka jest Wasza ulubiona wcierka?

Joanna Ultra Color, Odżywka koloryzująca Warm Blond Shades - tania i dobra alternatywa


Lista interesujących kosmetyków w kieszeni (a dokładniej - w telefonie), a tu na półce uwagę przyciąga coś nieznanego - miałyście tak kiedykolwiek? ;). Zdarza mi się to chyba przy każdej możliwej promocji kosmetycznej, w której chcę wziąć udział :D. Przy jednej z takich okazji poznałam linię odżywek koloryzujących Joanna Ultra Color i od razu zabrałam ze sobą wersję, która dodaje ciepłych odcieni blondom. Nie miałam wielkich oczekiwań - chciałam, żeby przedłużała efekt po zastosowaniu Cassii


Tuba to dość typowe rozwiązanie przy odżywkach, jednak utrudniają one wydobycie kosmetyku do ostatniej kropli. W tym celu trzeba rozcinać opakowanie ;). Poza tym same etykiety bardzo mi się podobają - połączenie czerni, srebra i złota jest naprawdę eleganckie, ładne i czytelne, a także trwałe. Jedynie kurz i ślady bardzo twardej wody bardzo łatwo na niej zauważyć :D.

100ml tej maski kosztuje około 10zł - jak na maski koloryzujące nie jest to dużo. 

Skład:


Skład jest dość krótki i mocno emolientowy: alkohole i estry tłuszczowe mieszają się tutaj z emulgatorem, silikonem, kwasem mlekowym (który ma za zadanie zakwasić włosy, domknąć łuski, utrwalić kolor i dodać blasku), kompozycją zapachową, konserwantem i barwnikami odpowiedzialnymi na efekt kolorystyczny. 

Naprawdę szczerze - nie mam się do czego przyczepić ;). Jest to produkt koloryzujący, więc pożądana jest w nim obecność barwników, jednak osoby o skórze wrażliwej powinny przemyśleć jego stosowanie ze względu na możliwość wystąpienia podrażnień i uczuleń. Ba, sam producent przestrzega przed nadmiernym kontaktem tego produktu ze skórą (za co mu chwała!).

Maska ma gęstą konsystencję, brunatny kolor i mydlano-perfumeryjny zapach, który nie jest zbyt intensywny i nie jest wyczuwalny po myciu.


Producent zaleca aplikację maski w rękawiczkach ochronnych i pozostawienie jej na minimum 3 minuty na włosach. Nie będę ukrywać, że sama nakładam ją gołymi łapami (nie jestem jednak wrażliwcem) w ilości mniej-więcej połowy orzecha włoskiego i... nigdy nie zabarwiła mi skóry. Trzymam ją od 10 do 20 minut czasami bez niczego, a czasami pod folią i ręcznikiem, a następnie zmywam do momentu, aż woda będzie czysta - co nie trwa na szczęście szczególnie długo. 

Moim włosom dodaje bardzo przyjemnych, miodowych tonów i delikatnie maskuje siwe włosy, a stan ten utrzymuje się przez 2-3 mycia. Kolorystycznie jest to efekt zbliżony do zastosowania Cassii, jednak brakuje tutaj odczuwalnego pogrubienia włosów. Także trwałość koloru jest mniejsza niż w przypadku zielska, jednak warto dodać - z maską jest mniej zachodu ;). Myślę, że jedno opakowanie starczy mi na 8-10 aplikacji. 

Loki po niej także wyglądają całkiem nieźle, ale nie jest to taka włosowa petarda jak po Garnier Goji Hair Food albo Kallosie Multivitamin. Ot, loki są ładne i odbite od nasady, ale nie mają jakiegoś szczególnego blasku, skrętu czy odporności na czynniki zewnętrzne. Nie oczekiwałam jednak po niej nie wiadomo jakiego efektu odżywczego ;). Po 4 aplikacjach nie zauważyłam żadnego podrażnienia - ani na łapach ani na skórze głowy. 

Uważam, że naprawdę warto się nią zainteresować, jeśli poszukujemy kosmetyku, który przedłuży nam przerwy między farbowaniami. Zamierzam do niej wracać, a może w chwili szaleństwa przetestuję jakiś inny kolor ;).

Jak się zapatrujecie na tego typu kosmetyk do włosów?

