Bye, bye!

Przyszedł czas na pożegnanie starego, 2012 roku, i przywitanie nowego, 2013. Mijający rok z całą pewnością był dla mnie dość wariackim okresem, w którym sporo się zmieniło w moim życiu. Małe podsumowanie myślę, że dobrze mi zrobi w kontekście tworzenia planów na Nowy Rok ;)

W czasie 2012 roku / Po 2012 roku:

  • Przeżyłam najbardziej wariacką sesję w życiu, z miliardem egzaminów.
  • Skończyłam lat 18 plus 4 % VATu :P
  • Zabrałam się za bloga z pełnym zaangażowaniem i mogę powiedzieć, że na dzień dzisiejszy jest to moja największa pasja ;)
  • Oprócz kosmetykoholizmu i ciuchoholizmu stwierdzonego już wcześniej dorobiłam się także lakieroholizmu - przez ten rok moja kolekcja powiększyła się o jakieś 80 buteleczek xD
  • Znalazłam to, czego szukałam na moich studiach - z tego miejsca gorąco pozdrawiam moją Panią Promotor, która pozwoliła mi odkryć moją łatwość pisania i pociąg do działań laboratoryjnych ;)
  • Zostałam "chemikiem z papierami" - obroniłam licencjat ;)
  • Jestem już praktycznie po dwóch semestrach studium kosmetycznego.
  • Jestem na magisterce, już działam odrobinę w kierunku pracy ;)
  •  Poznałam wiele wspaniałych osób (nie tylko blogerek) ;)
  • Nauczyłam się grać w pokera :P
  • Jestem bardziej pewna siebie.
  • Nie przytyłam :P
  • Opanowałam trądzik w stopniu znacznym.
  • Zbyt wiele razy podcięłam włosy - ale obiecuje nad sobą panować:P
  • Z niewiadomych przyczyn osiągnęłam taki kolor włosów, który podoba mi się w całej rozciągłości ;)
  • Niebywale rozwinęłam się w kwestiach składów, składników kosmetycznych, problemów włosowo - cerowych.
  • Osiągnęłam 773 obserwatorów bloga w Bloggerze i 219 na Facebooku - sukces, o jakim nigdy mi się nie śniło!

Sama sobie życzę, by nadchodzący rok był po prostu lepszy od mijającego ;)

A dla Was, Kochani Czytelnicy, by przyniósł same radości i sukcesy w życiu zawodowym, prywatnym oraz kosmetykoholicznym ;)
Do przeczytania w Nowym Roku!

Jeden lakier powoduje lawinę :P + włosy!

Jak czytaliście niedawno, po 19 dniach złamałam swój ban kosmetyczny, co pociągnęło za sobą kolejne zakupy :P Na szczęście nie są one tak wielkie, jak można by się obawiać ;)


Trzy rypacze, czyli szampony bez silikonów, polyquatów i quatów oraz guaru, za to pędzone na mocnym detergencie: SLES. Ostatnio miałam problem z domyciem włosów - jeden z posiadanych przeze mnie szamponów, mimo, że był mocny, nie radził sobie z tym w ogóle :/ Tak więc teraz mam pole do testowego popisu :P Koszt sztuki 5-6 zł w Rossmannie.


Szminka nawilżająca N.Y.C. kupiona w Pepco za 4,99 zł w pięknym, czerwonym kolorze ze złotymi drobinkami - oczywiście już ją wypróbowałam i czuję, że będzie to miłość od pierwszego wejrzenia <3


3 brokatowe lakiery Smart Girls Get More po 3.99 zł i top GR za 6 zł - tak, wiem, jestem nieuleczalnie chora :P

 Fioletów dawno nie przygarniałam:


Ten pan poniżej wyląduje na moich sylwetrowych paznokciach:


A tu jego podobny, a jednak inny brat :P


A oto moje włosy, za którymi niektórzy już tęsknili - nie do końca odgniecione, co widać na końcach, i od ostatniego zdjęcia podcinane chyba ze 3 razy, ale jak obiecałam - z tym koniec!

Oczywiście tryb samozdjęciowania nadal nieogarnięty, ale za to fotki dość wiernie odzwierciedlają mój kolor włosów ;)




Bonus numer dwa: kiecka wyhaczona w sklepie no name za 30 zł - nigdy nie myślałam, że kupię coś z baskinką :P 


Całkiem niezły ten mój koniec roku ;) A jak Wasz?

Czekoladowo - kakaowo - budyniowo i do tego włosowo ?

Przyznaję, że trafiły mi się chyba najspokojniejsze święta w moim życiu ;) Goście na imieniny taty przyszli wcześniej, nie było wielkiego pośpiechu, nerwów, przygotowywania ;) Był też czas na mieszanie i kuszenie, a jak! ;)

Dziewczyny z wizażowskiego wątku Walka o piękne włosy jakoś przed świętami kusiły dodawaniem kakao do maski. Oczywiście najchętniej od razu wzięłabym się za próby, ale w Krakowie prawdziwego kakao brak ma mieszkaniu :P

Powrót do domu na święta zaowocował więc od razu eleganckim miksem - łycha miodu, łyżeczka kakao i krem do ciała Isana kakaowy. Zapach mieszanki był tak cudowny, że gdyby się dało, to nawet kropelka nie wylądowałaby na moich włosach, tylko w żołądku :P

Ale niestety tak dobrze nie było, więc maska wylądowała na włosach pod folią i ręcznikiem na 1,5 h (jak już dopieszczać się, to na bogatości ;)).

Zmycie było bezproblemowe (2x Facelle Sensitive, czyli standardowo), a wanna nawet nie ucierpiała - kakao prosto spływa z armatury ;). Potem d/s (maska Bioetika), b/s i stylizacja.

Powiem Wam, że kakao daje włosom naprawdę megamięsistość i sprawia, że w dotyku jest ich tak "dużo". Same loki znów ledwo docięgały mi szyi :P. Co do pogłoskach o zmianie koloru - sama niczego takiego nie zauważyłam, ale był to jak na razie tylko podwójny wybryk. Wpływu na blask nie zanotowałam, zapachu po zmyciu też nie. W ogólności dla mnie efekt jest względem mięsistości podobny do maski z amlą w pudrze.

