2 lata minęły jak jeden dzień... ;)



30 października 2011 roku napisałam swój pierwszy post na tym blogu. Wcześniej miałam epizody z tego typu radosną twórczością, jednak bardziej w formie pamiętnika. Tutaj piszę o owocach mojej kosmetyczno-chemicznej pasji, o związanych z nią refleksjach czy ewolucji mojej pielęgnacji. Hm, to chyba jednak też jest swoisty pamiętnik - pielęgnacyjny ;). Blog oddziałuje także na moje zwykłe, prywatno-zawodowe życie.

Blogowanie nauczyło mnie tego, jak dyskutować, rozmawiać i przekazywać swoje poglądy tak, by odbiorcy zrozumieli moje słowa tak, jak chcę, by zostały zrozumiane - nikt przecież nie lubi się domyślać tego, "co autor miał na myśli" ;). Stałam się pewniejsza siebie oraz zwiększyła się moja odporność na opinię innych - jak rzecze klasyk "jeszcze się taki nie urodził, kto by wszystkim dogodził".

Moja działalność tutaj pozwoliła mi także poznać wiele świetnych osób, które mają taką samą pasję jak ja, wymienić się poglądami i spostrzeżeniami. Nie mówiąc już o tym, że wśród swoich Czytelników poznałam na żywo kilka osób, z którymi nadal utrzymuję kontakt i czasami spotykam się na kosmetyczne ploteczki ;).

A co u mnie się zmieniło na przestrzeni tych 2 lat? Obroniłam licencjat z chemii, schudłam ładnych kilka kilogramów (ale to ostatnio :P), zapuściłam już trochę włosy (ale do celu daleko ;)), wypleniłam ropne zmiany trądzikowe, obecnie walczę z zaskórnikami otwartymi. Moja domowa lodówka stała się mieszkaniem dla niezliczonej ilości półproduktów, mój pokój zasiedlają zastępy lakierów do paznokci i odżywek do włosów, a coraz więcej osób pisze do mnie z pytaniami o poradę. Przyznaję, to bardzo miłe ;).

Z jakich postów/serii jestem szczególnie dumna?
Blog stał się nieodzowną częścią mojego życia, a coraz więcej moich znajomych wie o tym, jaką mam pasję. Kilka dni temu spotkało mnie też megazaskoczenie - po raz pierwszy zostałam poproszona o autograf ;). Moja mina zapewne była bezcenna :P.

Nie byłoby mnie jednak tutaj, gdyby nie moi przyjaciele P. z C., S. i R., którzy zawsze są przy mnie i starają się podtrzymywać mnie na duchu w każdej sytuacji. Szczególne podziękowania należą się Panu z Całką, który w każdej sytuacji służy mi radą, wsparciem i pomocą merytoryczną, bez niego pewnie już dawno temu skasowałabym to moje miejsce w internecie ;).

Nie byłoby mnie też tutaj gdyby nie Wasza obecność i wsparcie, drodzy Czytelnicy! Moje serducho raduje się niezmiernie gdy widzę, że chcecie czytać moje wpisy oraz jesteście ze mną zawsze, gotowi do pomocy i rozwiania moich wątpliwości ;).

Obiecałam Wam niedawno konkurs i tak też będzie, jednak proszę - dajcie mi chwilę na ogarnięcie nagród ;)


Moje nie-wakacje ;)



Jak wiecie, wróciłam z Zakopanego, gdzie mimo bardzo napiętego harmonogramu udało się wygospodarować trochę czasu na niewielkie wędrówki ;).

Po przyjeździe postanowiłyśmy z przyjaciółką, że wyjedziemy kolejką na Gubałówkę. A tu zonk - kolejka zamknięta, panowie działają w trybie polskim (ośmiu patrzy, jeden robi :P).

Niezrażone rozwojem sytuacji (po dyskusji, czy się wyrobimy) wybrałyśmy się na górę "z laczka". Pogoda była wręcz cudna (około 20 stopni), a wyjście zajęło nam 25 minut, czym obie byłyśmy mocno zaskoczone.

Dodatkowo z racji, że był to środek tygodnia ruch jak na Zakopane był znikomy ;)








Mimo kremu z filtrem SPF 50 widzę porządne słoneczne muśnięcie na twarzy i dekolcie, jednak dla takich chwil - warto było :D. Mam nadzieję, że jednak przebarwienia nie zechcą się pojawić :P

Wybrałyśmy się też nad Morskie Oko (także na własnych nogach z Palenicy) - warunki także były cudne, tyle tylko, że czasem wiatr chciał nam urwać głowę ;). Chyba rzeczywiście wyrobiłyśmy sobie kondycję, bo znów przyszłyśmy przed upływem przewidzianego czasu odziane w... podkoszulki. Było zbyt ciepło, by odziać się w cokolwiek innego ;).







Z całą pewnością niedługo wrócę do Zakopanego, bo czuję potężny niedosyt. Kusi mnie Dolina Pięciu Stawów...
Czyli mam już cel na kwiecień/maj - pytanie tylko, czy uda się "zamówić" tak świetną pogodę jaką miałyśmy tym razem.

Wyjazd ten pozwolił mi spojrzeć na wiele spraw z dystansu, a także po prostu... odstresował mnie ;). Wróciłam z nową energią i pomysłami, które mam nadzieję będę miała czas zrealizować w przerwach od labu :D.

