SUNSU by Isana, Krem na dzień - ma potencjał, ale...


Dzień dobry, dawno mnie tutaj nie było... ;). W tym trudnym okresie, w jakim wszyscy się znaleźliśmy, każdy chyba szuka spokoju w tym, co lubi najbardziej. Ilość zajęć i życie codzienne mocno mnie w tym roku przytłoczyły, ale mam nadzieję, że ten post będzie zwiastował mój powrót na stałe. Nie przestałam się przecież pasjonować szeroko rozumianą kategorią "Uroda i Zdrowie", tylko... wiecznie brakowało mi czasu. A teraz, z wiadomych przyczyn, zajęć nieco mi ubyło. Postaram się wykorzystać ten czas jak najbardziej pozytywnie ;).

Przybywam do Was z kremem, który naprawdę ma potencjał, ale już mogę Wam zdradzić, że niestety - moja facjata musiała się z nim rozstać :(. Linia SUNSU by Isana zainteresowała mnie zainteresowała mnie z miejsca (nawet rozłożyłam składy na czynniki pierwsze), więc gdy tylko weszłam w posiadanie kosmetyków z tej linii (otrzymałam je w paczce od drogerii Rossmann) ochoczo zabrałam się do testów. Na krem również przyszła pora...

Krem na dzień SUNSU by Isana

Plastikowy, a mimo to solidny słoiczek kryje 50ml kremu w cenie 24,99zł (bez promocji), co wydaje mi się standardową ceną za krem do twarzy. Poza zakrętką opakowanie posiada również dodatkową przykrywkę pozwalającą na jeszcze bardziej higieniczne przechowywanie mazidła. Wizualnie opakowanie bardzo mi się podoba - ale nigdy nie ukrywałam braku odporności na motywy florystyczne :D. Nic się nie odkleja, nie ściera ani nie roluje na krawędziach etykiet. Słoiczek przeżył też jeden upadek na płytki w łazience bez większych uszkodzeń.

Skład:

Krem na dzień SUNSU by Isana - skład

Podtrzymuję wszystko, co napisałam przy okazji analizy składów całej serii. Skład mocno emolientowy (enigmatyczny olej roślinny na pokładzie ;)), z niewielkim dodatkiem nawilżaczy nieco mnie zaniepokoił obecnością trójglicerydów dość wysoko w składzie.  Z racji, że moja skóra nieco zmienia preferencje (takie ładniejsze określenie na "starzeje się" :D) i jest bardziej liberalna - postanowiłam zaryzykować.

Krem ma dość masełkowatą konsystencję i nieszczególnie intensywny, kwiatowy zapach - dla mnie kompletnie neutralny i po krótkim czasie po aplikacji nie jest wyczuwalny. Przy pierwszym kontakcie bardziej martwiła mnie konsystencja - obawiałam się, że nic się nie wchłonie, a ponadto na skórze będzie wyczuwalny tłusty film, którego nie lubię. Na szczęście krem aplikuje się całkiem łatwo i wchłania się w trymiga to lekkiego matu, dzięki czemu makijaż na nim trzyma się dobrze przez cały dzień (bez rolowania i spływania). Zastosowany w okolicach oczu nie wywołuje podrażnień, a skóra ma wszystkie objawy zadowolenia, odżywienia, nawilżenia i dodatkowo - ochrony przed czynnikami zewnętrznymi. Zdrowszy koloryt to dodatkowy przyjemny gratis ;).

Taaa... i ta piękna historia trwała przez prawie trzy tygodnie - do momentu, aż moje czoło, nos i broda nie zasiedliły drobne, zapalne niedoskonałości. Staram się nie wprowadzać na raz miliona nowych rzeczy do swojej pielęgnacji, by w razie czego szybko diagnozować problemy - co uratowało mnie po raz kolejny. Odstawienie tego kremidła i powrót do ulubieńca uspokoił sytuację w jakieś dwa tygodnie. Niestety, mnie po kremie na dzień SUNSU by Isana kolokwialnie mówiąc - wysypało :(. I szczerze powiem, że tak jasnego sygnału od swojej skóry nie dostałam od bardzo dawna.

Sądzę jednak, że ten krem może się naprawdę nieźle sprawdzić u osób z mniej tłustą lub skłonną do zapychania i zanieczyszczenia cerą, bo na początku naprawdę byłam z niego zadowolona. Mój egzemplarz zejdzie na dłonie i na włosy, cóż zrobić ;).  

A co tam Kochani nowego w Waszej pielęgnacji? Na półkach, w kosmetyczkach, na wishliście, na liście do zanalizowa? ;)

Żel do włosów Taft (różowy) - solidny średniak bez błysku

Zaliczyłam chyba najdłuższą przerwę w mojej blogowej karierze i niestety mogę powiedzieć, że posty z całą pewnością będą pojawiały się rzadziej. Mówią, że nie można mieć wszystkiego - i w pełni potwierdzam to porzekadło. Jak pewnie wiecie z mojego FB i IG, postanowiłam spełnić marzenie sprzed 20 lat i zostać... matematykiem ;). Przy wszystkich innych moich zajęciach pojawienie się tych studiów podyplomowych w moim grafiku sprawiło, że na bloga nie starcza mi czasu. Nie zarzucę go całkowicie, bo studia się skończą, a moja kosmetyczna pasja - pewnie nigdy (;)), dlatego mam nadzieję, że jakoś przeżyjecie ze mną ten mega intensywny czas.

Pielęgnację swoich włosów i ciała mam opanowaną na tyle, że w zasadzie problemy kosmetyczne u mnie nie występują - albo przynajmniej nie tak duże, żeby o nich trąbić. No właśnie... od jakiegoś czasu nie jest to całkowita prawda. Od czasu wycofania żółtego żelu do włosów Rossmann w wielkim słoju nie potrafię dobrać sobie stylizatora, który chociażby w ułamku procenta dorównywał mojemu nieodżałowanemu ulubieńcowi. Zachwalany na zakręconych grupach pomarańczowy żel Syoss prawie wyrzuciłam przez okno, a zastąpił go w mojej łazience produkt Taft.


Przeźroczysta tuba o średniej miękkości i niewielkim otworze dobrze dozuje produkt, ale zapewne utrudni zużycie żelu do ostatniej kropli ;). Nie zliczę, ile razy wpadła mi do wanny z wodą, a etykiety nadal wyglądają jak nietknięte. Całość jest czytelna, funkcjonalna i charakterystyczna w wyglądzie dla marki Taft. Nie udało mi się też urwać zawleczki (:D), co też poczytuję temu opakowaniu na wielki plus ;). 

Za 150ml tego żelu zapłaciłam około 7zł na jednej z przecen w Rossmannie.

Skład:


Ten żel to głównie mieszanina kilku kopolimerów i innych filmformerów (w tym silikonu i pq) z niewielkimi dodatkami dobroci pokroju modyfikowanego oleju rycynowego, pantenolu, kofeiny i tauryny. Końcówka składu to srogi zestaw substancji zapachowych, konserwujących i barwnika - polecam jego stosowanie w rozsądnym oddaleniu od skóry głowy. 

Nie jest to absolutnie produkt zgodny z metodą CG, ale też na takowym mi nie zależało. Ważny był trwały efekt ładnie zdefiniowanych i odpornych na wszystko loków. Szkoda tylko, że uzyskany efekt nie do końca mnie zachwyca.

Żel nakładam na odciśnięte z nadmiaru wody włosy - każde inne podejście zabiera mi niezwykle pożądaną objętość. Nie wydłuża czasu schnięcia włosów i daje łatwe do odgniecenia sucharki, jeśli nie zastosuje się go w nadmiarze. W pierwszy dzień po myciu włosy wyglądają naprawdę dobrze i nic nie jest im straszne, ale po kolejnej nocy nawet nie ma czego reanimować xD. Mój wcześniejszy stylizator mocno mnie pod tym względem rozwydrzył, bo kudły potrafiły się trzymać w wyjściowym stanie przez 3-4 dni, a co tyle myję włosy. Zużywam go jednak w obawie, że nic lepszego na moje włosy nie znajdę ;). Chętnie jednak przejrzę Wasze typy stylizatorów do włosów, bo koniecznie muszę znaleźć coś lepszego. W planach mam eksplorację różnego rodzaju słoiczkowych cudów z marketu za grosze, ale może podsuniecie mi jakiś swój włosowo-stylizujący Graal.

Tego Tafta klasyfikuję jako średniaka. Co u Was sprawdziło się lepiej?