Isana Young Egg White, Peeling do twarzy z białkiem jaja - jedyny mechaniczny zdzierak, który został twarzowym ulubieńcem ;)

W pielęgnacji twarzy nie przepadam za peelingami mechanicznymi - dużo wyżej cenię te bez drobinek (takie jak absolutne topy w mojej kosmetyczce: enzymatyczny Purederm i Floslek Balance T-zone jako gommage). Moja cera nie przepada za masażami, chociaż z wiekiem w tej materii nieco się jej poprawiło ;). Dlatego też dobrałam się do drugiego produktu z jajecznej serii Isany Young dla cer młodych: peelingu z białkiem jaja. Pierwszym była pianka - już zrecenzowana przeze mnie ;). 


Peeling otrzymujemy zapakowany w typową tubę w żółtym kolorze z pięknym, wesołym jajem sadzonym na froncie :D. Może to odrobinę infantylne, ale uważam to za całkiem niezły pomysł. Tuba sprawdza się nieźle, ale by wykorzystać produkt do samego końca niezbędne będzie jej rozcięcie. Niewielki otwór dobrze dozuje dość gęste mazidło ;).

100ml peelingu kosztuje około 10zł bez promocji, a dostaniemy go w Rossmannie.

Skład:


Przed pierwszym użyciem obawiałam się nieco, że będzie to produkt bardzo tłusty, ponieważ zawiera alkohole i kwasy tłuszczowe oraz oleje (sojowy i słonecznikowy) na początku składu wraz z pumeksem odpowiedzialnym za ścieranie martwego naskórka. Po pierwszym konserwancie znajdziemy tytułowe białko jaja, a tuż po nim - kompozycję zapachową, pozostałe konserwanty, regulatory kwasowości i... łagodny detergent. Całości dopełniają gliceryna (nawilżacz), witaminy A i E oraz lecytyna.

Skład ładny, ale poza samym pumeksem nie do końca kojarzący się z peelingiem - raczej z jakimś odżywczym mazidłem.

Peeling ma naprawdę gęstą, kremową konsystencję bogatą w drobinki. Zapach jest nieco mniej słodki i intensywny niż w przypadku pianki, więc tym razem się go nie czepiam... aż tak bardzo ;).


Używałam go po oczyszczeniu cery - zwilżoną skórę twarzy masowałam przy jego użyciu przez 1-2 minuty raz w tygodniu. Jestem bardzo wydajny - ilość na zdjęciu powyżej to aż nadto jak na jeden raz. Skóra od razu po zmyciu jest gładka, miła w dotyku i niepodrażniona w żaden sposób (za co pewnie odpowiada bogata formuła). Jednoczenie nie pozostawia żadnej tłustej czy lepkiej warstwy, co było dla mnie dużym, pozytywnym zaskoczeniem. Nie wywołał też u mnie podskórnych gul, co powodowały wszelkie masaże w przeszłości, ale może to ogólna zmiana skórnych preferencji ;). To chyba pierwszy peeling mechaniczny do twarzy, który działa u mnie tak dobrze i śmiało mogę stosować go jako zamiennik peelingów enzymatycznych. 

No dobra, peelingu gommage od Floslek nie zdetronizował, ale powiadam - warto się nim zainteresować, jeśli szukacie skutecznego zdzieraka, który jednocześnie nie podrażni skóry.

Co jest Waszym ulubionym peelingiem do twarzy?

Xpel, Tea Tree Moisturising Conditioner - mało znana (porostowa) ciekawostka z Allegro



Nic mnie chyba tak kosmetycznie nie irytuje, jak brak dostępnego w sieci składu ;). W czasie zakupów internetowych często przeglądam całą ofertę sprzedawcy i czasami coś wpada mi szczególnie w oko. Powody są różne - opakowanie, nazwa, domniemany (po nazwie) zapach, cena... Zawsze jednak chcę najpierw wiedzieć, co jest w środku zanim wydam złote monety. Jeśli jednak, pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań, nie mogę znaleźć składu, to (przy niskiej cenie) decyduję się na zakup. Tak trafiła do mnie odżywka Tea Tree Moisturising Conditioner - prosto z Allegro.

Tea Tree Moisturising Conditioner skład

Tuba może nie jest rozwiązaniem idealnym (po prostu ten rodzaj opakowania lubię najmniej :P), ale przy dobrze dobranym otworze da się wygodnie korzystać z kosmetyku. Zieleń budzi zaufanie, a minimalizm opakowania zapewnia czytelność. Całość jest trwała i estetyczna. 

Obecnie proście znaleźć ją w wersji "zabutelkowanej), gdzie 400ml kosztuje 5-10zł, więc bardzo korzystnie. Dostępność - głównie sklepy internetowe.

