Dr Gaja ProOdporność - remedium na przesilenie

Wrzesień jest dla mnie najtrudniejszym zdrowotnie miesiącem w roku. Powrót do szkoły co roku muszę okupić jakąś infekcją - przeziębieniem, grypą, zapaleniem gardła czy krtani... . Sporo opcji już przeszłam :D. Nauczona nieprzyjemnym doświadczeniem zeszłych lat postanowiłam w tym roku wspomóc się jakimś środkiem "na odporność". Miody Manuka wraz z propozycją testów suplementu ProOdporność Dr Gaja spadły mi jak z nieba ;). Minęły dwa tygodnie - i na razie (odpukać w niemalowane) nic nie wskazuje na chorobową powtórkę z przeszłości.


Jedno opakowanie suplementu kryje 10 saszetek zawierających po 2g proszku, co pozwala wziąć ze sobą porcję suplementu np. do pracy. Można go łączyć z koktajlami, muesli, jogurtem czy też po prostu z wodą, w której bardzo łatwo się rozpuszcza. Tylko pamiętajcie - napoje i inne produkty powinny być zimne lub mieć temperaturę pokojową ;). W najprostszej wersji z wodą wygląda jak średnio mocna, dość kwaśna herbata. Z racji tego, że kwaskowate napoje bardzo lubię nie mam do tego smaku uwag ;). W jogurcie jego smak jest prawie nieinwazyjny, a innych wersji nie próbowałam.

10 saszetek suplementu Dr Gaja ProOdporność kosztuje około 13zł.


Skład suplementu:


Ekstrakty: z kwiatu oraz owocu czarnego bzu, jeżówki i dzikiej róży standaryzowane na witaminę C z dodatkiem rutyny to znane i dobre rozwiązanie wspomagające odporność organizmu. Warto zwrócić uwagę na dużą zawartość witaminy C - takich dawek nie przyjmuje się w sposób ciągły, tylko w miarę potrzeb, w okresach zmniejszonej odporności, w trakcie menstruacji czy dużego wysiłku. Produkt Dr Gaja ProOdporność jest w pełni naturalny, bez aromatów, konserwantów, barwników i wszelkich innych niepotrzebnych składników ;).

Połączenie rutyny i witaminy C podoba mi się z jeszcze jednego powodu - mam problemy z krążeniem żylnym w nogach (początki żylaków). Ten zestaw wzmacnia również ściany żył, co objawia się u mnie złagodzeniem bólu łydek po całodziennym łażeniu ;). Dodaje również energii - nie jestem aż tak mocno rozespana jak zwykle przy przesileniu, kiedy mogłabym zasnąć nawet na stojąco w krakowskiej komunikacji miejskiej. 

Wiadomo, że żaden, nawet najlepiej zbilansowany środek nie zastąpi zdrowego trybu życia i nie może być traktowany jako jego substytut, ale czasami warto sobie pomóc w okresach przemęczenia, przesilenia i zmniejszenia odporności ;). Szczególnie, gdy tak jak u mnie można mniej-więcej przewidzieć takie okresy, którymi są przesilenia.

Z efektów jestem zadowolona, ale oczywiście moje obserwacje się nie kończą - jesień i choróbska atakują zewsząd :D.

Sally Hansen, Odżywka Maximum Growth - paznokciowy hit!

Moje paznokcie raczej nie sprawiają mi kłopotów. Natura obdarzyła mnie całkiem długą i odporną płytką, która poddaje się tylko acetonowi i niskim temperaturom. Acetonowych zmywaczy unikam, na niskie temperatury mam rękawiczki ;). Na własny ślub postanowiłam zrobić sobie ten jeden jedyny raz hybrydy, a efekt był do przewidzenia :D. Połączenie frezarki i acetonu sprawiło, że moje paznokcie postanowiły radośnie rozpadać się w oczach. Ledwie wyrosły chociaż ułamek milimetra poza opuszek, a już były maksymalnie rozdwojone. Strach było nawet je piłować... .

Świadoma źródeł problemu i faktu, że na pełną regenerację płytki będę musiała poczekać do pełnego odrośnięcia szponów postanowiłam chronić moje paznokcie chociaż cienką warstwą odżywki. Mój wybór padł na Maximum Growth od Sally Hansen, którą od dłuższego czasu używałam w trybie "raz na ruski rok".