Sally Hansen, Odżywka Maximum Growth - paznokciowy hit!

Moje paznokcie raczej nie sprawiają mi kłopotów. Natura obdarzyła mnie całkiem długą i odporną płytką, która poddaje się tylko acetonowi i niskim temperaturom. Acetonowych zmywaczy unikam, na niskie temperatury mam rękawiczki ;). Na własny ślub postanowiłam zrobić sobie ten jeden jedyny raz hybrydy, a efekt był do przewidzenia :D. Połączenie frezarki i acetonu sprawiło, że moje paznokcie postanowiły radośnie rozpadać się w oczach. Ledwie wyrosły chociaż ułamek milimetra poza opuszek, a już były maksymalnie rozdwojone. Strach było nawet je piłować... .

Świadoma źródeł problemu i faktu, że na pełną regenerację płytki będę musiała poczekać do pełnego odrośnięcia szponów postanowiłam chronić moje paznokcie chociaż cienką warstwą odżywki. Mój wybór padł na Maximum Growth od Sally Hansen, którą od dłuższego czasu używałam w trybie "raz na ruski rok".


Szklana buteleczka zaopatrzona jest w całkiem wąski pędzelek. Bardzo mi to odpowiada, bo nie do końca umiem się należycie (i bez zachlapania skórek wokoło paznokcia) obsłużyć wersją "maxi brush" ;). Opakowanie jest minimalistyczne, czytelne i trwałe, a różowa zakrętka dodaje wesołości ;). Nie zmienia swojej konsystencji w ciągu użytkowania (moja ma ponad rok i nadal jest tak samo płynna jak na początku). 

13,3ml tej odżywki w cenie regularnej kosztuje około 14zł. Moja pochodzi z jednej z akcji promocyjnych 2+2 gratis w Rossmannie, więc była jeszcze tańsza ;).

Skład:

Butyl Acetate, Ethyl Acetate, Alcohol Denat, Nitrocellulose, Adipic Acid/Neopentyl Glycol/Trimellitic Anhydride Copolymer, Isopropyl Alcohol, Trimethyl Pentanyl Diisobutyrate, Triphenyl Phosphate, Etocrylene, Benzophenone-1, Hydrolyzed Corn/Soy/Wheat Protein Thioglycolamide/ Thiopropionamide, Hydrolyzed Silk, Caprylyl Glycol, Phenoxyethanol, Chlorphenesin, Butylene Glycol, Hexylene Glycol, D&C Red no. 6 Barium Lake (CI 15850), D&c Yellow No. 5 Aluminum Lake.

Produkty tego typu zawierają szereg rozpuszczalników organicznych (estry, etanol, izopropanol), które są niezbędne do nałożenia odżywki/lakieru, a następnie do jego wyschnięcia w rozsądnym czasie. Na uwagę w tym składzie zasługują: prekursor nylonu, hydrolizowane proteiny roślinne oraz jedwab. Końcówka składu to konserwanty i... barwniki, których widocznej obecności próżno szukać zarówno w buteleczce, jak i na paznokciu :D. Pachnie jak typowy lakier do paznokci (można lubić lub nie, ale nie jest to znany z chińskich lakierów charakterystyczny zapach toluenu). Nie zawiera formaldehydu, co dodatkowo zmniejsza możliwość wystąpienia przykrych objawów w postaci onycholizy.

Stosowałam tą odżywkę z częstotliwością około 1-2 razy w tygodniu. Bardzo szybko wysycha na paznokciu - można ją szybko nałożyć i wrócić do swoich zajęć, a wygląda jak typowy, bezbarwny lakier. Ma jednak jedną sporą wadę - łatwo się ściera z byle powodu. Zwykle kolejnego dnia nie mam jej już na końcówkach paznokci, ale nie rzuca się to szczególnie w oczy.

Szybszy przyrost paznokci zaobserwowałam bardzo szybko, bo już po jakiś 3 tygodniach stosowania, a jej ochronne właściwości pozwoliły mi dość bezboleśnie przeżyć odrastanie pokiereszowanych płytek. Potrafiła moje rozdwojone paznokcie utrzymać w ryzach i jako-takim wyglądzie, a teraz pomaga mi w noszeniu 3mm, naturalnych paznokci. Kolejny duży test jednak dopiero przed nią - zimą moje pazurki potrafią się rozdwoić na samą wzmiankę o mrozie. Jeśli to powstrzyma, to chyba zasłuży na pomnik :D.

Barwa, Szampon octowy - delikates wśród oczyszczaczy

Uwielbiam naprawdę mocno oczyszczające szampony, co zwykle dość mocno dziwi moje włosomaniacze otoczenie. Wszak mocne oczyszczenie to tylko "co jakiś czas", a już przy włosach kręconych "prawie w ogóle". Natura i lata pielęgnacji obdarzyły mnie jednak mocno niskoporowatymi włosami, które mimo stereotypowej bezproblemowości aż tak kryształowo cudowne nie są. Lubią mnie hejtować niedomyciem czy skróceniem okresu świeżości, gdy tylko nie przyłożę się należycie do mycia, i to zarówno pod względem technicznym jak i doboru produktów. Po skończeniu flachy absolutnie świetnego micelarnego szamponu oczyszczającego Nivei dobrałam się do (podobno) równie dobrze myjącego szamponu octowego Barwy. Jak wyszło?


Plastikowa butelka jest typowym rozwiązaniem - poręczna, z niewielkim otworem, całkiem trwała. Nawet ja nie mam się do czego przyczepić pod względem technicznym. Sama etykieta, w delikatnym, jasnozielonym kolorze jest czytelna i... pozytywna w odbiorze, a do tego trwała. Ta butelka kąpała się już w wannie ciepłem wody i jak widać - nic się nie stało ;).

300ml tego szamponu kosztuje 6-8zł, w zależności od miejsca zakupu (raczej lokalne drogerie i supermarkety są w niego zaopatrzone). Gęstość - typowa dla szamponów, ani za rzadki ani zbyt gęsty. Pachnie dość intensywnie i słodko-kwiatowo, a nuta tytułowego octu nie została przeze mnie namierzona ;).

Skład:


Mocno myjący początek składu z SLES na czele domyka spora dawka soli kuchennej zastosowanej w roli zagęszczacza i wypełniacza. Wysoko w składzie pojawiają się także tytułowy ocet oraz ekstrakty z brzoskwini, moreli i jabłoni. Całość uzupełniają: biotyna, pantenol, kwas linolowy, witaminy A i E oraz bioflawonoidy. Końcówka składu to kompozycja zapachowa oraz dwa konserwanty posądzane czasami o wywoływanie wypadania i świądu skóry głowy - u siebie nie zauważyłam nic niepokojącego. 

Jak na szampon z mocną bazą myjącą dość nieszczególnie się pieni, co niestety znacząco wpływa na jego wydajność. Znika z butli szybciej niż znane mi "rypacze". Włosy są po nim w miarę domyte, ale nie jest to powalający na kolana efekt oczyszczenia. Pierwszym z brzegu szamponem bez przymiotnika "oczyszczający" jestem w stanie osiągnąć podobny efekt przy mniejszym zużyciu produktu (związanym z lepszym pienieniem). Efektu zakwaszającego również nie zauważyłam - włosy nie są bardziej błyszczące, gładsze czy bardziej zdyscyplinowane. 

Jestem trochę zawiedziona. Znam szampony Barwy z przeszłości i kojarzyły mi się z mocniejszym oczyszczaniem...

A Wy jakiego "rypacza" obecnie używacie?

Neutrogena Skin Detox Oczyszczająca maska 2w1 - miętowa moc!

Maseczki do twarzy (we wszelkich wydaniach - poza wersjami peel-off ;)) wręcz uwielbiam ;). Poza obiektywnymi efektami stosowania lubię w nich też psychiczny efekt zadbania pod tytułem "naprawdę czuję, że zrobiłam coś tylko dla siebie". Przez moją łazienkę przetoczyło się wiele maskowych wynalazków, ale markę Neutrogena dopiero poznaję - również z tej strony. Dzięki poleceniom jeden z Czytelniczek miałam okazję już stosować Matującą maskę pod prysznic tej firmy, która zachwyciła mnie działaniem, wielką objętością i stosunkowo niską ceną. Z dużymi nadziejami rozbebeszyłam więc jej siostrę - Maskę oczyszczającą 2w1 Neutrogena Skin Detox.