Testowałyście coś nowego przez święta? ;)

Bardzo słodkie dopieszczenie ;)

Jest wolne, Kascysko w domu, więc kombinuje jak może ;) Dodatkowo po zabiegach w szkole kosmetycznej, przeprowadzanych na kosmetykach nie bardzo odpowiadających mojej skórze (a do tego jeszcze masaż :/) na brodzie, żuchwie i czole nie było zbyt wesoło, jeśli chodzi o trądzik. Trzeba więc przeciwdziałać! I leczyć ;)

Twarz:


Ciało:

  • Peeling solny Green Pharmacy;
  • Masło do ciała tejże firmy Roibos i Miód.
Włosy:

  • Mgiełka z Artiste keratynowej i wody;
  • Oliwka Babydream na 6 h nałożona na psikacz;
  • Miód + krem Isany kakaowy + coś, o czym niedługo, jak zobaczę efekty tego zestawu po raz drugi ;)
  • Mycie kolagenowym szamponem Bingo Spa;
  • Maska tej samej firmy z 12 ziołami (~10 minut);
  • Płukanie, b/s Joanna Naturia len i rumianek, stylizacja.
Na bogatości znów, ale w końcu jest czas, więc czemu odmawiać sobie przyjemności ;) 

Po gruntownym obejrzeniu moich kłaczków - gdybym przebąkiwała coś o podcinaniu/wyrównywaniu czy czymś innym związanym z nożyczkami to należy mnie powstrzymywać, gdyż moim włosom już nic nie brakuje w tej kwestii :P

Co będę robić w przyszłym roku? + spotkajmy się ;)

U mnie na wsi utarło się powiedzenie/tradycja/zwyczaj, że co człowiek robi w dzień Wigilii, to tym zajmował się będzie przez cały rok. Na podstawie tego dnia wróżę więc sobie, że:

  • będę się wysypiać, bo wstałam dopiero o 10 (jak dla mnie szał i rewelacja :P);
  • będę dość produktywna blogowo (miała wenę :D);
  • będę włosomaniaczyć, bo po kolacji oczywiście na głowie wylądował olej :P;
  • będę cierpieć na ciężką postać ciąży spożywczej :P;
  • będę mieszać, bo w Wigilię robiłam sobie tonik i micel;
  • będę oglądać więcej filmów;
  • będę częściej chodzić w spiętych włosach.
Sporo tego, a najbardziej podoba mi się punkt pierwszy, bezapelacyjnie - jam śpioch nieuleczalny :P

Chciałam Wam pokazać moje skromne prezenty gwiazdkowe - w końcu większość zgarnęłam przed, jak mogłyście zobaczyć w wigilijnym poście :P


Ziajowo: mleczko do ciala, płyn micelarny i krem pod oczy: naturalne tylko z nazwy, ale już wiem, że micel do zmywania makijażu oczu nadaje się świetnie :D


Kolejny lakier Golden Rose Jolly Jewels oraz naszyjnik z gwiazdką - prezenty od moich kochanych bratanic ;)

Oprócz tego chciałabym Was jeszcze zaprosić na spotkanie blogerek w Suchej Beskidzkiej!
Planowana data: 26 stycznia 2013 roku o godzinie 14 - i ja tam będę, jeśli nic nieprzewidzianego się nie zdarzy ;)

Jeśli tylko macie możliwość - serdecznie zapraszam!

Zapraszam do tego postu Kornelii po więcej informacji ;)

Szampon robi jednak więcej, niż tylko myje?

Jeśli chodzi o szampony to z niejednego pieca chleb jadłam ;) Wydawało mi się do tej pory, że oprócz umycia to statystyczny szampon bez polyquatów, quatów, silikonów i guaru nic innego zrobić nie może. A, i może jeszcze podrażnić ewentualnie :P

Nastał jednak czas, że zmieniłam zdanie za sprawą Szamponu przeciw wypadaniu włosów firmy Bios Line - Biokap Anticaduta.


Opakowanie: przeźroczysta butelka z ciemnozielonego plastiku, średnio miękka, z niewielkim otworem, który całkiem dobrze dozuje. Nie ma problemu z wydobyciem produktu do ostatniej kropli.

Pojemność/cena: 200ml/43zł

Konsystencja:  dość gęsty, jednak jeszcze lejący przeźroczysty i bezbarwny żel.

Zapach: jak długo nie mogłam sobie przypomnieć czym on pachnie, chociaż sam zapach wydawał mi się tak bardzo znajomy :P Pachnie olejkiem rozmarynowym, jednak nie jakoś intensywnie - wręcz dość delikatnie.


Skład: aqua, decyl glucoside, coco-glucoside, glycerin, cocamidopropyl betaine, cucurbita pepo extract, cucurbita pepo(pumpkin) seed extract, disodium cocoamphodiacetate, urtica dioica extract, urtica dioica(nettle) extract, sodium lauroyl glutamate, sodium chloride, cinchona succirubra extract, cichona succirubra bark extract, serenoa serrulata extract, serenoa serrulata fruit extract, achillea millefolium extract, vitis vinifera leaf extract, vitis vinifera (grape) leaf extract, menthol, capsicum frutescens extract, capsicum frutescens fruit extract, humulus lupulus extract, humulus lupulus (hops) extract, malva sylvestris extract, malva sylvestris (mallow) flower/leaf/stem extract, olax dissitiflora oil, olax dissitiflora root oil, melaleuca alternifolia oil, melaleuca alternifolia (tea tree) leaf oil, rosmarinus officinalis oil, rosmarinus officinalis (rosemary) leaf oil, alcohol, parfum, maltodextrin, ethylhexylglycerin, phenoxyethanol, lactic acid.

Szampon bazuje na łagodniejszych detergentach: głownie glukozydach (niejonowe) oraz amfoterycznych, takich jak betaina kokamidopropylowa. Uwaga dla wrażliwców - jest sól. Poza tym wszystkim jest sporo ciekawych składników: ekstrakty z dyni, pokrzywy, palmy sabałowej, winorośli, malwy, krwawnika, chmielu, olejki: herbaciany, rozmarynowy, mentol. Składniki te mogą: hamować przemianę testosteronu w DHT (w skrócie główny proces, który odpowiada za łysienie androgenowe), działać na krążenie skóry głowy, odświeżać, oczyszczać i regulować wydzielanie sebum, a poniekąd działać na porost. Pojawia się etanol - jako konserwant. Reszta konserwantów też całkiem w porządku.

Działanie: jak już wspominałam - myślałam, że szampon to co najwyżej może spowodować wypadanie przez podrażnienie, a nie w jakikolwiek sposób je powstrzymać. Przyszło mi to teraz odszczekać. Szampon znacząco hamuje wyprowadzanie się kłaczków. Po pewnym czasie użytkowania zrobiłam nawet test - myłam przez dwa tygodnie nieszkodzącymi mi szamponami (Facelle Sensitive i Bingo Spa z kolagenem) - włosów wychodził standardowo przy myciu spory kłębek (są już w końcu dość długie, a nie czeszę ich między myciami). Po tej serii umyłam włosy Biokapem - zdjęłam dosłownie kilka pojedynczych włosków. Zaznaczam, że problemów z wypadaniem nie miałam - po prostu zauważyłam jeszcze mocniejsze zahamowanie tego procesu.