Szklana buteleczka zaopatrzona jest w całkiem wąski pędzelek. Bardzo mi to odpowiada, bo nie do końca umiem się należycie (i bez zachlapania skórek wokoło paznokcia) obsłużyć wersją "maxi brush" ;). Opakowanie jest minimalistyczne, czytelne i trwałe, a różowa zakrętka dodaje wesołości ;). Nie zmienia swojej konsystencji w ciągu użytkowania (moja ma ponad rok i nadal jest tak samo płynna jak na początku). 

13,3ml tej odżywki w cenie regularnej kosztuje około 14zł. Moja pochodzi z jednej z akcji promocyjnych 2+2 gratis w Rossmannie, więc była jeszcze tańsza ;).

Skład:

Butyl Acetate, Ethyl Acetate, Alcohol Denat, Nitrocellulose, Adipic Acid/Neopentyl Glycol/Trimellitic Anhydride Copolymer, Isopropyl Alcohol, Trimethyl Pentanyl Diisobutyrate, Triphenyl Phosphate, Etocrylene, Benzophenone-1, Hydrolyzed Corn/Soy/Wheat Protein Thioglycolamide/ Thiopropionamide, Hydrolyzed Silk, Caprylyl Glycol, Phenoxyethanol, Chlorphenesin, Butylene Glycol, Hexylene Glycol, D&C Red no. 6 Barium Lake (CI 15850), D&c Yellow No. 5 Aluminum Lake.

Produkty tego typu zawierają szereg rozpuszczalników organicznych (estry, etanol, izopropanol), które są niezbędne do nałożenia odżywki/lakieru, a następnie do jego wyschnięcia w rozsądnym czasie. Na uwagę w tym składzie zasługują: prekursor nylonu, hydrolizowane proteiny roślinne oraz jedwab. Końcówka składu to konserwanty i... barwniki, których widocznej obecności próżno szukać zarówno w buteleczce, jak i na paznokciu :D. Pachnie jak typowy lakier do paznokci (można lubić lub nie, ale nie jest to znany z chińskich lakierów charakterystyczny zapach toluenu). Nie zawiera formaldehydu, co dodatkowo zmniejsza możliwość wystąpienia przykrych objawów w postaci onycholizy.

Stosowałam tą odżywkę z częstotliwością około 1-2 razy w tygodniu. Bardzo szybko wysycha na paznokciu - można ją szybko nałożyć i wrócić do swoich zajęć, a wygląda jak typowy, bezbarwny lakier. Ma jednak jedną sporą wadę - łatwo się ściera z byle powodu. Zwykle kolejnego dnia nie mam jej już na końcówkach paznokci, ale nie rzuca się to szczególnie w oczy.

Szybszy przyrost paznokci zaobserwowałam bardzo szybko, bo już po jakiś 3 tygodniach stosowania, a jej ochronne właściwości pozwoliły mi dość bezboleśnie przeżyć odrastanie pokiereszowanych płytek. Potrafiła moje rozdwojone paznokcie utrzymać w ryzach i jako-takim wyglądzie, a teraz pomaga mi w noszeniu 3mm, naturalnych paznokci. Kolejny duży test jednak dopiero przed nią - zimą moje pazurki potrafią się rozdwoić na samą wzmiankę o mrozie. Jeśli to powstrzyma, to chyba zasłuży na pomnik :D.

Barwa, Szampon octowy - delikates wśród oczyszczaczy

Uwielbiam naprawdę mocno oczyszczające szampony, co zwykle dość mocno dziwi moje włosomaniacze otoczenie. Wszak mocne oczyszczenie to tylko "co jakiś czas", a już przy włosach kręconych "prawie w ogóle". Natura i lata pielęgnacji obdarzyły mnie jednak mocno niskoporowatymi włosami, które mimo stereotypowej bezproblemowości aż tak kryształowo cudowne nie są. Lubią mnie hejtować niedomyciem czy skróceniem okresu świeżości, gdy tylko nie przyłożę się należycie do mycia, i to zarówno pod względem technicznym jak i doboru produktów. Po skończeniu flachy absolutnie świetnego micelarnego szamponu oczyszczającego Nivei dobrałam się do (podobno) równie dobrze myjącego szamponu octowego Barwy. Jak wyszło?