Sroga tuba jest dość popularnym rozwiązaniem w przypadku maseczek, ale mnie osobiście denerwują problemy z wydobyciem produktu do ostatniej kropli. Zwykle bez rozcinania opakowania nie można się obyć -.-. Poza tym nie mam się do czego przyczepić - czytelna, trwała i wręcz "apteczna" etykieta budzi zaufanie i zachęca do kupna, a odpowiednia wielkość otworu ułatwia dozowanie. Nakrętki też (jeszcze ;)) nie udało mi się zniszczyć, więc jej trwałość również oceniam na plus.

150ml maski kosztuje w cenach regularnych około 20zł. Zaopatrzyłam się w nią w trakcie jednej z akcji 2+2 gratis w Rossmannie, więc kosztowała mnie jeszcze mniej. Stosunek objętość/cena - bardzo dobry ;).

Skład:


Bazę tego produktu stanowi gliceryna wymieszana z glinkami: kaolinową i bentonitową oraz z substancją powierzchniowo czynną ułatwiającą zmywanie. Po barwniku znajdziemy również interesujące kwasy: salicylowy i glikolowy, dające efekt złuszczająco-oczyszczający (nazwany efektem "detox"). Pochodna mentolu odpowiada za zapach i chłodzący efekt. W masce znalazł się też chlorek sodu (w roli zagęstnika i wypełniacza) oraz kwas cytrynowy wraz z wodorotlenkiem sodu (regulatory pH).

Całkiem szczerze - jej matująca siostra ma nieco lepszy skład ;). Skin Detox również jest niezła: 2 glinki + dwa złuszczające kwasy o udowodnionym działaniu przeciwtrądzikowym to naprawdę dobre połączenie. Maska ma dość gęstą konsystencję - ale nie aż tak, by był problem z wyciśnięciem jej z tuby. Dzięki temu jej wydajność jest dobra - ilością wielkości ziarna fasoli bez problemu pokryjemy całą twarz. Błękitny kolor i miętowy zapach dobrze się ze sobą komponują.


Efekt chłodzący tuż po aplikacji jest naprawdę mocny - i mówię to ja, człek dość nieczuły na bodźce zewnętrzne :D. Producent zaleca dwa sposoby stosowania - jako produkt do mycia (nałóż i od razu spłucz) lub jako maskę (nałóż, trzymaj minutę, spłucz). Od razu się przyznam - chyba nigdy nie udało mi się zmieścić w minucie trzymania. Zmywałam ją po około 5-15 minutach, a z pierwszego podejścia nie skorzystałam ani razu.

Nic nie piecze ani nie pali, tylko chłodzi ;). Zaczęłam ją stosować w okresie przed wprowadzeniem kwasów do mojej pielęgnacji i po pierwszych 2 aplikacjach byłam w szoku. Na całym czole wylazła mi kaszka niedoskonałości, a i policzki oraz broda zdawały się protestować zaskórnikami :O. Jestem już doświadczona, więc spodziewałam się wysypu po wakacjach bez kwasów, ale szybkość efektu zaskoczyła nawet mnie. W ciągu kolejnych dwóch tygodni (jakieś 4 aplikacje) wszystko zniknęło. Powiem tak - jedno wielkie wow! Do tego nie zauważyłam żadnych odchodzących skórek, podrażnienia czy przesuszenia. Skóra w miejscach nie dotkniętych kaszką wyglądała cały czas na zadowolą, nawilżoną i delikatnie odżywioną. Jestem autentycznie zachwycona!

Nadal żałuję, że z enigmatycznych powodów unikałam marki Neutrogena. Maseczki mają naprawdę cudowne!

Chętnie poznam Wasze oczyszczające hity - moja skłonna do zanieczyszczenia cera na pewno będzie wdzięczna ;).

Saphir, Select Blue EDP - świetny zapach w niskiej cenie!

Perfumy to dość świeża sprawa w mojej łazience. Zapachy w większości mocno mi przeszkadzają - podejrzewam, że to urok wykonywanego zawodu ;). Przekonałam się do zapachu Green Tea Elizabeth Arden i jeszcze do kilku podobnie delikatnych rozwiązań. O hiszpańskiej marce perfumeryjnej Saphir dowiedziałam się przypadkowo przy okazji wizyty w krakowskim Pigmencie. Wielkie i całkiem ładne butelki w niewygórowanej cenie od razu wpadły mi w oko, a wersja Select Blue wylądowała w koszyku.


Szklany, wysoki flakon z atomizerem to proste, a jednocześnie eleganckie i funkcjonalne rozwiązanie. Gdybym miała się czepiać, to... atomizer dozuje naprawdę srogą ilość zapachu, dlatego nigdy nie dociskam go do oporu :D. Spotkania z podłogą nie przeżyje, ale to urok chyba wszystkich możliwych zapachów. Dostępny w dwóch pojemnościach: 25 i 200ml. Pierwsza jest dużo bardziej poręczna np. do noszenia w torebce, ale cenowo kompletnie się nie opłaca.

25ml kosztuje około 20-25zł, a 200ml - od 50 do 70zł w zależności od miejsca. Piękna cena, prawda? <3.

Aplikuję 1-2 półpełne psiki na nadgarstki i szyję rano i moje otoczenie mówi, że wieczorem nadal jest minimalnie wyczuwalny ;).Trwałość jak dla mnie - wręcz szałowa. Bladego pojęcia nie mam kiedy uda mi się tą wielką flachę zużyć, a już mam ochotę na kolejną ;).

Nuty zapachowe deklarowane przez producenta to:

  • nuta głowy: jabłko, gruszka, róża, zielona cytryna 
  • nuta serca: cedr, piżmo, jaśmin 
  • nuta bazy: bambus, dzwonek, bursztyn.
Nadal niewiele się na tym znam (;)), ale już sam spis mówi o tym, że jest to lekki, świeży zapach. Innych nie używam, ale może kiedyś przyjdzie czas na cięższe formuły ;). Poszczególne nuty zapachowe są harmonijnie skomponowane - gdybym nie znała ceny to w życiu nie uwierzyłabym, że to tak tani zapach. Jak dla mnie pierwsze skrzypce gra w nim cytrusowy aromat zielonej cytryny, ale może to wynikać z mojego uwielbienia dla cytrusów w każdej postaci :D.

Bardzo możliwe, że przytargam do domu jeszcze (nie)jeden zapach Saphir. Znacie, lubicie? A może podrzucicie mi swoje budżetowe zapachy warte uwagi? ;)

Maseczka Isana Egg White - średniak z nieoczekiwanym działaniem

Linia Isany do cer młodych Egg White wzbudziła moje zainteresowanie już samą zapowiedzią, a potem... były testy ;). Bardzo polubiłam się zarówno z pianką jak i peelingiem z tej serii. Naturalnym więc było, że przy okazji jednej z akcji promocyjnych Rossmanna wrzuciłam do koszyka także maseczkę Isana Egg White - obecnie również możecie kupić ją w promocji 2+2 gratis (moje łupy). Wielkiego zachwytu nie było, ale na etykietę solidnego średniaka na pewno zasłużyła ta jajeczna maseczka ;).


Niewielka tubka to standardowe, maseczkowe rozwiązanie. Zwykle pod koniec rozcinam tego typu opakowania, ale w przypadku Egg White udało mi się zwinąć je jak pastę do zębów i zużyć prawie do ostatniej kropli. Etykieta jest rysunkowa, może nieco przesłodzona, ale w sumie wygląda naprawdę dobrze i co najważniejsze - jest trwała i nie odkleja się z byle powodu. Jajeczko na froncie uznałabym nawet za rozczulające :D. 

40ml tej maseczki kosztuje 7,49zł - niewielka objętość za niską cenę pozwala na testy bez wielkich wątpliwości ;).

Skład:


Emolientowo-glicerynowa baza z dużą dawką glinki kaolinowej oraz odrobiną pantenolu sprawia całkiem przyjemne wrażenie. Maska składowo kojarzy mi się z maseczkami w saszetkach Bania Agafii - oczywiście pod względem rdzenia składu. Po zapachu znajdziemy także białko jaja, witaminę E i kwasy tłuszczowe. Konserwanty całkiem miłe dla oka dopełniania całości na spółkę z kwasem mlekowym (w tak niewielkiej ilości pełniącego rolę regulatora pH). 

Ma mlecznobiały kolor, kremową konsystencję i słodko-kwiatowy zapach, który jest dość intensywny i na pewno nie wszystkim podejdzie. Na szczęście ulatnia się bardzo szybko ;).