Poza wszystkim szampon, jak na myjadło delikatne, naprawdę nieźle się pieni (chyba najlepiej z półki "delikatne", z jakimi miałam do tej pory kontakt) i całkiem dobrze myje moje skłonne ostatnio do przyklapu niskoporowate włosie ( co 3-4 mycia używałam mocnego szamponu - jednak jestem przypadkiem dość marginesalnym :P).

Jedno jest pewne - gdyby nie cena to już leciałabym po kolejną butelkę. A tak to czekam na kolejny prezent - urodziny w końcu niedługo :P


Winogronowo - sojowo?

Uff, moje wczorajsze obżarstwo ledwo pozwoliło mi dziś wstać :P Na szczęście jestem psychicznie przygotowana na +3 kg po świętach, które zapewne zrzucę jak co roku w czasie sesji :P


Świątecznie przynoszę Wam opinię o dwóch maskach Bingo Spa, a mianowicie z olejem sojowym i winogronowym. Wybrałam je, ponieważ oba te składniki są polecane przy cerze z niedoskonałościami - czyli potencjalnie idealne dla mnie. Z góry przepraszam za to, że zdjęcie opakowania jest tylko jedno - drugie utopiłam w wannie i cała nalepka zeszła :/


Cena/Pojemność: 12 zł/120 g - czyli całkiem pozytywnie.

Zapach: pachną identycznie, i nie wiem dlaczego kojarzy mi się ten zapach z jakimiś musującymi witaminami :P

Konsystencja:



Obie maski mają identyczną, kremowo - żelową postać, na twarzy są całkowicie bezbarwne. Po zalecanych przez producenta 15 minutach tworzą delikatną powłokę, która lekko ściąga skórę.

Opakowanie: ascetyczny słoiczek z zakrętką - w moim stylu, nalepka także ma dobry design - ale mogłaby być bardziej trwała :P

Skład:

Sojowa:  Aqua, Glycerin, Glycine Soja (Soybean) Oil, TEA, Acrylates/Steareth-20 Mathacrylate Copolymer, Propylene Glycol, Aqua, Echinacea Angustifolia Extract, Centella Asiatica Extract, Fucus Vesiculosus Extract, Trigonella Foenum-Graecum Extract, Carbomer, Propylene Glycol, Parfum, DMDM-Hydantoin, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Ethylparaben, Methylparaben, Propylparaben.

Wspomniany olej sojowy jest już na trzecim miejscu, wyżej możemy dorwać też glicerynę, która niektórych zapycha - mi jednak krzywdy nie czyni. Dalej emulgator, zagęstnik i rozpuszczalnik, a potem wodne wyciągi z jeżówki wąskolistej, wąkrotki azjatyckiej, algi oraz kozieradki pospolitej.
Uwaga wrażliwcy - tęgi zestaw konserwantów.

Winogronowa: Aqua, Glycerin, Vitis Vinifera (Grape) Seed Oil, TEA, Acrylates/Steareth-20 Mathacrylate Copolymer, Propylene Glycol, Aqua, Echinacea Angustifolia Extract, Centella Asiatica Extract, Fucus Vesiculosus Extract, Trigonella Foenum-Graecum Extract, Carbomer, Propylene Glycol, Parfum, DMDM-Hydantion, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Ethylparaben, Methylparaben, Propylparaben

Cóż mogę powiedzieć: winogronowa różni się od sojowej tylko i wyłącznie olejem ;) Więc nie powielając opisu odsyłam dwa akapity wyżej ;)

Działanie: Stosowałam obie maski, zwykle seriami po dwa tygodnie jedna x2 w tygodniu. Rzec mogę tak: całkiem nieźle nawilżają, nie szkodzą (co przy moich tendencjach do zapychania jest niezmiernie ważne), jednak nie miałam po nich jakiegoś szczególnego efektu "wow" na twarzy. Działanie jest, pozytywne, ale to nie był taki kop, jakiego oczekiwałam (tak, wiem, wymagająca jestem :P).

Podsumowując - produkty jak najbardziej przyzwoite, jednak od masek oczekuję czegoś więcej ;)


Czyżbym była grzeczną dziewczynką? + życzenia ;)

Mam wielkie zaległości w tym, co miałam Wam pokazać - miałam dość wariacki grudzień i dopiero teraz usiadłam trochę na swoich czterech literach :P Dziś chciałam Wam pokazać to, co przyniósł mi Mikołaj oraz to, co zakupiłam na Allegro i ZSK ;)

Moim pierwszym Mikołajem została Kasia z bloga Sweet & Punchy, od której dostałam nagrodę - niespodziankę ;)



Masło pachnie cudnie, a sam lakier zachwycił mnie kolorem ;) Kasiu, dziękuję serdecznie :*

Sama sobie zrobiłam prezent w postaci...


... oczywiście sukienki :P Prostej, ale eleganckiej czarno - czerwonej. Całe 30 zł ;)

Przybyła też do mnie paczka zamówiona na ZSK w Dniu Darmowej Wysyłki:



Kwas mlekowy, żel hialuronowy i jako prezent: retinol roślinny.


Pantenol, gliceryna, DHA BAm P-4C.


Biosiarka, niacyniamid oraz prezent - peeling z nasion bzu czarnego ;)

Zanim zaskoczą Was wielkości opakowań - większość mojej rodzinki pielęgnuje się "moimi" kosmetykami, a że rodzinka spora, to i przerób duży ;) (kupione jeszcze w listopadzie)

Też zakupione w ostatni dzień listopada na Allegro kosmetyki E.L.F. :



Trzy eyelinery i baza pod cienie, polecona mi przez Anwen ;) 

Dwie duże żaby do włosów - coraz więcej czasu spędzam w labie, a nie chcę sobie w czymś ciekawym umoczyć włosów ani upalić, na przykład :P


Spotkały mnie także dwie niesamowicie miłe niespodziewajki:
 


Paczuszka od Elfa Pharm zawierająca peeling cukrowo - solny (pachnie pięknie,lekko orzeszkowo <3) oraz kalendarz ;)


I paczuszka z Annabelle Minerals, z próbkami róży do policzków - me gusta, dziękuję!

Nie sądziłam, że byłam aż tak grzeczna, by zasłużyć na tyle prezentów ;)

A Wam, Drodzy Czytelnicy, życzę na nadchodzące Święta Bożego Narodzenia dużo spokoju, odpoczynku, relaksu, pysznych wiktuałów, które nie pójdą w boczki, zdrowia (bo to przecież najważniejsze) i zero problemów urodowych w nadchodzącym Nowym Roku ;)


Pozaurodowo - książkowo ;)

Po długich godzinach zajęć na uczelni i w laboratorium niezbędnym dla mnie działaniem jest oderwanie się od rzeczywistości studyjnej, gdyż nie samą chemią człowiek żyje, ale wszystkim, co przyjemność mu sprawia ;) Mimo mocno ograniczonego czasu wolnego staram się rozwijać w sferze czytelniczej (tak, czytam coś poza podręcznikami akademickimi :P).