Plastikowa butelka jest typowym rozwiązaniem - poręczna, z niewielkim otworem, całkiem trwała. Nawet ja nie mam się do czego przyczepić pod względem technicznym. Sama etykieta, w delikatnym, jasnozielonym kolorze jest czytelna i... pozytywna w odbiorze, a do tego trwała. Ta butelka kąpała się już w wannie ciepłem wody i jak widać - nic się nie stało ;).

300ml tego szamponu kosztuje 6-8zł, w zależności od miejsca zakupu (raczej lokalne drogerie i supermarkety są w niego zaopatrzone). Gęstość - typowa dla szamponów, ani za rzadki ani zbyt gęsty. Pachnie dość intensywnie i słodko-kwiatowo, a nuta tytułowego octu nie została przeze mnie namierzona ;).

Skład:


Mocno myjący początek składu z SLES na czele domyka spora dawka soli kuchennej zastosowanej w roli zagęszczacza i wypełniacza. Wysoko w składzie pojawiają się także tytułowy ocet oraz ekstrakty z brzoskwini, moreli i jabłoni. Całość uzupełniają: biotyna, pantenol, kwas linolowy, witaminy A i E oraz bioflawonoidy. Końcówka składu to kompozycja zapachowa oraz dwa konserwanty posądzane czasami o wywoływanie wypadania i świądu skóry głowy - u siebie nie zauważyłam nic niepokojącego. 

Jak na szampon z mocną bazą myjącą dość nieszczególnie się pieni, co niestety znacząco wpływa na jego wydajność. Znika z butli szybciej niż znane mi "rypacze". Włosy są po nim w miarę domyte, ale nie jest to powalający na kolana efekt oczyszczenia. Pierwszym z brzegu szamponem bez przymiotnika "oczyszczający" jestem w stanie osiągnąć podobny efekt przy mniejszym zużyciu produktu (związanym z lepszym pienieniem). Efektu zakwaszającego również nie zauważyłam - włosy nie są bardziej błyszczące, gładsze czy bardziej zdyscyplinowane. 

Jestem trochę zawiedziona. Znam szampony Barwy z przeszłości i kojarzyły mi się z mocniejszym oczyszczaniem...

A Wy jakiego "rypacza" obecnie używacie?

Kosmetyczne Aliexpress - peeling kawitacyjny Xiaomi InFace

Nie kupuję kosmetyków na Aliexpress, bo mam poważne obawy co do faktycznej ich zawartości. Nie stawiam jednak sprawy totalnie na ostrzu noża - wspominałam Wam już na FB, że kuszą mnie marki takie jak Lanbena czy Breylee. Sądzę jednak, że jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie, zanim przełamię wewnętrzne opory i na coś się zdecyduję ;D. Akcesoria kosmetyczne z Chin testuję natomiast chętnie :D.

Ci, którzy są ze mną od dawna wiedzą, że czaiłam się już od lat na domowe urządzenie do peelingu kawitacyjnego. Zawsze jednak coś stało na drodze: koszty, nieprzychylne opinie, niepewna jakość (a najczęściej wszystkie trzy czynniki na raz). Tydzień Marek na Aliexpress i pozytywna opinia na jednej z facebookowych grup zrobiły jednak swoje i za niecałe 70zł trafił do mnie peeling kawitacyjny Xiaomi InFace.


Trochę sobie na niego poczekałam, bo dotarł do mnie dopiero wczoraj. Na razie mogę powiedzieć, że podejrzanie szybko się ładuje (;)), jest bardzo lekki i działa, ale na temat efektów jego stosowania czy trwałości samego urządzenia wypowiem się po pewnym czasie użytkowania. 