Spodziewałam się delikatnego efektu oczyszczającego, a w praktyce jest to mazidło głównie odżywcze z (może) minimalnych efektem matującym. Nakłada i zmywa się bardzo dobrze, ponieważ przy 10-15 minutowej ekspozycji wchłania się w jakiś 80%. Resztę można zmyć wodą lub usunąć chusteczką czy wacikiem. Po opiniach w sieci spodziewałam się pieczenia i zaczerwienionej skóry oraz złagodzenia lub rozognienia zmian trądzikowych, a tu... nic. Czułam się trochę, jakbym się posmarowała bardzo grubą warstwą kremu :D. Nie tego od niej oczekiwałam - gdzie to zmniejszenie porów, oczyszczenie, bardziej widoczne matowienie? Chyba, że moja skóra jest tak gruba, że na tego typu środki już nie reaguje ;).

Efekt odżywczy - bardzo przyjemny: nawilżenie bez tłustej powłoczki, miękka, ale nie lepka skóra, odrobinę wyrównany koloryt. Opakowanie wystarcza na jakieś 7-8 aplikacji, więc wydajność przy tej objętość również jest niezła.

Spodziewałam się czegoś zgoła innego, ale maseczce Isana Egg White nie mogę odmówić widocznego efektu odżywczego (przynajmniej na mojej mordce). Spróbować - można, byle ostrożnie, bo może piec ;).

Jakie są Wasze ulubione niskobudżetowe kosmetyki? ;)

Isana Professional, szampon do włosów mocno zniszczonych i łamliwych - produkt na lato?

Szampony zużywam w sporych ilościach. Zawsze myję włosy dwukrotnie (zwykle co 2-3 dzień), a do solidnego umycia moich (zbyt) niskoporowatych włosów zużywam pokaźną porcję myjadła. Mam swoich faworytów: szampon micelarny Nivea, Joanny Naturie czy też głęboko oczyszczający Stapiz. Pomimo mojego zachwytu niektórymi kosmetykami Isany (choćby kuracją arganową czy serum do rzęs) unikałam szamponów tej marki. Powód był prosty - przy jednym z podejść z przeszłości do myjadeł z serii Isana Med nabawiłam się solidnego świądu skóry głowy, a nie zdarza mi się to za często. W jednej z paczek od drogerii Rossmann znalazłam szampon do włosów mocno zniszczonych i łamliwych Isana Professional i gruntownie przetestowałam go w te wakacje. A wnioski mam naprawdę ciekawe ;).


Niewiele spotkałam do tej pory szamponów w tubie i wolę jednak wersje w butelce ;). Średnio podobają mi się trudności z wydobyciem ostatnich kropel kosmetyku na dłoń. Nożyczki lub nóż często są nieodzowne. Innych uwag nie mam - opakowanie znosi trudy łazienkowego życia bez większych uszczerbków.

250ml tego szamponu kosztuje 9,99zł, a w promocji (obecnie) poniżej 7zł.

Skład:


Jest to szampon bazujący na mocnym detergencie SLES, ale jednocześnie prostym rypaczem ciężko go nazwać. Tuż po betainie kokamidopropylowej znajdziemy dwa nawilżacze (humentanty-H) oraz spory zestaw hydrolizowanych i modyfikowanych protein (P): pszenicznych oraz keratyny. W dalszej części składu pojawia się jeden filmformer (pq) oraz ekstrakt z owsa w parze z lecytyną. Końcówka składu to zagęstnik (chlorek sodu-sól kuchenna) oraz zestaw regulatorów pH, składników zapachowych i konserwujących (wykorzystywanych w żywności).

Przy moim świądzie skalpu związanym ze stosowaniem szamponów Isana Med jako winnego uznałam kwas mrówkowy, który zostały w nich zastosowany jako konserwant. Tutaj go nie uświadczymy, co od razu nastroiło mnie bardziej optymistycznie ;). Omawiany szampon zawiera sporo protein o różnych rozmiarach cząsteczki i nie sprawdzi się dobrze przy włosach podatnych na przeproteinowanie. Z racji dodatków nie spodziewałam się także po nim jakiegoś bardzo oczyszczającego działania.

Perłowo biały żel o średniej gęstości pachnie... kwiatowymi cukierkami, jeśli w ogóle coś takiego istnieje :D. Nie jest zbyt intensywny i nie pozostaje na włosach po myciu.

Stosowałam go standardowo, jak każdy inny szampon. Całkiem dobrze radzi sobie z domyciem włosów nawet potraktowanych różnymi, maskowo-olejowymi dobrociami. Pomimo różnych odżywczych dodatków nie skraca świeżości włosów, za to dodaje im całkiem niezłej objętości przy nasadzie. Skalp po nim nie swędzi ani w żaden inny sposób nie marudzi <3.

Przetestowałam go również solo - czyli bez nakładania odżywki po, co w sumie wyszło mi dość spontanicznie. Przy okazji urlopu nie zajmuję się zbytnio włosami - tylko je myję, a skupiam się głównie na zwiedzaniu i wędrówkach. Efekt po jego stosowaniu był niczym po odżywce: pięknie, zdefiniowane loki, gładkie i mięsiste w dotyku, z fajną objętością i zadowalającą trwałością (bez problemu przeżyły noc jedynie przy odrobinie żelu Taft), bez skróconej świeżości.

Dzięki temu pozytywnemu doświadczeniu z nadzieją spoglądam na kolejny szampon Isany, który posiadam - arganowy (olejowy). Oby sprawdził się tak dobrze jak jego mocno proteinowy braciszek :D.

Macie za sobą jakieś doświadczenia z szamponami Isana? Podzielcie się nimi ;).

P.S. Przy okazji przypominam o zestawach kosmetyków Isana do wygrania na FB i IG ;).

Maski do włosów w czepku od Biovene Barcelona? Dlaczego nie!

Maski w płacie na twarz to jedno ze stosunkowo nowych rozwiązań pielęgnacyjnych, które naprawdę przypadły mi do gustu. Stosuję zarówno wersje drogeryjne, jak maseczki Isany, a także nasączam różnymi specyfikami skompresowane maski bawełniane. Propozycja testowania produktów Biovene Barcelona zaskoczyła mnie pod względem przedmiotu testów - maski "w płacie" (a w zasadzie w czepku) do włosów! Przy pierwszej nadarzającej się okazji nie omieszkałam wykorzystać swojego egzemplarza. Trafiła mi się wersja z aloesem, soją i kolagenem.

Hair Wrap Treatment Biovene Barcelona

Produkt otrzymujemy zapakowany w jednorazową saszetkę, którą naprawdę łatwo się otwiera jednym pociągnięciem. Nie przekopywałam sieci przed aplikacją, więc mile zaskoczyła mnie wielkość turbana (wielki - mieści mój duży łeb, na który nie sposób znaleźć czapki :D) oraz pieczołowite umieszczenie produktu pielęgnacyjnego w jego wnętrzu. Zewnętrzna warstwa jest całkowicie czysta, więc przy wyjmowaniu płata nie ma ryzyka zabrudzenia dłoni czy czegokolwiek wokoło. Wnętrze czepka jest równomiernie pokryte produktem w rozsądnej ilości - nic się nie wylewa ;).

Sam zastosowany materiał przypomina mi bardziej silikon niż plastik - jest gładki, przyjemny w dotyku i bardzo wytrzymały. Różowy kolor nie jest moim ulubionym, ale mogę go znieść ;). Zamontowana naklejka z logiem producenta pozwala na dopasowanie turbanu do swojej głowy i fryzury.

30g maski w płacie kosztuje bez promocji 12,99zł w Rossmannie. 

Skład:

Biovene Barcelona Hair Wrap Treatment - skład

P.S. W związku z kilkoma prośbami dla osób szukających równowagi PEH (o której kilka prywatnych słów napiszę niedługo, wprowadziłam skróty P-proteiny, E-emolienty, H - humektanty). 

Jeden z niewielu mocno nawilżających (humektantowych, H) produktów do włosów, jakie miałam okazję spotkać w swojej włosowej przygodzie. Gliceryna, trehaloza i ekstrakt z aloesu to popularne nawilżacze, które zostały uzupełnione niewielkimi dawkami alkoholi tłuszczowych (emolienty, E) oraz saponin (o właściwościach nawilżających i ułatwiających zmywanie). Odrobina hydrolizowanego kolagenu (P) dopełnia całość. Końcówka składu to nie budzący moich wątpliwości konserwant, kwas cytrynowy w roli regulatora pH i kompozycja zapachowa. 