Przyznam też, że mam niezwykły pociąg do serii powieściowych i książka, która w ostatnim czasie mnie pochłonęła wpasowuje się w moje upodobania.


Można powiedzieć, że pierwszy tom "Ostatniej spowiedzi" Niny Reichter dosłownie pochłonęłam. Dwójka głównych bohaterów spotyka się na lotnisku w momencie, gdy każde z nich zaczyna się dusić w swojej własnej rzeczywistości: Bradin jest przytłoczoną popularnością gwiazdą rocka, a Ally kobietą w dużej mierze kierowaną przez rodzinę, dodatkowo duszącą się w swoim związku. Ku zdziwieniu muzyka dziewczyna nie poznaje w nim popularnego piosenkarza - a on nie wyznaje jej prawdy. Koczowanie na lotnisku potrwa kilka godzin ze względu na opóźnienia... A następnie zamieni w długie rozmowy telefoniczne. Co z tego wyniknie? Hm... W tym momencie skończę swoje spojlerowanie ;)


Ta książka łączy nastroje - czytając ją śmiałam się do rozpuku, roniłam łzy oraz przeżywałam wszelkie emocje bohaterów (brawa dla autorki - zainteresowanie mnie opisami przeżyć jest bardzo trudne, patrząc na moje wcześniejsze czytelnicze doświadczenia). Nie mówiąc o tym, że wciąga tak, że łapałam się na dawaniu rad w myślach bohaterom ;)



Oczywiście - wątek pary głównych bohaterów nie jest wątkiem jedynym - w książce znajdziemy miłość, przyjaźń, zawiść i nienawiść. To jedna z nielicznych książek, które nie dawały mi dosłownie spać ;)

Zapomniałabym: podkłady muzyczne! W kluczowych momentach pojawiały się tytuły i autorzy utworów muzycznych - szczerze polecam przy jej czytaniu włączyć sobie właśnie odpowiedni kawałek - są doskonale dopasowane do sytuacji i odczuć bohaterów.

Gdyby kogoś ta pozycja zainteresowała: na FB "Ostatniej spowiedzi" można znaleźć jej fragmenty: KLIK!, a kupić można ją np. TUTAJ.

Jakie tomidła pochłaniacie w zimowe wieczory? ;)

Dłonie w kokosie

Pogoda za oknem sprzyja częstszemu kremowaniu łapek, tak więc na tapecie dziś będzie Balsam kokosowy do dłoni Bingo Spa.

Opakowanie:  jak to u Bingo Spa: zakręcany słoiczek z nalepką, która nie lubi wilgoci. Sam wygląd jednak mi odpowiada - lubię ascetyzm w tym wykonaniu.


Pojemność/cena: 100g /10 zł.

Skład:


 Woda, olej (prawdopodobnie) z olejowca gwinejskiego, wazelina, parafina, konserwanty dość średnie: w ogólności nie jest źle, ale mogłoby być lepiej ;)



Konsystencja: żelowo-kremowa? Chyba nie potrafię jej lepiej dookreślić ;)

Zapach: syntetyczny aromat kokosowy jak w mordkę strzelił :P

Działanie: Od balsamu oczekuję szybkiego wchłaniania (wiecie, przesmarować dłonie i nie martwić się o to, że wszystko wokół po naszym dotknięciu będzie tłuste ;)) i oczywiście plusowego działania w postaci nawilżenia i minimalnego natłuszczenia. Muszę przyznać, że oba te warunki rzeczony balsam spełnia, jednak myślę, że dużo lepszym rozwiązaniem było wsadzenie go w butelkę z pompką - dozowanie byłoby łatwiejsze (bez etapu odkręcania i zakręcania), a myślę, że konsystencja preparatu na to pozwala. Poza tym zapach przy dłuższym użytkowaniu trochę mnie męczył - ale to już sprawa indywidualna ;) Niemniej jednak spróbować można ;)

I cały ban poszedł w las :P



Tak jak można przeczytać w tytule posta - wytrzymałam na banie tylko kosmetycznym 19 dni. Chyba jednak nie powinnam pisać tylko, a "aż":P

Paradoksalnie nie zachowałam się jak pies zerwany z łańcucha i nie wykupiłam połowy drogerii, kupiłam tylko jedną rzecz - lakier do paznokci Golden Rose Jolly Jewels nr 110 - mojej przyjaciółce kojarzy on się z makiem, i mi chyba też ;)





Jest już na moich paznokciach i powiedzieć śmiało mogę, że efekt jest MEGA! Nie mówiąc już o tym, że mam smaka na co najmniej 2 inne lakiery z tej serii xD

Przepraszam za zdjęcie ze strony GR, ale aparat pojechał już na święta do domu ;) Jednak z całą pewnością będą zdjęcia tego cuda na moich paznokciach (z uwiecznieniem skórek steranych zimą :P).

Biję się w pierś za niedotrzymanie obietnicy ;)

Drobinkowe niebieskości

W okolicach krakowskiego Rynku miałam i będę mieć zajęcia z angielskiego oraz ze studium pedagogicznego. Z racji, że jedną z niewielu form ruchu, jakie mi wychodzi, jest chodzenie/spacerowanie, więc zwykle tą trasę pokonywałam "z buta". A po drodze mijałam drogerię Firlit, gdzie stoisko swoje ma Hean.

Takim oto trafem stałam się posiadaczką kilku lakierów tej firmy.

Hean Colour Obsession Nail Enamel nr 494 można opisać jako delikatny turkus z niebieskimi, lekko jaśniejszymi od bazy, opalizującymi drobinkami. Na zakrętce widnieje napis "fluo" - jak dla mnie on nie jest "fluo", ale może powoli już ślepnę :P

Buteleczka mi się nie podoba, znaczy inaczej - nie podoba mi się zakrętka - jej "owal" nie pasuje do kanciastego dołu, poza tym przez wielkość gorzej się nią trzyma. Pędzelek jest odrobinę krótszy niż standardowo, ale maluje się nim dobrze. Opakowanie kryje 7 ml lakieru w cenie około 5 zł.

Dwie warstwy wystarczają do pełnego krycia, a lakier nie daje oznak sterania życiem przez dwa dni - później jest już mniej wesoło, końcówki lecą, odpryski też przydarzyć się mogą.

Jednak dla samego odcienia - warto :D



Te paznokcie już były odrobinę na me oko za długie xD



Plany na "basenową" pielęgnację włosów mojej bratanicy.