Skład:

Tea Tree Moisturising Conditioner skład

Składowo - absolutnie nic powalającego. Emolienty, spore ilości filmformerów i olejki z drzewa herbacianego oraz miętowy w ilościach niewielkich. Skład jest krótki, jednak zawiera konserwant (DMDM Hydantoina - przed stosowaniem polecam domową próbę uczuleniową) oraz dwa barwniki - wrażliwcom polecam dużą ostrożność. Można ją zakwalifikować do produktów emolientowych.

Spodziewałam się aromatu drzewa herbacianego, i tutaj się zawiodłam - odżywka ma miętowy zapach ;). W pakiecie dostajemy też kremowo-żelową konsystencję i nieco zielony kolor.

Producent poleca stosowanie tej odżywki zarówno na długość włosów jak i na skórę głowy. Zanim się jednak przełamałam do wcierania jej w skalp (jak pewnie wiecie bardzo się pietram przed odżywkami na skalpie xD) przetestowałam ją gruntownie na moich niskoporowatych lokach. I powiem tak - skład nie powala, ale efekt już tak, szczególnie zimą :D. Po tej odżywce moje włosy dobrze znoszą nawet kontakt z kapturem, a nie jest to częste ;). Mięsiste, grube i błyszczące loki są po niej pewne, a do tego łatwo się spłukuje bez przyklapu. Próbowałam jej nawet w roli stylizatora (czyli de facto produktu bez spłukiwania) - też sprawdziła się świetnie, jednak podana w taki sposób skraca świeżość włosów.

Po jakimś miesiącu stosowania zdecydowałam się na jej wcieranie na 30-60minut przed myciem w skórę głowy i... to był strzał w dziesiątkę! Oczywiście, chłodzi nieco czerep, ale nie są to arktyczne mrozy, raczej przyjemny chłodek ;). Osiągam dzięki niej świeżość włosów 3 do nawet 4 dni, co w zimie (przy grzejnikach i kapturze) wynik nie do podrobienia. Wysyp bejbików też się pojawił - bo jakimś miesiącu wcierania ;). Włosy rosną też znacznie szybciej, sądzę, że o jakiś 1-1,5cm miesięcznie - nie prowadzę jednak dokładnej, włosowej geodezji ;). Włosowy kocur w odpływie też jest o jakieś 30% mniejszy, co raduje mnie chyba najbardziej, bo jeśli moje kudły mają jakąś bolączkę, to na pewno jest nią mizerna gęstość.

Z całą pewnością nie jest to produkt uniwersalny - część z Was, że względu na skład (a głownie - konserwant i barwniki) nie będzie mogła jej stosować w obawie przed reakcjami alergicznymi. Myślę jednak, że przy bezproblemowej skórze głowy można się pokusić o testy zarówno na długości, jak i w wersji wcierkowej.

Ustawiam ją pomiędzy moimi najefektywniejszymi porosto-boosterami :D. Chętnie jednak posłucham o Waszych porostowych hitach, szczególnie takich dających milion bejbików ;).

Einstein Lip Therapy Cooling Lip Relief - "naukowy" hit do ust za śmieszne pieniądze!



Czy zdarzyło Wam się kiedykolwiek kupić jakiś kosmetyk ze względu na jego nazwę? I podkreślę - nazwę, a nie samą markę (którą np. bardzo cenicie). Mnie takie historie omijały długo, aż do czasu pewnych zakupów na Allegro i wrzucenia do koszyka balsamu do ust Einstein Lip Therapy Cooling Relief. Oczywiście, motywatorem zakupu było nazwisko naukowca, którego wszyscy znamy i kojarzymy z "emcekwadrat" ;).

Einstein Lip Therapy Cooling Lip Relief

Balsam zamknięty jest w ładnym słoiczku z cudowną zakrętką kojarzącą się z oznaczeniem apteczki pierwszej pomocy ;). Dla mnie strzał w dziesiątkę :D. Jak zwykle trochę przeszkadza mi konieczność gmerania paluchem w kosmetyku, ale przy takiej konsystencji nie sposób obejść problemu. W imię świetnych efektów (podobnie jak przy balsamie Tisane) jestem w stanie to znieść ;). Całość jest trwała - nic nie wyciekło do kieszeni ani torebki.

3,6g tego balsamu kosztowało mnie 2-3zł. Niestety, dostępny jest w zasadzie tylko przez Allegro.

Skład:

Einstein Lip Therapy Cooling Lip Relief skład

To mazidło bazuje na wazelinie zmieszanej z masłem kakaowym i woskiem mikrokrystalicznym połączonych emulgatorami. Mentol odpowiada za smak, zapach i efekt chłodzenia, a modyfikowany olej rycynowy, lecytyna, pantenol oraz witaminy A i E pielęgnują wrażliwy naskórek ust. Zawiera kompozycję zapachową oraz bisabolol, który poza oczywistym działaniem przeciwzapalnym i przeciwbakteryjnym pełni funkcję konserwantu.