Krótko i naprawdę nawilżająco! Warto jednak, szczególnie na początku pielęgnacyjnej drogi, nieco uważać na humektanty-nawilżacze. Składniki te, szczególnie w warunkach mocno suchych lub wilgotnych, pobierają lub oddają wodę do otoczenia, co może zaowocować puchem.

Wnętrze różowego turbanu pachnie dość perfumeryjnie, ale w czasie zabiegu zapach nie jest wyczuwalny. Nie pozostaje również na włosach po spłukaniu.

Przed aplikacją włosy umyłam dwukrotnie szamponem micelarnym Nivea, osuszyłam je z grubsza ręcznikiem i wszystkie wpakowałam w różowy wór:

Maska w czepku Biovene Barcelona aplikacja

Całkiem łatwo udało mi się dopasować turban do swojej głowy i z racji upału nosiłam go bez dodatkowego ręcznika przez jakieś pół godziny. Nic z niego nie wyciekało w żadnym kierunku, co pozwoliło mi w tym czasie na zajęcie się innymi sprawami. Zmywanie - totalnie bezproblemowe, nawet powiedziałabym, że dość krótkie ;). Po zabiegu moje loki prezentowały się następująco:



I nie ukrywam - jestem zadowolona. Włosy są miękkie (bez efektu "kaczuszki"), mięsiste, całkiem ładnie się ułożyły pomimo wołania o odświeżenie cięcia u fryzjera. A przede wszystkim - to ich 3 dzień od mycia na zdjęciach i nadal nie czuję nurtującej potrzeby ich spięcia :D. Obawiałam się, że dłuższe włosowe posiedzenie pod czepkiem wywoła przyklap na moim czerepie, ale do niczego takiego nie doszło. Uwag ze strony skóry głowy również nie zanotowałam.

Szczerze powiem - nie spodziewałam się aż tak dobrego efektu! Producent zaleca stosowanie maski w czepku 2-3 razy w miesiącu i bardzo możliwe, że będę wracać do tego patentu pielęgnacyjnego. Isana również wypuściła podobny produkt - czyżby szykował się hit na miarę maseczek w płacie? ;)

Jak się zapatrujecie na tego typu wynalazki? ;)

Bielenda Mezo Tonik (Aktywny Tonik Korygujący) - bez zachwytów

Jeśli chodzi o sklepowe kuracje kwasowe moim topem są na razie kosmetyki Bielendy: 40% zabieg eksfoliujący oraz zielone Mezo Serum korygujące, które ostatnio Wam opisywałam. Przy okazji jednego z zamówień na wspomniane serum dołożyłam do koszyka również Mezo Tonik korygujący z tej samej serii. Nie jestem przekonana czy był do dobry pomysł...

Bielenda Mezo Power Tonik korygujący

Przeźroczysta butla z niewielkim otworem świetnie dozuje kosmetyk i na dodatek jest całkiem trwała - zniosła już kilka łazienkowych wypadków :D. Mam trochę uwag do białych napisów (szczególnie z tyłu opakowania) - nie są zbyt czytelne, ale za to bardzo odporne na ścieranie. Nie ma żadnego problemu z monitorowaniem poziomu zużycia - z wiadomych względów :D. 

200ml tego toniku kosztuje od 10 do 15zł w zależności od miejsca zakupu (jest też łatwo dostępny).

Skład:

Aqua (Water), Niacinamide, Glycerin, Mandelic Acid, Lactobionic Acid, Sodium Lactate, Lactic Acid, Hyaluronic Acid, Hydrolyzed Glycosaminoglycans, Polysorbate 20, Disodium EDTA, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, DMDM Hydantoin, Parfum (Fragrance), Butylphenyl Methylpropional, Hydroxycitronellal, Limonene

Tuż po wodzie widzimy dwa nawilżacze: niacynamid (o dodatkowych właściwościach przeciwtrądzikowych) oraz glicerynę. Zaraz po nich znajdziemy kwasy: migdałowy, laktobionowy i mlekowy, odpowiedzialne za deklarowane, złuszczająco-wygładzające działanie toniku. Kolejne nawilżacze: mleczan sodu i kwas hialuronowy uzupełnione o glikozoaminoglikany dopełniają zestaw składników aktywnych. Potem znajdziemy zestaw regulatorów pH, konserwantów i substancji zapachowych - tych dwóch ostatnich jest sporo, ale nie budzą one moich wątpliwości. Wrażliwcy powinni się jednak mieć na baczności. 

Ma kwiatowy, niezbyt intensywny zapach i konsystencję wody, a po wstrząśnięciu dość mocno się pieni.

Zamierzałam stosować go solo w okresie wiosennym (i ewentualnie letnim) w celu chociaż częściowego podtrzymania efektów jesienno-zimowych kuracji kwasowych. Dobrze, że dość szybko porzuciłam ten pomysł, bo tonik ten na mojej skórze robi dokładnie... nic :D. A wierzcie mi, naprawdę nie oczekiwałam dużo - ot, mógłby powstrzymać pojawianie się zmian zapalnych, minimalnie ujednolicać koloryt cery i równie minimalnie zwężać pory. Niestety, nie robi nic z tego zestawu - cera po jego zastosowaniu zachowuje się dokładnie tak jakbym nie zastosowała niczego. 

Sprawiedliwie muszę mu jednak oddać, że nie wywołuje też żadnych negatywnych efektów na mojej cerze. Zużywałam go w zasadzie tylko do wyrównania pH skóry po stosowaniu mydła, ale zamierzam go jeszcze wykorzystać do nasączenia masek bawełnianych - może wtedy da jakieś efekty.

Możliwe, że mój brak zachwytu nad tym tonikiem wynika z potrzeby stosowania mocniejszych preparatów. Jak sprawdził się u Was?

Bielenda Superpower Mezo Serum (Serum korygujące) - świetny wybór dla początkujących w temacie kwasów

Doskonale pamiętam, mimo upływu czasu, jak długo rozmyślałam przed swoim pierwszym podejściem do kosmetyków z zauważalną zawartością kwasów. Zaczęłam z dość wysokiej półki - od samoróbek z kwasem migdałowym, by dość szybko przejść na łatwiejszy w obsłudze kwas mlekowy. Jednak obecnie bez wahania proponuję osobom rozpoczynającym swoją przygodę z kwasami jeden drogeryjny kosmetyk: serum korygujące Bielenda. Ostatnio także wrzucałam Wam recenzję 40%, profesjonalnego zabiegu eksfoliującego tej marki. Mam nadzieję, że moje recenzje pomogą Wam w wyborze jesienno-zimowej pielęgnacji ;). 


Serum zapakowane jest w szklaną butelkę z całkiem precyzyjną pipetką. Szkło wymusza ostrożność przy operowaniu - lądowanie na płytkach nie skończy się dobrze dla tego opakowania ;). Poza tym nie mam do samej buteleczki uwag. Kartonik natomiast (jak dla mnie) jest przeładowany tekstem i przez to mało czytelny, ale apteczną inspirację jak zwykle cenię ;).

30g tego serum kupiłam do tej pory najtaniej za 17zł na promocji w Pigmencie, ale ceny potrafią dochodzić nawet do 30zł.

Skład:


To serum bazuje na połączeniu kwasu migdałowego i laktobionowego. Szczególnie obecność tego pierwszego mnie raduje - jego rozpuszczanie bywa wybitnie upierdliwym procesem i fajnie, że można je pominąć dzięki łatwo dostępnemu kosmetykowi. Całość została uzupełniona o niacynamid, hialuronian sodu i alantoinę (nawilżacze), a końcówkę składu stanowią konserwanty (nie wzbudzające moich wątpliwości) i substancje zapachowe. 

Skład całkiem krótki, chociaż zestaw zapachów i konserwantów można by było jeszcze skrócić. Samo serum ma postać dość wodnistego żelu o delikatnym, kwiatowo-perfumeryjnym zapachu, który wyczuwam jedynie przez chwilę po aplikacji. Ma całkiem niezłą wydajność przy tej konsystencji.

Stosowałam je na oczyszczoną skórę twarzy raz lub dwa razy dziennie (oczywiście z dodatkową, wysoką ochroną przeciwsłoneczną w przypadku porannej aplikacji). Bardzo szybko się wchłania bez pozostawiania lepkiej bądź śliskiej powłoczki, dlatego też bez problemu można na nim wykonać rano makijaż. Nie zarejestrowałam żadnego szczypania czy zaczerwienienia po nałożeniu, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że cerę mam grubą, odporną i w kwasach zaprawioną. Dla porównania - moja bratanica, dla której było to pierwsze tego typu spotkanie ze złuszczaniem, zgłaszała mi mocne zaczerwienienie i lekkie szczypanie przy kilku pierwszych aplikacjach (wtedy zmniejszyła częstotliwość nakładania do 1-2 razy w tygodniu). Moja cera po aplikacji była delikatnie nawilżona - żadnego przesuszu czy podrażnienia nie zanotowałam.