Jestem ciotką z porządnym doświadczeniem :P Moja najstarsza bratanica, która na dniach skończy 17 lat została uszczęśliwiona wyjściami na basen w ramach szkolnego WF-u. Po wielkich perturbacjach związanych z kupnem stroju nastał względny spokój. Oczywiście nie na długo :P

Rzeczone dziecię "me" ma piękne ciemnoblond włosy do pasa. I właśnie kłaczki zaczęły się buntować przed wizytami na basenie - sianko, problemy z końcówkami, rozczesywaniem, i wszelkie podobne problemy znane basenomaniaczkom. Co więc poradzić? Ciotka zasiadła i rozważa:

  • czepek silikonowy bądź gumowy, że wskazaniem na ten pierwszy - J. korzystała z materiałowego :P - co nie daje nawet minimalnej ochrony (da się zmienić);
  • włosy pod czepkiem zwinięte w koczek (da się zrobić);
  • odżywka pod czepek, żeby stworzyć warstewkę broniącą przed wodą i innymi składnikami w niej zawartymi (odpada - zajęcia ułożone są tak, że nie ma szans nałożyć coś na włosy);
  • olej pod czepek - jak wyżej (chociaż może odżywkę/olej uda się wprowadzić chociaż do zabezpieczania końcówek);
  • odżywka do mycia po basenie zakwaszona sokiem z cytryny/octem - by wypłukać składniki zawierające chlor bez użycia mocniejszych myjadeł - w końcu włosy i tak zostały ostro potraktowane w czasie pływania (da się zrobić);
  • własna suszarka na basenie - basenowe "odkurzacze" mają raczej niewiele wspólnego z dobrą suszarką, rozdmuchują włosy we wszystkie strony świata oraz temperatura ich nawiewu pozostawia sporo do życzenia (nie da rady - torba z samymi książkami jest tak ciężka, że ciotka, mimo krzepy, gnie się pod ciężarem :P)
Dziecko dostało plan, pytanie - ile zastosuje i czy zastosuje :P

Czy wszystko, co nienaturalne, szkodzi?

Pod wczorajszym postem o tym, czego nie może zawierać kosmetyk naturalny certyfikowany  pojawiło się kilka komentarzy w tonie, że wpis jest bardzo potrzebny, bo wiadomo, czego unikać/co szkodzi. Pomyślałam, że powinnam się odnieść do tych głosów.

Kosmetyk naturalny, z certyfikatem, jak sama nazwa wskazuje powinien bazować na składnikach pochodzenia naturalnego. O to w tej nazwie chodzi ;). Fakt, sporo substancji z listy zakazanych ma właściwości drażniące ale... nadal statystycznie (podkreślam - statystycznie, odczucia subiektywne zawsze swoją drogą ;)) natura uczulać potrafi bardzo mocno.

Parę przykładów z wczorajszej listy, typowo subiektywnych: parabeny to w mojej opinii jedne z bezpieczniejszych konserwantów (jednak są syntetyczne, więc z miejsca odpadają w kosmetyku naturalnych), parafinę skóra mego ciała od szyi w dół lubi, bo dzięki niej się tak nie sypie :P, silikony pomogą ochronić końcówki przed uszkodzeniami związanymi z pocieraniem o szal, glikol propylenowy nada się jako nawilżacz dla włosia i cery mej, a fenoksyetanolem własne mikstury konserwuję:P A, i w większości moich odżywek do włosów można znaleźć jakiś karbomer ;)

Wczorajsza lista miała być dla mnie i dla Was ściągawką, jak rozpoznać kosmetyk naturalny (na wypadek, gdyby znów gdzieś została popełniona wielka i kusząca propozycja ;)), a nie czego unikać w kosmetykach ;)

Co do chemii w ogóle - odejść od niej nie sposób, bo w dużej mierze dzięki niej możliwe jest utrzymanie na Ziemi 8 miliardów ludzkości. Gdyby nie chemia nie byłoby tworzyw sztucznych - nie byłoby jak ubrać nas wszystkich, umeblować nam domów, stworzyć pojazdów... Gdyby nie chemia nie byłoby możliwości zwiększenia plonów, by można nas było wykarmić (ale nie jestem zwolennikiem GMO, to już w mojej opinii krok za daleko) ani zakonserwowania tego, co jest tak, by można było transportować towar do miejsca docelowego.
Bez chemii nie byłoby implantów, protez, nowoczesnych leków, nośników, preparatów liposomalnych... Jasne, niektóre gałęzie przemysłu/firmy przesadzają z ilością dawkowanych chemicznych dobro- i niedobrodziejstw, co jednak nie oznacza, że kto tylko może tak robi ;)

Chemia czy chcemy, czy nie będzie nas otaczać (chociaż mnie "trochę" bardziej niż resztę społeczeństwa :P)

Zebrało mi się na filozofowanie :P

Jakich składników nie może mieć prawdziwy kosmetyk naturalny?


Jak wiecie, nie jestem człowiekiem całkiem pro-eco, jednak skórze mojej twarzy naturalna pielęgnacja służy niebywale. Staram się więc jej nie nagabywać tym, czego nie lubi. Natomiast w kosmetykach do ciała nie narzucam sobie takiego reżimu - moja skóra lubi pokryć się pewną warstwą parafiny :P

Niemniej przyda się ściągawka z tego, czego nie może mieć kosmetyk naturalny - by nie naciąć się jak ja na firmę produkującą niby-naturalne kosmetyki (KLIK!).

Kosmetyk naprawdę naturalny nie może zawierać:

Zawiedziona jak rzadko.

Czyli niezbyt długa opowieść o tym, jak Kaścysko nie kupi nic bez naocznego obadania składu.

Tak jak większość narodu, słyszałam o promocji sklepu Choisee. Pięknie - ładnie, miałam bana, serducho aż ścisnęło się z żalu, bo to przecież kosmetyki naturalne. Rodzinka pośpieszyła moim wątpliwościom z pomocą i w ramach prezentu gwiazdkowego zakupili dla mnie jaśminowy krem pod oczy i dwie maseczki - z neem i drzewem herbacianym oraz nawilżającą.

Kaśka ucieszona, rodzina zadowolona, że problem z prezentem rozwiązany, więc gdzie jest haczyk?

Otóż już w tej chwili wiem, dzięki postom innych dziewczyn, że poużywam sobie tylko kremu pod oczy.

W każdym wybranym przeze mnie kosmetyku jest parafina, którą moja twarz toleruje jedynie w okolicy podocznej. A na reszcie powierzchni kontakt z nią skutkuje zaskórnikami, krostkami i wszelkim innym złem trądzikopodobnym.

Taaa, przy wyborze pamiętałam o tym, że w kosmetykach naturalnych nie może być parafiny - zapomniałam jednak o jednym maleńkim szkopule - w kosmetykach naturalnych CERTYFIKOWANYCH nie może być parafiny. Widocznie te kosmetyki Choisee, które kupiłam, certyfikowane nie są. Ale to też mogłam sprawdzić... głupia ja :P

Poza tym (co mi akurat nijak nie przeszkadza, bo nie uważam tych składników za zło wcielone) zawierają parabeny, których naturalne kosmetyki mieć nie mogą...