Sam zabieg kawitacji (peelingu kawitacyjnego) nie jest żadnym supermocnym rozwiązaniem dającym natychmiastowe i spektakularne efekty. Dzięki zastosowaniu ultradźwięków na zwilżonej skórze możliwy jest rozpad martwych komórek naskórka dzięki tworzeniu i rozpadowi pęcherzyków wypełnionych parą wodną. Jest na tyle delikatny, że sprawdzi się w zasadzie przy każdej cerze. Może stanowić dobry wstęp do zabiegów oczyszczająco-odżywczych i nawet w salonach kosmetycznych rzadko jest stosowany jako samodzielny zabieg. 

Dzisiaj wielki dzień - pierwsza próba :D. Jeśli się uda, to zamierzam powtarzać zabieg co 1-2 tygodnie. Urządzenie ma też funkcję sonoforezy (wprowadzania składników aktywnych serum w skórę), którą też postaram się przetestować :D. 

Jeśli macie w domu podobne urządzenie do kawitacji to chętnie poczytam o radach i kosmetykach, które z nim stosujecie ;). Lecę testować!

Neutrogena Skin Detox Oczyszczająca maska 2w1 - miętowa moc!

Maseczki do twarzy (we wszelkich wydaniach - poza wersjami peel-off ;)) wręcz uwielbiam ;). Poza obiektywnymi efektami stosowania lubię w nich też psychiczny efekt zadbania pod tytułem "naprawdę czuję, że zrobiłam coś tylko dla siebie". Przez moją łazienkę przetoczyło się wiele maskowych wynalazków, ale markę Neutrogena dopiero poznaję - również z tej strony. Dzięki poleceniom jeden z Czytelniczek miałam okazję już stosować Matującą maskę pod prysznic tej firmy, która zachwyciła mnie działaniem, wielką objętością i stosunkowo niską ceną. Z dużymi nadziejami rozbebeszyłam więc jej siostrę - Maskę oczyszczającą 2w1 Neutrogena Skin Detox.


Sroga tuba jest dość popularnym rozwiązaniem w przypadku maseczek, ale mnie osobiście denerwują problemy z wydobyciem produktu do ostatniej kropli. Zwykle bez rozcinania opakowania nie można się obyć -.-. Poza tym nie mam się do czego przyczepić - czytelna, trwała i wręcz "apteczna" etykieta budzi zaufanie i zachęca do kupna, a odpowiednia wielkość otworu ułatwia dozowanie. Nakrętki też (jeszcze ;)) nie udało mi się zniszczyć, więc jej trwałość również oceniam na plus.

150ml maski kosztuje w cenach regularnych około 20zł. Zaopatrzyłam się w nią w trakcie jednej z akcji 2+2 gratis w Rossmannie, więc kosztowała mnie jeszcze mniej. Stosunek objętość/cena - bardzo dobry ;).

Skład:


Bazę tego produktu stanowi gliceryna wymieszana z glinkami: kaolinową i bentonitową oraz z substancją powierzchniowo czynną ułatwiającą zmywanie. Po barwniku znajdziemy również interesujące kwasy: salicylowy i glikolowy, dające efekt złuszczająco-oczyszczający (nazwany efektem "detox"). Pochodna mentolu odpowiada za zapach i chłodzący efekt. W masce znalazł się też chlorek sodu (w roli zagęstnika i wypełniacza) oraz kwas cytrynowy wraz z wodorotlenkiem sodu (regulatory pH).

Całkiem szczerze - jej matująca siostra ma nieco lepszy skład ;). Skin Detox również jest niezła: 2 glinki + dwa złuszczające kwasy o udowodnionym działaniu przeciwtrądzikowym to naprawdę dobre połączenie. Maska ma dość gęstą konsystencję - ale nie aż tak, by był problem z wyciśnięciem jej z tuby. Dzięki temu jej wydajność jest dobra - ilością wielkości ziarna fasoli bez problemu pokryjemy całą twarz. Błękitny kolor i miętowy zapach dobrze się ze sobą komponują.


Efekt chłodzący tuż po aplikacji jest naprawdę mocny - i mówię to ja, człek dość nieczuły na bodźce zewnętrzne :D. Producent zaleca dwa sposoby stosowania - jako produkt do mycia (nałóż i od razu spłucz) lub jako maskę (nałóż, trzymaj minutę, spłucz). Od razu się przyznam - chyba nigdy nie udało mi się zmieścić w minucie trzymania. Zmywałam ją po około 5-15 minutach, a z pierwszego podejścia nie skorzystałam ani razu.