To serum nie wywołało u mnie widocznego złuszczania ("jaszczurzenia") pomimo bardzo intensywnego nakładania - co nie znaczy, że nie dało efektów ;). Bardzo szybko zauważyłam obkurczenie rozszerzonych porów i poprawę kolorytu skóry, a z czasem (po około 7 tygodniach) zmniejszenie ilości zaskórników w dość nieinwazyjny i delikatny sposób. Umówmy się - nie każdy ma tyle samozaparcia, by znosić płatki naskórka emigrujące z twarzy, które ciężko czymkolwiek ukryć. 

Bardzo dobrze działa też na stany zapalne, które bardzo szybko wycisza i wspomaga ich gojenie. To pierwszy kosmetyk kwasowy, do którego udało mi się przekonać mojego M. - i o dziwo z efektów jest zadowolony podobnie jak ja ;). Ilość stanów zapalnych spadła prawie do 0, a i rozszerzone pory stały się u M. mniej widoczne - bez efektów ubocznych. W kolejny sezonie będę go namawiać na mocniejsze środki, trzymajcie kciuki :D.

Delikatny i skuteczny - czegóż więcej chcieć w trakcie walki z niedoskonałościami? ;)

Znacie to serum? A może szykujecie się do jego testów? ;).

Bielenda Professional 40%: kwasy salicylowy, azelainowy, migdałowy i mlekowy pH=2 - mocne rozwiązanie dla praktyków

Nie jestem zwolennikiem prowadzenia mocnych kuracji kwasowych w okresie letnim - ze względu na ryzyko przebarwień i innych nieprzyjemnych efektów uwrażliwienia skóry na słońce. Dzisiejsza recenzja opiera się na moich doświadczeniach zimowo-jesiennych z zabiegiem eksfoliującym od Bielendy, gdzie w buteleczce znajdziemy (najprawdopodobniej łącznie) 40% stężenie kwasów: salicylowego, azelainowego, migdałowego i mlekowego. Pojawia się ona teraz, by dać zainteresowanym czas na opracowanie swojego kwasowego harmonogramu na zimniejsze miesiące ;). 


W przeszłości uwielbiałam kwasowe samoróbki, chociażby z kwasu migdałowego czy mlekowego. Ba, nadal chętnie mieszam toniki kwasowe dla siebie, ale z czasem zdałam sobie sprawę, że statystyczny zjadacz chleba ma spore obawy przed kwasowymi samoróbkami. Dlatego też zaczęłam powoli sprawdzać ofertę dostępnych preparatów kwasowych i... to cudo od Bielendy jest rozwiązaniem dla tych, którzy z domowymi terapiami kwasowymi mają spore doświadczenia. Powiem tyle - jest moc!

Higieniczna butelka ze szklaną pipetką to świetne rozwiązanie w przypadku produktu, który należy rozsądnie dozować. Zewnętrzne opakowanie jest plastikowe, co jest dodatkowym atutem - upadek na podłogę nie powoduje jego nieodwracalnych zniszczeń ;). 

30g produktu kosztuje od 42 do prawie 60zł (dostępny głównie przez Internet, np. na Allegro).

Skład:


Woda, kwasy: mlekowy, migdałowy, azelainowy i salicylowy przełamane nawilżaczami: glikolem propylenowym, betainą i gliceryną. Odrobina gumy ksantanowej ma za zadanie nadać nieco żelową konsystencję - co ułatwia aplikację. Skład jest niezwykle prosty (nawet kompozycji zapachowej nie ma!), a jednocześnie konkretny - ma mocno złuszczać! Warto zauważyć, że nie zastosowano żadnego zasadowego regulatora odczynu, stąd też pH tego produktu jest naprawdę niskie - wynosi 2.

Całość ma postać bezbarwnego, nieco rzadkiego syropu o ledwie wyczuwalnym, kwaśnym zapachu.

To pierwszy preparat, po którego zastosowaniu (na oczyszczoną żelem skórę) zauważyłam słynny efekt nagłego "pobladnięcia". Po aplikacji wyczuwałam delikatne ciepło i szczypanie (ale tylko przy dwóch pierwszych podejściach - natomiast osoby mniej wprawione/bardziej wrażliwe zapewne będą te efekty odczuwać za każdym razem), a czas ekspozycji ustawiłam sobie na 10 minut (i nie przekraczałam go). Po tym czasie zmywałam go sowicie wodą, a następnie opłukiwałam twarz domowym neutralizatorem (łyżeczka sody oczyszczonej rozpuszczona w niepełnej szklance wody). 

Po 2-3 dniach (na mojej grubej i przecież odpornej skórze!) pojawiało się "jaszczurzenie", zawsze w tej samej kolejności - najpierw nos i jego okolice, potem broda, czoło i policzki. Płatki łuszczącego się naskórka obserwowałam przez około 3-4 dni, a nakładałam go w odstępach 8-10 dni, w międzyczasie smarując się filtrem SPF 50+. Po 3 miesięcznej kuracji (grudzień-luty) pozbyłam się autentycznie wszystkich zaskórników... poza nosem :D. Piegi i przebarwienia stały się prawie niewidoczne, a koloryt skóry pięknie się ujednolicił.

To najsilniej działający sklepowy produkt kwasowy, jaki miałam okazję używać, i jestem nim zachwycona, ale też nikomu nie polecę go na początek kwasowej przygody. Na początku wprowadzania kwasów do pielęgnacji polecam niższe stężenia (toniki do maksymalnie 8-10%, peelingi do maks. 20%) z pH bardziej zbliżonym do naturalnego (5,5). Na duże, makroskopowe złuszczanie warto się przygotować (także psychicznie) niższymi stężeniami. Mikrozłuszczanie osiągnięte słabszymi preparatami również potrafi dać naprawdę zacne efekty.

Tak się złożyło, że mój sklepowy arsenał kwasowy (o którym jeszcze więcej Wam opowiem) składa się obecnie wyłącznie z produktów Bielendy. Jestem jednak otwarta na inne propozycje - jakich kwasów sami używaliście i możecie polecić? ;).

Maska Kallos Coconut - kolejne udane mazidło!

Moje włosy uwielbiają produkty marki Kallos. Te niezbyt treściwe i ciężkie kosmetyki idealnie wpasowują się w potrzeby moich (za bardzo) niskoporowatych włosów, które byle czym można obciążyć. Moja tendencja do nakładania sporych ilości masek też nie pomaga w walce z przyklapem, ale staram się nad sobą pracować ;).

ColorMangoBlueberryAlgaeMultivitamin (absolutny ulubieniec), CaviarKeratin czy Chocolatejuż zostały przeze mnie zrecenzowane w przeszłości. Temat kolejnej maski, tym razem w wersji Coconut, podrzuciłam Wam już w lutym wraz z analizą składu. Teraz czas na wnioski praktyczne :D.



Wielka, litrowa pucha nie jest szczególnie poręczna, ale można się zainteresować mniejszym opakowaniem ;). Bez problemu można wydobyć produkt do ostatniej kropli, ale wymaga to każdorazowego gmerania w słoju paluchami lub szpatułką. Trochę brakuje mi możliwości zamontowania pompki, którą udostępniają niektóre inne marki fryzjerskie. Jeśli słoik wypadnie z rąk na podłogę - może tego nie znieść, a w konsekwencji będzie sporo sprzątania. Same etykiety są całkiem ładne i odporne na wilgoć, ale odchodzą razem z cenówkami czy taśmą ;).

1000ml tej maski kosztuje od 9 do 13zł, w zależności od miejsca. Kallosy należą do jednych z najtańszych produktów do włosów ;).

Skład:

Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Cocos Nucifera Oil, Aminopropyl Dimethicone, Isohexadecane, Parfum, Citric Acid, Propylene Glycol, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone.

Omówiłam go dokładnie TUTAJ, więc jedynie zaznaczę, że skład ma typowo "Kallosowy", a w przypadku skóry wrażliwej warto zwrócić szczególną uwagę na zastosowane w nim konserwanty, które bywają posądzane o wywoływanie nadmiernego wypadania włosów. Na mnie tak nie działają, ale warto wiedzieć ;).