Mądry Polak po wykopkach :P

Czy tylko ja miałam takiego pecha, a reszta ich kosmetyków wygląda dobrze (odżywki na pewno, nie licząc parabenów)? Bo trochę mi to wygląda na żerowanie na trendzie "pro-eco"...

I pytanie drugie - nie wszystkim szkodzi parafina - jesteście zainteresowane konkursem z tymi dwoma maskami jako nagrodami? Skoro mój prezent słabo wypalił to może któraś z Was będzie zadowolona w Nowym Roku? ;)

Ufff ;)

Mam za sobą tak bardzo stresujący tydzień, że całe szczęście, że raczył się skończyć :P Trafił mi się wolny dzień (wolny jak wolny - po prostu nie musiałam wychodzić z mieszkania, a nauki sporo:P), więc prawie miałam czas kosmetycznie się odstresować i pomóc organizmowi w usunięciu zewnętrznych oznak zmęczenia ;)

Dłonie:
  • peeling korundowy na mieszance OCM;
  • maść ochronna z witaminą A pod rękawiczki foliowe i wełniane na 30 minut.
 Włosy:
  • olej kokosowy Oilmedica na psikacz z Bingo Spa spirulina&keratyna, miodu i wody na 6h;
  • na 2 godziny przed myciem dołożona maska: olej winogronowy + krem Isana shea&kakao + miód pod folię i ręcznik;
  • mycie Facelle Sensitive, maska Bingo Spa z zieloną glinką na 10 minut;
  • spłukanie, groszek Joanny len i rumianek, stylizacja.
Ciało:
Twarz:
A w międzyczasie tego wszystkiego sprawozdania, zagadnienia, widma, publikacje i cuda - niewidy :P
Ale faktycznie, dawno tak kompleksowo nie zajęłam się sobą ;)

Cytrynowo-werbenowo ;)

Nie ukrywam, że  "pranie z namaczaniem"  w wannie lubię niesamowicie i bardzo (moja skóra już mniej, ale cóż, czasem musi wytrzymać :P). Dodatkowo przyjemność kąpieli zwiększam sobie solą/płynem lub inną podobną zachciewajką ;)

Przez dłuższy okres czasu miałam okazję moczyć się przy współudziale soli Green Pharmacy z trawą cytrynową i werbeną:
Opakowanie: względnie twardy, przeźroczysty plastik z odporną na czynniki zewnętrzne nalepką i szerokim otworem zabezpieczonym pewną nakrętką, za której pomocą można całkiem dobrze dozować sól do wanny (prawie wychodzi zalecane przez producenta 100g - zważyłam :P). Aż 1300g soli mieści!

Cena: 9-14 zł/1300g
 
Skład: jak to w soli: zapaszki, ekstrakty, sól :P i barwniki.


Działanie: Od soli do kąpieli oczekuje przyjemnego zapachu (ale nie duszącego, który odbierze mi możliwość oddychania w mojej małej łazience :P) i braku tendencji do nadmiernego wysuszania mojej i tak zbyt suchej skóry - ta sól spełnia oba moje wymagania ;) Poza tym trawa cytrynowa i werbena to całkowicie "moje"zapachy, więc kąpiel to sama przyjemność ;) Podoba mi się też to, że sól nie barwi jakoś szczególnie wody - kojarzy mi się to z moczeniem ciała w jakiejś cięższej chemii (zboczenie chemika :P) oraz się nie pieni - od pienienia są płyny (w mojej opinii oczywiście ;)). Z minusów: kryształy mogłyby być bardziej rozdrobnione, bo rozpuszczenie tej soli trwa naprawdę sporo czasu, mimo zastosowania mocno ciepłej wody i mieszania ;)

Korzystacie z takich kąpieloumilaczy? ;)

Oleje niekomedogenne




Wpis będzie w dużej mierze teoretyczny, co niekoniecznie jest mi w smak :P ale nie miałam jeszcze kontaktu ze wszystkimi możliwymi olejami (i pewnie nigdy nie osiągnę takiego poziomu ;)), więc moja praktyka jest uboga w stosunku do ogromu olejów do przetestowania ;).

Przy rozpoczęciu pielęgnacji twarzy olejami boimy się zwykle tego, że: twarz będzie tłusta, dostaniemy uczulenia lub olej po prostu nas "zapcha" - spowoduje wysyp wszelkiej maści okołotrądzikowych niespodzianek.

Ryzyko tego ostatniego efektu można w dużej mierze zminimalizować, poszukując olejów o jak najmniejszej komedogenności - czyli takich, które raczej nie mają prawa nas zapchać. Dlaczego raczej? Bo jest jeszcze czynnik indywidualny - reakcja danej skóry na dany olej.

Sama 2 razy w tygodniu namaszczam cerę olejkiem i pozostawiam na kilka godzin lub całą noc - częściej moja skóra już nie lubi. Mam problemy z zapychaniem, więc olei obarczonych "ryzykiem" zapchania właściwie całkiem unikam (się znalazł cykor :P).

Mała lista olejów niekomedogennych:

  • olej z orzecha włoskiego ( w badaniach przypisuje mu się komedogenności równą 0 - sprawdziłam na sobie, nic mi po nim nowego nie wyskoczyło ;));
  • olej słonecznikowy (także w większości badań otrzymał notę 0, nie pogorszył stanu mojej cery, ale większy szał zrobił orzech włoski);
  • olej z pachnotki (działa hamująco na rozwój jednego ze szczepów bakterii wywołujących trądzik - wspominam bardzo miło ;));
  • olej z pestek arbuza;
  • olej z wiesiołka;
  • olej z nasion bawełny;
  • olej z ogórecznika lekarskiego (w planach mam wewnętrzną suplementację tym olejem);
  • olej z linianki siewnej;
  • olej arganowy;
  • olej jojoba;
  • olej konopny ( pachnie wilgotną ziemią, ma ciemnozielone zabarwienie - spisuje się całkiem nieźle, jak już nos przywyknie do zapaszku:P);
  • olej lniany (należy pamiętać, że po otwarciu ma krótki czas przydatności - około 1 miesiąca; lubię się z nim, mam 250 ml z Aldi w cenie 6 zł ;));
  • olej rycynowy (obok jojoby najbardziej zbliżony budową do ludzkiego sebum; używany solo potrafi koncertowo podsuszyć nawet moją pancerną twarz - wolę w 20% mieszankach);
  • olej z czarnuszki siewnej;
  • olej z krokosza bawierskiego (lubię, bo całkiem nieźle się wchłania i motywuje do gojenia ewentualne zmiany; także mam z Aldi);
  • olej sojowy;
  • olej z pestek winogron (moja miłość do tego oleju jest szeroko znana, mam z Biedronki ;));
  • olej kukurydziany;
  • olej z kiełków pszenicy;
  • olej rokitnikowy;
  • olej z dzikiej róży.