Nic nie piecze ani nie pali, tylko chłodzi ;). Zaczęłam ją stosować w okresie przed wprowadzeniem kwasów do mojej pielęgnacji i po pierwszych 2 aplikacjach byłam w szoku. Na całym czole wylazła mi kaszka niedoskonałości, a i policzki oraz broda zdawały się protestować zaskórnikami :O. Jestem już doświadczona, więc spodziewałam się wysypu po wakacjach bez kwasów, ale szybkość efektu zaskoczyła nawet mnie. W ciągu kolejnych dwóch tygodni (jakieś 4 aplikacje) wszystko zniknęło. Powiem tak - jedno wielkie wow! Do tego nie zauważyłam żadnych odchodzących skórek, podrażnienia czy przesuszenia. Skóra w miejscach nie dotkniętych kaszką wyglądała cały czas na zadowolą, nawilżoną i delikatnie odżywioną. Jestem autentycznie zachwycona!

Nadal żałuję, że z enigmatycznych powodów unikałam marki Neutrogena. Maseczki mają naprawdę cudowne!

Chętnie poznam Wasze oczyszczające hity - moja skłonna do zanieczyszczenia cera na pewno będzie wdzięczna ;).

SUNSU by Isana - koreańska pielęgnacja w marce własnej Rossmanna

Boom na koreańską pielęgnację trwa od dłuższego czasu. Po okresie konieczności zakupów w sieci coraz więcej drogerii stacjonarnych decyduje się na wprowadzenie azjatyckich kosmetyków na swoje półki. Ba, kolejne marki decydują się na wprowadzenie koreańskich inspiracji w swoje własne linie ;). Jedną z nich jest rossmannowska Isana, której linia SUNSU obiecuje efekt jak po stosowaniu znanych marek ze wschodu. 

Jak to u Isany bywa, dostaliśmy linię w ładnych opakowaniach i niskich cenach (15-25zł) składającą się z kremu do mycia twarzy, toniku i kremu. Co znajdziemy w ich wnętrzu?

SUNSU by Isana, Krem do mycia twarzy


Skład: Aqua, Glycerin, Palmitic Acid, Stearic Acid, Lauric Acid, Potassium Hydroxide, Myristic Acid, PEG-100 Stearate, Cera Alba, Cocamidopropyl Betaine, Parfum, Glyceryl Stearate, Phenoxyethanol, Chlorphenesin, Tocopheryl Acetate, Sodium Chloride, Caprylyl Glycol, Aloe Barbadensis Leaf Extract, Melaleuca Alternifolia Leaf Extract, Butylene Glycol, Butylphenyl Methylpropional, 1,2-Hexanediol, Disodium EDTA, Propanediol, Hydroxycitronellal, Geraniol, Polyquaterniu m-7, Illicium Verum Fruit Extract, Bambusa Vulgaris Extract, Centella Asiatica Extract, Sodium Hyaluronate, Sodium Benzoate, Ethylhexylglycerin.

Skład kremu do mycia twarzy naprawdę obiecuje delikatne mycie. Bazą składu jest nawilżająca gliceryna oraz kwasy tłuszczowe (w tym laurynowy), które w połączeniu z wodorotlenkiem potasu dają odpowiednie mydła. Do tego wosk pszczeli i odrobina betainy kokamidopropylowej tuż przed zapachem (który pojawia się już w drugiej linijce składu). Wśród śladowych dodatków znajdziemy ekstrakty z aloesu, drzewa herbacianego, anyżu, bambusa i wąkroty. Zawiera chlorek sodu (sól kuchenną) po zapachu w roli zagęstnika i pomimo niekontrowersyjnych konserwantów warto wykonać przy pierwszym użyciu domową próbę uczuleniową.

Plus za delikatniejszy skład myjący, aczkolwiek cery nie lubiące się z mydłami powinny zachować sporą dozę ostrożności ;). Zamierzam go zakupić przy najbliższej okazji, gdy moje obecne myjadło będzie dobijać dna. Lubię mydła - może się u mnie nieźle sprawdzić.