Maska ma średnio gęstą, kremową konsystencję i zapach budyniu kokosowego, który bardzo mi odpowiada, ale zdaję sobie sprawę, że dla innych może być mdły i nie do przeżycia ;). Po myciu jest niewyczuwalny na moich włosach.


Używam go przed i po myciu, na olej, pod olej, do miksów odżywczych i do glossa z Cassią  - w każdej z opcji działa równie dobrze, dając mi ładnie zdefiniowane, trwałe, błyszczące i pełne objętości loki bez śladu obciążenia. Zmywa się bardzo łatwo, co jest dla mnie na wagę złota przy walce z przyklapem. Nawet przy upałach mogłam bez problemu myć włosy co 2-3 dni bez oznak przetłuszczenia. 

Nie nakładam go na skórę głowy ani też nie myję włosów odżywką - nie wywołał żadnych nieprzyjemnych reakcji ze strony skalpu, ale też nie za bardzo miał on kontakt z tym produktem, więc zalecam monitorowanie reakcji u siebie ;). Zużyłam trochę ponad pół opakowania, więc wydajność, jak wszystkie Kallosy, ma zadowalającą ;). 

Jeśli chodzi o samo działanie, to stawiam go na równi z moim multiwitaminowym ulubieńcem, ale... zapach ma odrobinę gorszy ;). Niemniej jest to kolejna pucha Kallosa, która się u mnie świetnie sprawdza. Zdaję sobie sprawę, że nie są to produkty odpowiednie dla wszystkich - dla sporej części z Was są mało treściwe, ale mogą stanowić naprawdę niezłą bazę do włosowych eksperymentów. 

Jak wyglądały Wasze testy Kallosów? A może są one dopiero przed Wami? ;)

Neutrogena, Matująca maska pod prysznic (Pore&Shine In-Shower Mask) - bardzo skuteczne rozwiązanie!

Do maseczki, o której chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć, dobrałam się zaraz po zakupie - wpadła mi do koszyka w trakcie twarzowej promocji w Rossmannie z polecenia jednej z Czytelniczek. Cudów się nie spodziewałam... i może dlatego były mi dane :D. Matująca maska pod prysznic od Neutrogeny jest jednym z pierwszych kosmetyków tej marki, które testuję - i całkowicie nieoczekiwanie jestem zachwycona!


Wielka tuba wymaga trochę większego nacisku do dozowania tej maski (ze względu na bardzo gęstą konsystencję), ale jest to dość standardowe rozwiązanie. Przy końcówce trzeba będzie ją rozciąć, by wydobyć produkt do ostatniej kropli ;). Całość wygląda nieźle, jest trwała i budzi zaufanie aptecznym designem.

150ml tej maski kosztuje około 20zł (przy okazji promocji kupiłam ją prawie połowę taniej), co uważam za rozsądną cenę za taką objętość.

Skład:


Emolientowa baza (złożona z alkoholi i estrów tłuszczowych) została wzbogacona sowitą dawką kwasu glikolowego. Wielki plus dla producenta, że informuje o możliwym uwrażliwieniu skóry na promieniowanie słoneczne (stosuję SPF50+ tak czy siak obecnie ;)). Gliceryna i ekstrakty z soi oraz cytryny mają działanie nawilżająco-odżywcze, natomiast glinka kaolinowa i glinokrzemian pełnią funkcję absorbującą zanieczyszczenia. Końcówka składu to regulatory pH, konserwanty i kompozycja zapachowa. 

Skład niby prosty, ale pierwsze skrzypce gra w nim właśnie kwas glikolowy, odpowiedzialny za efekt oczyszczenia i złuszczania. Nie mam się do czego przyczepić - żałuję tylko, że tak późno zwróciłam na nie uwagę ;).

Maska ma konsystencję... wazeliny. Autentycznie - przy pierwszej aplikacji z niedowierzaniem sprawdziłam skład ponownie :D. Pachnie delikatnie i kwiatowo, jak dla mnie - całkiem przyjemnie. Można w niej wyczuć całkiem sporo drobinek, jednak nie przetestowałam ich funkcji w trakcie masażu twarzy.


Lato nie jest dobrym czasem dla mojej cery. Rezygnuję wtedy z mocnych produktów kwasowych, by nie kusić losu i przebarwień, a lżejsze zwykle nie dają sobie rady tak dobrze. Zaskórniki i niedoskonałości stają się bardziej widoczne... . Spodziewałam się, że ta maska będzie właśnie takim delikatnym kosmetykiem oczyszczającym, który pozwoli utrzymać moją twarz w jako-takich ryzach. Życie mnie jednak zaskoczyło ;).

Maskę trzymałam od 1 do 15 minut na twarzy i muszę powiedzieć, że to zaskakująco mocny środek. Jestem naprawdę wprawiona w terapiach kwasowych, a tu po aplikacji odczułam całkiem konkretne ciepło na ryjku :D. Wnioskuję więc, że nie będzie to produkt odpowiedni dla cer wrażliwych i naczynkowych. Po jednokrotnej aplikacji odczuwalne jest oczyszczenie i miękkość skóry, jednak bez podrażnień czy przesuszeń mimo kwasu glikolowego. 

Stosowałam ją przez ostatnie 5 tygodni dziesięciokrotnie i... wow! Cera jest gładka, promienna, uspokojona, czysta! Tak małych porów/zaskórników na nosie chyba jeszcze nie miałam. Wyrównany koloryt cery bez niedoskonałości naprawdę mnie zaskoczył, podobnie jak brak widocznego złuszczania gdziekolwiek na twarzy. Zapewne wywołuje jedynie mikrozłuszczanie, ale jeśli tak - jest ono niezwykle skuteczne. Nie doszłam jeszcze do połowy opakowania (a nakładam ją naprawdę grubą warstwą), więc jej wydajność również jest bardzo dobra. Zmywa się tak średnio (drobinki lubią się schować na granicy skóry i włosów), ale za takie efekty jestem w stanie znieść tą niewielką niedogodność ;).  Co ważne w kontekście lata - naprawdę zmniejsza wydzielanie sebum na około 2 dni po aplikacji, więc obiecany efekt matujący również występuje ;).

Zamierzam dokładnie sprawdzić ofertę Neutrogeny pod kątem maseczek, chociaż wersja Detox czeka na testy ;). A jakie są Wasze ulubione maseczki oczyszczające i glinkowe?

Joanna Ultra Color, Odżywka koloryzująca Warm Blond Shades - tania i dobra alternatywa


Lista interesujących kosmetyków w kieszeni (a dokładniej - w telefonie), a tu na półce uwagę przyciąga coś nieznanego - miałyście tak kiedykolwiek? ;). Zdarza mi się to chyba przy każdej możliwej promocji kosmetycznej, w której chcę wziąć udział :D. Przy jednej z takich okazji poznałam linię odżywek koloryzujących Joanna Ultra Color i od razu zabrałam ze sobą wersję, która dodaje ciepłych odcieni blondom. Nie miałam wielkich oczekiwań - chciałam, żeby przedłużała efekt po zastosowaniu Cassii


Tuba to dość typowe rozwiązanie przy odżywkach, jednak utrudniają one wydobycie kosmetyku do ostatniej kropli. W tym celu trzeba rozcinać opakowanie ;). Poza tym same etykiety bardzo mi się podobają - połączenie czerni, srebra i złota jest naprawdę eleganckie, ładne i czytelne, a także trwałe. Jedynie kurz i ślady bardzo twardej wody bardzo łatwo na niej zauważyć :D.

100ml tej maski kosztuje około 10zł - jak na maski koloryzujące nie jest to dużo. 

Skład:


Skład jest dość krótki i mocno emolientowy: alkohole i estry tłuszczowe mieszają się tutaj z emulgatorem, silikonem, kwasem mlekowym (który ma za zadanie zakwasić włosy, domknąć łuski, utrwalić kolor i dodać blasku), kompozycją zapachową, konserwantem i barwnikami odpowiedzialnymi na efekt kolorystyczny. 

Naprawdę szczerze - nie mam się do czego przyczepić ;). Jest to produkt koloryzujący, więc pożądana jest w nim obecność barwników, jednak osoby o skórze wrażliwej powinny przemyśleć jego stosowanie ze względu na możliwość wystąpienia podrażnień i uczuleń. Ba, sam producent przestrzega przed nadmiernym kontaktem tego produktu ze skórą (za co mu chwała!).

Maska ma gęstą konsystencję, brunatny kolor i mydlano-perfumeryjny zapach, który nie jest zbyt intensywny i nie jest wyczuwalny po myciu.