Z tej listy w obecnej chwili kusi mnie olej z pestek arbuza i bawełny :P Ale ban jest i dobrze się trzymam, dziś w końcu już 8 grudnia! :D

Stosujecie pielęgnację olejową czy nie? A może w ogóle nie próbowałyście? ;)


Niszcz pryszcz na dzień

Już dość dawno temu pokazywałam Wam DLA-owskie niszczące pryszcze cudeńka. Teraz czas na parę słów o jednym z nich - wersji na dzień.


Opakowanie:

30 g kremu zamknięte jest w buteleczce typu airless, co zapewnia higieniczne "dobieranie się" do kremu. Pompka dozuje idealnie tyle produktu, ile jest potrzebne do nakremowania całej twarzy. Oprócz tego butelka zapakowana jest w kartonik (który "inteligentnie" wyrzuciłam :P) w podobnej, dość ascetycznej tonacji. W skrócie - podoba mi się. Jedyny minus - nie widać, ile kremu jeszcze zostało.

Cena: 17 zł

Wydajność:Kremowałam się nim około 3 miesiące - bardzo dobra, jedno naciśnięcie pompki starcza na pokrycie całej twarzy

Skład:

Aqua/Salix Arba Bark, Aqua/Achillea Millefolium, Ceteareth-18/Cetearyl Alcohol, Borago Officinalis Oil, Isopropyl Isostearate, Glycerin, Simmondsia Chinensis Oil, Titanium Dioxide/Aluminum/Simethicone, Glyceryl Stearate, Cetyl Alcohol, Butyrospermum Parkii Butter, Kaolin, Allantoin, Panthenol, Ascorbic Acid, Parfum, Methylparaben, Propylparaben, 2-Bromo-2-Nitropropane -1,3-Diol, Citronellol, Limonene, Hexyl Cinnamal, Geraniol, Linalool

Wodny odwar z wierzby i krwawnika, emulgatory, glinka kaolinowa, olej ogórecznikowy, olej jojoba, masło shea - dobroci :D  Do tego filtr słoneczny fizyczny. Zawiera parabeny, co mi osobiście z żadnej strony nie przeszkadza. I zestaw innych ciekawych konserw, już mniej przyjemnych - uwaga alergicy.

Konsystencja:

Żółto - miodowy krem o słabo wyczuwalnym zapachu, hmm, mydlanym z ziołową nutą? Dość zbity i gęsty.



Działanie:

Przyczepię się od razu do słów producenta - matować to on z całą pewnością nie matuje :P Zostawia lekki połysk na twarzy, jednak nie wygląda on na rasowy "przetłuszcz".

Mimo filtru fizycznego nie bieli :D

Co do samego działania: pierwsze dwa tygodnie były piękne, potem były dwa tygodnie wysypu (ale słyszałam, że większość testujących przez to przeszła), który postanowiłam dzielnie przetrzymać. I tu kolejna uwaga - mimo obietnic, nie zasusza zmian.
Po wygojeniu się "jesieni średniowiecza" moim oczom ukazała się całkiem dobrze nawilżona, wizualnie zdrowiej wyglądająca skóra. Przetłuszczanie zostało mocno ograniczone, makijaż potrafił bez poprawek trzymać się na nim cały dzień (nie licząc dni z upałem powyżej 30 stopni w sierpniu :P).

Podsumowując: polecam, jednak dla osób, które potrafią znieść ewentualny wysyp - potem jest cudnie :D I zalecam ostrożność wrażliwcom.


Wyczekiwane ;)

Oczywiście wyniki mojego konkursu rocznicowego ;) Ilość zgłoszeń przeszła moje najśmielsze oczekiwania :D. Nie przedłużając...

Pierwszą nagrodę zgarnia Eternity - Twój wiersz bardzo poprawił mi humor ;)

A wylosowana została - czytaj drugi zestaw zgarnia kubekczekolady.

Czekam na adresy od Was tydzień (jeśli nie będzie odzewu - wybiorę nowych zwycięzców), wysłanych z maili, jakie podałyście zgłaszając się do konkursu. Jeśli dostanę je do czwartku wieczorem to nagrody wyślę w piątek ;) Jeśli nie, to niestety na paczki poczekacie do okolic świąt ;)

Wszystkim dziękuję za udział i... mam już nagrody na kolejny konkurs :D

Krwiście

Moja miłość do czerwieni jest szeroko w świecie znana, chociaż prawdziwych, krwistych czerwieni mam w swoim zbiorze na dzień dzisiejszy sztuk 2. Dziś będzie właśnie o jednej z nich.

Lakier Hean Fashion Advance nr 156 był tym, który jako jedyny z lakierów czerwonych wpadł mi w oko od razu i wypaść nie chciał :P 10 ml kosztuje około 6-7 zł.

Produkt kryje się w prostopadłościennej buteleczce, całkiem zgrabnej. Nie podoba mi się "rączka" pędzelka - takie kanciaste dużo gorzej trzymają się w mojej ręce i ciężej nimi operować.

Sam pędzelek jest dość długi i cienki - wolę troszkę krótsze.

Lakier ma konsystencję odrobinę za rzadką - łatwo sobie zalać skórki xD

Kryje bezproblemowo po 2 warstwach ciesząc oko piękną czerwienią z mocnym połyskiem. Schnie natomiast w dolnych granicach mojej cierpliwości.

Nie jest to jednak największy zarzut - potężną wadą tego lakieru jest jego nietrwałość, po jednym dniu można znaleźć i starte końcówki, i odpryski :/




Grudzień moim miesiącem?

Grudzień to dość ciężki okres dla mojego nastroju. Cóż, nie lubię zimy i jakoś szczególnie się z tym nie kryję - szczególnie tego, że wstaję - ciemno, kładę się spać - ciemno xD Poza tym wszystkim dopadają mnie niezbyt przyjemne wspomnienia związane z tym okresem.

W tym roku będzie lepiej, lub dużo gorzej - zajęć mam sporo więcej, nie mam tyle czasu na rozmyślania ;) Ale skutkuje to czasem syndromem zmęczenia materiału i na przykład moim spaniem w każdej możliwej sytuacji i pozycji :P Albo płaczem bez powodu, albo byciem chodzącą bombą z samozapłonem, do wyboru-do koloru :P

Może na dziś dość już filozofii, czas na postanowienie na grudzień! :D

A postanowienie brzmi: żadnych zakupów kosmetycznych! Wyłączone są z tego tylko waciki, pasta do zębów i patyczki kosmetyczne xD Dlaczego? Moje łupy z Rossmanna oraz wczoraj złożone zamówienie na ZSK na kwotę 160 zł uświadomiły mi to, że czas trochę pozużywać zapasy i zmierzyć się ze swym kosmetykoholizmem ;) Wszystko mam w takich ilościach, że z całą pewnością przez miesiąc mi nie zabraknie :P

Moje łupy postaram się Wam pokazać w okolicy przyszłego weekendu, jak dorwę się w końcu do aparatu, przez zapominalstwo zostawionego w domu rodzinnym xD

Może któraś odważy się przyłączyć do mego zakupo-kosmetycznego postu? :)

Z wrzuceniem tutaj tej piosenki czekałam właśnie na 1 grudnia - absolutnie moja ulubiona <3


Surfaktanty niejonowe - jakim cudem one myją?