Do składu nie mam żadnych uwag - zarówno działanie ochronne, jak i pielęgnujące jest zapewnione odpowiednimi substancjami przy niezbyt długiej litanii INCI ;). Zapach kojarzy mi się bardziej z olejkiem kamforowym niż z mentolem, podobnie smak, jednak uważam go za przyjemny. Balsam ma konsystencję gęstego miodu.

Einstein Lip Therapy Cooling Lip Relief

Stawiam go wraz z balsamem Tisane na pierwszym miejscu wśród moich ulubieńców do pielęgnacji ust! Wprawdzie efekt chłodzenia odczuwałam tylko przy pierwszych trzech aplikacjach (teraz nazwałabym go mrowieniem, bez efektu temperaturowego :P), ale nie jest on mi niezbędne potrzebny do szczęścia. Nie powoduje odmrożeń stosowany przy obecnych temperaturach, zapewniam ;). 

Po nałożeniu na usta tworzy błyszczącą warstwę, która nie jest lepka ani nawet tłusta (wielki plus!) i nie znika w trymiga. Jeśli zdarzy mi się już przesuszyć usta - znakomicie przyspiesza ich gojenie i regenerację. Nie jest może tak wydajny jak balsamy o nieco bardziej zbitej konsystencji, ale przy niskiej cenie jest ona i tak bardzo zadowalająca. 

Ten kosmetyk jest absolutnie zbyt mało znany ;). Obecnie szykuję się do zakupu różowej, kremowej wersji :D.

Czym obecnie pielęgnujecie swoje usta?

Isana Colour Shine, Odżywka do włosów Połysk koloru z granatem i guaraną - nie tylko dla farbowańców ;)



Gdyby nie liczyć licznych przygód z Cassią (KLIK! i KLIK!) to moje włosy już od prawie 10 lat są niefarbowane ;). Nie przeszkadza mi to jednak w próbowaniu kosmetyków do włosów farbowanych. Nie zawierają one wszak nic, co mogłoby naturalnym kudłom zaszkodzić, a czasami ich kompozycja składników wyjątkowo dobrze wpływa na moje włosy. Przy okazji jednej z promocji z Rossmannie do mojego koszyka trafiła odżywka do włosów Isana Colour Shine z granatem i guaraną.


Typowa, plastikowa, miękka butla to standardowe rozwiązanie, aczkolwiek trochę mnie irytuje konieczność rozcinania opakowania (bardzo nie lubię tego robić), by wydobyć końcówkę produktu. Poza tą wysoce indywidualną niedogodnością nie mam uwag - opakowanie jest trwałe i całkiem ładne ;).

300ml tego produkt kosztuje 4,99zł, więc bardzo korzystnie ;).

Skład:


Jest to odżywka o emolientowej bazie z dodatkiem humektantów (glikolu propylenowego, pantenolu, niacynamidu) wzbogacona ekstraktami z granatu i guarany. Zawiera kompozycję zapachową, regulatory kwasowości i nie wzbudzające moich wątpliwości konserwanty. 

Krótko, zwięźle i bardzo na temat ;). Nie jest może bardzo bogata w dobroci, ale może być solidną bazą pielęgnacyjną, a przy zdrowszych włosach na pewno nieźle sprawdzi się solo ;). 

Ma średnio gęstą konsystencję i kwiatowo-owocowy, dość słodki zapach, który może być przytłaczający. Po myciu jest jednak niewyczuwalny na moich włosach.

Sprawdziłam ją w różnych konfiguracjach - przed myciem, po myciu, solo, pod olej, w miksie z innymi dobrociami. Za każdym razem sprawdzała się świetnie, a dodatkowo - bardzo łatwo się zmywa, co przy moich łatwych do obciążenia włosach jest wielkim ułatwieniem. Włosy mam coraz dłuższe, a przez co coraz trudniej jest mi uzyskać regularny skręt, ale z tą odżywką jest to jakieś łatwiejsze ;). Włosy są po niej ładnie odbite od nasady, pogodoodporne (a zimą nawet dla mnie, przy stosowaniu kaptura, nie jest to łatwe) i pięknie błyszczące ;).

Stosuję ją (jak wszystkie odżywki) jakieś 5-7cm od skóry głowy, więc o stosowaniu na skalp się nie wypowiem ;). Warto też zauważyć, że nie ma filmformerów i jest zgodna z CG ;).

Świetna odżywka w mikroskopijnej cenie - to jest to :D.

Macie jakieś swoje włosowe typy z Rossmanna? ;)