Producent zaleca aplikację maski w rękawiczkach ochronnych i pozostawienie jej na minimum 3 minuty na włosach. Nie będę ukrywać, że sama nakładam ją gołymi łapami (nie jestem jednak wrażliwcem) w ilości mniej-więcej połowy orzecha włoskiego i... nigdy nie zabarwiła mi skóry. Trzymam ją od 10 do 20 minut czasami bez niczego, a czasami pod folią i ręcznikiem, a następnie zmywam do momentu, aż woda będzie czysta - co nie trwa na szczęście szczególnie długo. 

Moim włosom dodaje bardzo przyjemnych, miodowych tonów i delikatnie maskuje siwe włosy, a stan ten utrzymuje się przez 2-3 mycia. Kolorystycznie jest to efekt zbliżony do zastosowania Cassii, jednak brakuje tutaj odczuwalnego pogrubienia włosów. Także trwałość koloru jest mniejsza niż w przypadku zielska, jednak warto dodać - z maską jest mniej zachodu ;). Myślę, że jedno opakowanie starczy mi na 8-10 aplikacji. 

Loki po niej także wyglądają całkiem nieźle, ale nie jest to taka włosowa petarda jak po Garnier Goji Hair Food albo Kallosie Multivitamin. Ot, loki są ładne i odbite od nasady, ale nie mają jakiegoś szczególnego blasku, skrętu czy odporności na czynniki zewnętrzne. Nie oczekiwałam jednak po niej nie wiadomo jakiego efektu odżywczego ;). Po 4 aplikacjach nie zauważyłam żadnego podrażnienia - ani na łapach ani na skórze głowy. 

Uważam, że naprawdę warto się nią zainteresować, jeśli poszukujemy kosmetyku, który przedłuży nam przerwy między farbowaniami. Zamierzam do niej wracać, a może w chwili szaleństwa przetestuję jakiś inny kolor ;).

Jak się zapatrujecie na tego typu kosmetyk do włosów?

Tusz Lovely Pump Up podkręcający - klasa sama w sobie, i to za grosze!

Po wielkim niepowodzeniu jakim były testy tuszu do rzęs Avon Big&Style potrzebowałam odmiany w postaci maskary, która nie zawodzi, a do tego jest łatwo dostępna (bez tuszu moich rzęs nie widać) i w przystępnej cenie. Wybór padł na żółty tusz Lovely Pump Up, który wiele z Was zachwala - i nie dziwię się absolutnie tym zachwytom ;). To naprawdę perełka!


Typowe, tuszowe opakowanie jest całkiem trwałe, a silikonowa, asymetryczna szczoteczka to absolutnie moje ulubione rozwiązanie w mascarach, które przy okazji pozwala bardzo łatwo rozczesać włoski. Żółty kolor nie należy do moich ulubionych (;)), ale niebieskie napisy już są jak najbardziej w moim guście ;). Opakowanie jest trwałe - nic się nie rozpada ani nie odkleja, chociaż przy noszeniu w torebce można się dorobić startych napisów ;). 

8ml tego tuszu kosztuje od 10 do 15 zł w Rossmannie, w zależności od promocji.


Takie szczoteczki lubię najbardziej ;). Szkoda, że producent nie wrzuca składu tego tuszu na opakowania. Sądzę, że wielu potencjalnych klientów rezygnuje z tego powodu z zakupu, szczególnie, jeśli okolice ich oczu są mocno wrażliwe. Moim powiekom, rzęsom i oczom nie zrobił jednak żadnej krzywdy, a do tego - nie ma zapachu, co bardzo cenię - szczególnie w kosmetykach do okolic oczu ;).

Ta maskara jest prześwietnie przecudowna! Już jedno pociągnięcie łatwo pokrywa rzęsy równomiernie tuszem przy okazji super je rozdzielając i podkręcając. To podkręcenie utrzymuje się przez cały dzień, a kruszenie i osypywanie w ogóle nie istnieje - podobnie jak odbijanie się rzęs na skórze ;). Nie mam szczególnie gęstych rzęs, za to długie - i przy jego stosowaniu spotykam się z pytaniami czy coś sobie dokleiłam/zagęściłam :D. Nie skleja rzęs, za to maksymalnie je wydłuża. Obawiałam się o jego trwałość w czasie obecnych upałów, ale nawet w takich warunkach zdał egzamin śpiewająco. Nie zawiódł mnie w ciągu miesiąca stosowania ani razu, więc przewiduję kolejne opakowania w kosmetyczce ;). 

Jaki tusz do rzęs jest Waszym ulubionym? ;)

Gliss Kur Serum Deep Repair: maska, o której ciężko cokolwiek powiedzieć...

Ledwie w ostatnim wpisie śpiewałam peany pochwalne nad maską Garnier Hair Food z jagodami goji, a już dzisiaj wrzucam kolejną recenzję włosowej maski. Powód jest prozaiczny - właśnie dobiła dna, a nie chcę chomikować opakowania ;). Rzadko zdarza mi się jakikolwiek produkt kosmetyczny zużywać miesiącami, a tu proszę - opróżnienie tego słoiczka zajęło mi... rok. I wcale nie dlatego, że maska Gliss Kur Serum Deep Repair do włosów ekstremalnie nadwyrężonych i szorstkich jest jakaś super wydajna...

Gliss Kur Serum Deep Repair - maska

Maska zamknięta jest w zgrabnym słoiczku, z którego bez problemu można wydobyć mazidło aż do ostatniej kropli. Wygląd etykiet sugeruje profesjonalny kosmetyk fryzjerski - i taka jest też filozofia całej linii Gliss Kur. Czarne wieczko cudownie zbiera wszelkie paprochy, ale to kwestia jego koloru i ich widoczności :D. Nic się nie odkleja i nie rozpada w łapkach.

200ml tej maski kosztuje od 15 do nawet 25zł, w zależności od miejsca zakupu.

Skład:

Gliss Kur Serum Deep Repair - maska

Emolientowawa baza została sowicie uzupełniona seryną (aminokwas) oraz keratyną hydrolizowaną i jej modyfikowaną pochodną - jest to więc produkt mocno proteinowy. Zresztą, to właśnie na dużą ilość keratyny poleciałam jak Reksio na szynkę - moje włosy ją uwielbiają. Do tego znajdziemy pantenol (nawilżacz), silikon pod koniec składu i spory zestaw substancji konserwujących i zapachowych. Obecność izopropanolu i parabenu pewnie niejednego zainteresowanego odrzuci - mnie one nie przeszkadzają, ale wrażliwcom zalecam ostrożność, a wszystkim - omijanie skóry głowy przy aplikacji ;).

Keratyna zatopiona w emolientach - to zwykle zwiastuje naprawdę szałowy i pogodoodporny GHD na mojej głowie. Dodatek aminokwasu powinien tylko poprawić sytuację. Ale to tylko teoria - we włosomaniactwie jednak najważniejsza jest praktyka.

Ma gęstą, kremową konsystencję i perfumeryjny, niezbyt intensywny zapach, który jest dla mnie neutralny - ani mi się podoba, ani odrzuca. 

Oczekiwanego szałowego efektu nie zanotowałam w żadnej konfiguracji, pomimo naprawdę wielu prób. Dość łatwo można z nią przesadzić, co skutkuje srogim przychlastem. Włosy po niej są dość nijakie - nie podbija skrętu, nie dodaje blasku, miękkości czy gładkości. Kudły nie wyglądają też na odżywione - są raczej smętne. Biorąc pod uwagę, że moim włosom obecnie niewiele trzeba do naprawdę fajnego wyglądu to naprawdę spodziewałam się dużo więcej po składzie tej maski. 

Nie wywołała u mnie typowego BHD (poza jednorazowym epizodem z niedopłukaniem) ani nie zrobiła innej włosowej czy skórnej krzywdy, więc od pewnego momentu zużywałam ją pod olej w niewielkich ilościach (często w połączeniu z kremem kakaowym Isana). Z racji gęstości zajęło mi to sporo czasu, więc wydajność ma niezłą.

Naprawdę fajny skład, który powinien pasować moim włosom, nie zdziałał cudów, co mogło wynikać z proporcji poszczególnych składników. Czynnik personalny jest jednak niezwykle istotny w jakiejkolwiek pielęgnacji ;). Maskę Serum Deep Repair z czystym sumieniem mogę uznać za książkowy przykład włosowego średniaka.

Jak sprawdzają się u Was produkty Gliss Kur?