W serii detergentowej (surfaktantowej) ukazały się już dwa inne wpisy:

O siarczanach
Surfaktanty amfoteryczne

Dziś o innej grupie detergentów, jaką są surfaktanty niejonowe (np. poli- i glukozydy, estry sorbitolu, gliceryny, glicerolu, alkohole polioksyetylenowane, alkilofenole polioksyetylenowane - przykłady najpopularniejsze: Lauryl Glucoside, Coco Glucoside).



 Z:wikipedii
W przeciwieństwie do wcześniej wspomnianych surfaktantów - na zamieszczonym wyżej schemacie nie ma żadnych plusików ani minusików, co oznacza, że "cierpi" na brak ładunku.

A co oznacza ten tajemniczy brak ładunku?
Wyobraźmy sobie dwa magnesy - w zależności od tego, jak je ułożymy względem siebie odpychają się lub przyciągają. Magnesy posiadają ładunki, jak wiadomo ;)
A gdybyśmy wzięli dwa kamyki albo kamyk i magnes? Oczywiście oddziaływanie odpychająco - przyciągające by nie wystąpiło.

Dokładnie tym różnią się detergenty jonowe od niejonowych ;)

"Głową" z lewej strony schematu oznaczona jest część hydrofilowa - czyli taka, która lubi wodę i chętnie z nią łączy.
Natomiast "ogon" lub jak kto woli zygzak obrazuje część hydrofobową - czyli taką, która wody nie lubi i odpycha ją, jak może ;)

Brud, który mamy na włosach, to kurz, stylizatory, odżywki, pot, łój - oleju więc w nim nie brakuje ;)

Samo mycie odbywa się (z chemicznego punktu widzenia) w ten sposób: nielubiący wody "ogon" rozpuści się w tłuszczu, a "głowa" w wodzie.

Mocne związanie obydwu części w swoich ulubionych środowiskach daje możliwość usunięcia zanieczyszczeń z powierzchni włosa - możemy  więc osiągnąć zamierzony cel naszego mycia włosów ;)
Brud jest przyczepiony do włosa, natomiast woda wpływa po kłaczkach, ciągnąc ze sobą rozpuszczone w niej "głowy".
"Głowa" ciągnie za sobą "ogon" mocno zakotwiczony w brudzie - efektem tego szarpania jest oderwanie brudku ;)

Dlaczego więc te detergenty uznawane są za słabsze? Właśnie przez wspomniany brak ładunku - dzięki temu wiążą się (oddziałują) słabiej z włosami i brudem, nie są tak agresywne w działaniu. Usuwają zanieczyszczenia, jednak nie są nam w stanie czyścić kędziorków do samego budulca.

Są też słabiej rozpuszczalne w wodzie ze względu na brak ładunku: woda jest substancją polarną, a jednak z podstawowych prawd głosi, że "podobne rozpuszcza się w podobnym" - analogia do "ciągnie swój do swego" :P 

P.S. Jeszcze tylko dziś do godziny 23.59 można wziąć udział w moim konkursie! Baner dostępny po prawej ;)






Trochę liczenia, a co :P

Myślę, że nie raz ciekawiło Was, ile kosztują moje kosmetyki do twarzy, które używam względnie codziennie :P Dlatego oto przed Wami:

TAG: ile warta jest moja twarz :D

Podzielę może całą "imprezę" na makijaż i pielęgnację, będzie prościej ;)

Pielęgnacja:
  • krem Alterra (obecnie z aloesem): 10 zł;
  • demakijaż jednofazowy do oczu Ziaja: 6 zł;
  • micel z biosiarką: 8 zł;
  • mydło Alepia: 15 zł.
  • żel pod oczy Floslek: 8 zł;
Makijaż:
  • krem brązujący Alterra: 10 zł;
  • tusz Wibo Growing Lashes: 11 zł;
  • korektor pod oczy Rival de Loop: 8zł;
  • korektor naniespodziankowy antybakteryjny, w sztyfcie Bell: 8 zł;
  • puder: mąka ziemniaczana (:P): 3 zł/kg;
  • róż: Golden Rose Terracota: 24 zł.
  • pomadka/błyszczyk (jakaś/jakiś): max. 10 zł
Razem: 121 zł.

Patrząc po innych wynikach, jakie widziałam, mieszczę się chyba w rankingu masterów niskokwotowych:P Jednak zaznaczam - to jest zestaw, którego używam codziennie - oprócz tego mam miliard szminek, cieni, eyelinerów, maseczek, peelingów i tym podobnych :P
W ogóle wypadałoby te zapasy przerzedzić, a tu jeszcze Rossmannowska promocja poszerzyła znacząco moje zasoby... Ciężkie jest życie ....-holika, szczególnie wielokrotnego :P

Trzymają jak nic innego!

Moja twarz ma od zawsze tą cudowną właściwość, że większość kosmetyków typowo kolorowych (cienie, eyelinery, błyszczyki, kredki, konturówki, szminki) potrafi eksmitować ze swej powierzchni w tempie iście sprinterskim :P

Dlatego gdy znajdę coś, czego trwałość przewyższa średnią przebywania na mojej skórze pojawia się nieopanowana chęć posiadania innych wariantów kolorystycznych. Tak było z błyszczykami Basic, dostępnymi w cenie 8 zł w drogeriach Schlecker - mam wszystkie trzy wersje kolorystyczne, jak na prawdziwą maniaczkę malowania dzióbka przystało :P

Co lepsze - były to pierwsze matowo-kolorowe produkty do ust, jakie trafiły w me łapki (i jak na razie jedyne :P). Efekt matu niebywale przypadł mi do gustu, mimo, że wcześniej odżegnywałam się od takiej wersji moich ust jak tylko mogłam (no cóż, jak człowiek nie spróbuje, to nie wie :P)

Oczywiście mają też minusy: usta muszą być idealnie gładkie przed ich nałożeniem (miodzik lub inny rodzaj peelingu się przyda). Poza tym często przed aplikacją nakładam jako bazę odrobinę pomadki ochronnej, ponieważ niestety - te maciki wysuszają usta przy bardzo częstej aplikacji ;/ Jednak stosowane "raz za czasu" na pewno nie zrobią nam krzywdy ;)



Teraz szukam na zimę czegoś mocno nawilżającego, a jednak w kolorze ;) Pomożecie?