SUNSU by Isana, Tonik


Skład: Aqua, Methylpropanediol, PEG/ PPG-17/6 Copolymer, PEG-32, Hydroxyethyl Urea, 1,2-Hexanediol, Hydroxyacetophenone, Allantoin, Betaine, PEG-60 Hydrogenated Castor Oil, Aloe Barbadensis Leaf Extract, Prunus Serrulata Flower Extract, Butylene Glycol, Disodium EDTA, Parfum, Sodium Hyaluronate, Phenoxyethanol, Butylphenyl Methylpropional, Bambusa Vulgaris Extract, Hydroxycitronellal, Centella Asiatica Extract, Geraniol, Ethylhexylglycerin.

Ten tonik można śmiało zakwalifikować pod produkt nawilżający. Zestaw alkoholi polihydroksylowych (nawilżaczy-humektaktów) przełamany alantoiną, betainą, hialuronianem sodu modyfikowanym olejem rycynowym (modyfikacja ułatwia jego zmycie) i wzbogacony ekstraktami z aloesu, wiśni, bambusa i wąkroty może się podobać. I to nawet osobie, która woli płyny micelarne od toników (czyli np. mnie :D). 

Nie wykluczam zaopatrzenia się w niego - poza deklarowanym zastosowaniem chętnie nasączałabym nim maski bawełniane i stosowała w formie maseczkowego okładu. Ma potencjał na naprawdę niezłe działanie.

SUNSU by Isana, Krem na dzień


Skład: Aqua, Olus Oil, Dipentaerythrityl Hexa C5-9 Acid Esters, Caprylic/Capric Triglyceride, Glycereth-26, Methylpropanediol, Stearyl Alcohol, Cera Alba, Limnanthes Alba Seed Oil, Polysorbate 60, Cetyl Alcohol, Ammonium Acryloyldimethyltaurate/VP Copolymer, Glyceryl Stearate, PEG-100 Stearate, Cetearyl Alcohol, Polyacrylate-13, Isoamyl Laurate, Phenoxyethanol, Chlorphenesin, Polyisobutene, Allantoin, Parfum, Tocopheryl Acetate, Butylene Glycol, Ethylhexylglycerin, Caprylyl Glycol, Aloe Barbadensis Leaf Extract, Polysorbate 20, Disodium EDTA, Sorbitan Isostearate, Butylphenyl Methylpropional, Tropolone, Hydroxycitronellal, Geraniol, 1,2-Hexanediol, Bambusa Vulgaris Extract, Beta-Glucan, Centella Asiatica Extract, Sodium Hyaluronate. 

Emolientowa baza, której głównym składnikiem jest enigmatyczny "olej roślinny" wzbogacona została trójglicerydami (warto zwrócić na nie uwagę w przypadku cery skłonnej do niedoskonałości), woskiem pszczelim, olejem z rzeżuchy, alantoiną, witaminą E oraz ekstraktami z aloesu, bambusa i wąkroty. Niewielkie ilości nawilżaczy (hialuronian sodu, glikole) zamykają litanię składników wspólnie z konserwantami, zapachami i regulatorami pH. 

Krem z serii SENSU by Isana pociąga mnie jakoś najmniej, ale wynika to chyba z mojej utrwalonej niechęci do trójglicerydów - nawet pomimo tego, że obecnie (w mniejszych ilościach) nie wywołują u mnie wysypów zaskórników i innych niedoskonałości. Obiektywnie mówiąc - ma całkiem niezły skład, który ma szansę należycie odżywić i ochronić skórę przed czynnikami zewnętrznymi. Kojarzy mi się nawet z zimową pielęgnacją ;).

Jakie jest Wasze zdanie o kosmetykach koreańskich i w ogóle - azjatyckich? Może macie wśród nich swoje perełki?

Saphir, Select Blue EDP - świetny zapach w niskiej cenie!

Perfumy to dość świeża sprawa w mojej łazience. Zapachy w większości mocno mi przeszkadzają - podejrzewam, że to urok wykonywanego zawodu ;). Przekonałam się do zapachu Green Tea Elizabeth Arden i jeszcze do kilku podobnie delikatnych rozwiązań. O hiszpańskiej marce perfumeryjnej Saphir dowiedziałam się przypadkowo przy okazji wizyty w krakowskim Pigmencie. Wielkie i całkiem ładne butelki w niewygórowanej cenie od razu wpadły mi w oko, a wersja Select Blue wylądowała w koszyku.


Szklany, wysoki flakon z atomizerem to proste, a jednocześnie eleganckie i funkcjonalne rozwiązanie. Gdybym miała się czepiać, to... atomizer dozuje naprawdę srogą ilość zapachu, dlatego nigdy nie dociskam go do oporu :D. Spotkania z podłogą nie przeżyje, ale to urok chyba wszystkich możliwych zapachów. Dostępny w dwóch pojemnościach: 25 i 200ml. Pierwsza jest dużo bardziej poręczna np. do noszenia w torebce, ale cenowo kompletnie się nie opłaca.

25ml kosztuje około 20-25zł, a 200ml - od 50 do 70zł w zależności od miejsca. Piękna cena, prawda? <3.

Aplikuję 1-2 półpełne psiki na nadgarstki i szyję rano i moje otoczenie mówi, że wieczorem nadal jest minimalnie wyczuwalny ;).Trwałość jak dla mnie - wręcz szałowa. Bladego pojęcia nie mam kiedy uda mi się tą wielką flachę zużyć, a już mam ochotę na kolejną ;).

Nuty zapachowe deklarowane przez producenta to:

  • nuta głowy: jabłko, gruszka, róża, zielona cytryna 
  • nuta serca: cedr, piżmo, jaśmin 
  • nuta bazy: bambus, dzwonek, bursztyn.
Nadal niewiele się na tym znam (;)), ale już sam spis mówi o tym, że jest to lekki, świeży zapach. Innych nie używam, ale może kiedyś przyjdzie czas na cięższe formuły ;). Poszczególne nuty zapachowe są harmonijnie skomponowane - gdybym nie znała ceny to w życiu nie uwierzyłabym, że to tak tani zapach. Jak dla mnie pierwsze skrzypce gra w nim cytrusowy aromat zielonej cytryny, ale może to wynikać z mojego uwielbienia dla cytrusów w każdej postaci :D.

Bardzo możliwe, że przytargam do domu jeszcze (nie)jeden zapach Saphir. Znacie, lubicie? A może podrzucicie mi swoje budżetowe zapachy warte uwagi? ;)

1 września - start dwóch akcji w drogeriach Rossmann ;)

1 września (pomimo niehandlowej niedzieli ;)) startują dwie ciekawe akcje Rossmanna. Wiem, że pewnie część z Was obłowiła się jak ja na ostatniej promocji 2+2 gratis i nie jest gotowa (:D) na kolejne zakupowe informacje, jednak myślę, że zaproponowane akcje są warte wspomnienia. Ilustracją niech będzie poniższe zdjęcie:


Od 1 września w Rossmannie będą w sprzedaży specjalnie oklejone, wedlowskie Czekotubki (w trzech smakach). Cały dochód z ich sprzedaży przekazany zostanie na budowę szkoły w Ghanie. W te działania zaangażowane są wspólnie: Ross, fundacja Omeny Mensah oraz Wedla. Wiem, że większość z nas unika słodyczy (lub nie ;)), ale może, w przypadku ssania na słodkie, warto zdecydować się akurat na ten smakołyk ;). Cały dochód (nie część!) zostanie przeznaczony na wspomnianą inicjatywę. Projekt obejmuje budowę szkoły w Temie w Ghanie. Budynek już stoi w stanie otwartym, ale potrzeba okien, drzwi, podłóg, instalacji i mebli. Czekotubki do 5 września będą stały przy kasach, a później na dziale ze słodyczami.

Również tego samego dnia na półki Rossmanna (a nawet dokładniej: na specjalne standy) trafi szereg wybranych propozycji maseczkowych, także w wersjach w płachcie. Będą to m. in. produkty Dr Mola, Frudia czy Missha, w części zapakowane w bardzo wesołe saszetki ;). A nuż traficie na coś odpowiedniego dla siebie ;).