A teraz moja rozczochrana i oślepiona słońcem wersja z Gubałówki:



Byłyście gdzieś w wakacje? Jak je wspominacie? Moje trwały ledwo dwa dni, i właściwie nie były wakacjami, a i tak... poziom endorfin zenitował! ;)

Wielofunkcyjne mazidło ;)



Wracam po chwili przerwy ;).

Lubię kosmetyki wielofunkcyjne - zmieniłam trochę tryb życia, więcej podróżuję, a dodatkowe miejsce w walizce zawsze się przyda ;). Połączenie balsamu do ciała z produktem do kremowania włosów jest więc całkiem przydatne.

Wiadomo, pałam nieskrywaną miłością do kremów do ciała Isany, jednak... każdy potrzebuje czasem odmiany ;). Tak więc w ramach testów spróbowałam balsamu nawilżająco-wygładzającego do ciała z linii Sensitive Eco Style firmy Farmona.


Opakowanie: Smukła buteleczka zamykana na pstryk (czekam, aż kiedyś spadnie mi otwarta i złamię zamykanie ;P), dość śliska (manipulowanie wilgotną czy nakremowaną dłonią może być trudne), z możliwością postawienia "do góry kołami". Naklejki nieprzeładowane grafiką i tekstem, a także odporne na czynniki zewnętrzne. Niezbyt duże, nie zajmuje dużo miejsca w bagażu ;).

Pojemność/cena: 250 ml / 8-10 zł.

Skład:


Całkiem miło, ale bez pewnego "ale" się nie obędzie. Znajdziemy w nim moc dobroci: olej słonecznikowy, glicerynę, mocznik, masło shea, zestaw emolientów, hialuronian sodu, hydrolizowane proteiny jedwabiu, ekstrakt z kwiatu lotosu, inulinę.

W środku składu znajduje się silikon, odpowiedzialny za wzmocnienie warstwy okluzyjnej.

Na opakowaniu znajdziemy napis "0% parabenów, barwików i olej mineralnych" - to się zgadza. Pytanie tylko, czy zestaw konserwantów zastosowanych w tym produkcie jest rzeczywiście bardziej naturalny i bezpieczny od mieszanki parabenów. Moim zdaniem - nie.

Konsystencja:


Dość gęsty, biały krem.

Zapach: Delikatny, kwiatowy, odrobinę słodki, krótko utrzymuje się na ciele.

Działanie: Nie jest to mazidło typu "mam czasu na styk, wezmę prysznic rano, nałożę balsam i w 30 sekund się wchłonie". Dużo prościej jest nakładać go na wilgotną skórę, ale nawet w tym wypadku warto w międzyczasie spokojnie umyć zęby i odczekać kilka minut do wchłonięcia. Gdy już damy mu odpowiedni czas na działanie nie zostawia tłusto-oślizgłej warstwy, a skóra jest nawilżona i zabezpieczona do kolejnego mycia: nie sypie się, nie piecze, nie odczuwam ściągnięcia nawet na kolanach, łokciach i okolicach kciuków, co jest dla mnie dość typowe.

Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała kosmetyku z takim składem do odżywiania włosów przed myciem (kremowania). Zasycha na włosach w dość twardą skorupkę, jednak po potraktowaniu strumieniem prysznica cała sztywność znika. Łatwo się zmywa, a włosy są ujarzmione, nieobciążone (myję mocnymi szamponami) i bardzo mocno skręcone, co zaraz zobrazuję (zdjęcie widoczne poniżej i to z ostatniego postu KLIK! dzieli kilka dni):






Próbowałam użyć go także jako zabezpieczenie na końcówki - kilka razy przesadziłam i włosy były tłustawe, jednak gdy już "zwalidowałam" ilość na poziomie "przejeżdżam nakremowanymi dłońmi po końcówkach" całkiem nieźle się sprawdzał, chociaż wolę silikonowe serum ;).

Podsumowując - produkt godny uwagi, nie aż tak bardzo "eco" jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, fajny jako gruntowny nawilżaczo-natłuszczacz, natomiast szybkie balsamowanie z jego użyciem raczej się nam nie uda :P.

Macie swoich faworytów kosmetycznych do kremowania włosów? Korzystacie w ogóle z tej metody?

Produkt otrzymałam do testów, co nie wpłynęło na moją opinię.

Włos na dziś + reset



Słaba ze mnie włosomaniaczka, skoro tak rzadko pokazuję swoje włosy ;). Dziś jednak postanowiłam to odrobinę nadrobić. Głównym motywatorem tego posta jest to, że chodzi za mną bardzo radykalne cięcie. W zasadzie nie wiem, co się stało, że odczuwam takie potrzeby, jednak wolę mieć tutaj punkt odniesienia, gdybym się jednak zdecydowała :P.

Zresztą, chodzą też za mną fioletowe końcówki zrobione gencjaną... Starzeję się chyba i dlatego mam potrzebę jakiejś zmiany, chociażby czasowej. Fioletowe ombre wydaje się bezpieczniejszą opcją niż cięcie (biorąc pod uwagę, że moja mama ma jak rasowa fryzjerka w poważaniu, jak mówię "tyle a tyle centymetrów podetnij" i zawsze spada więcej ;)).

Miałam wytrzymać z cięciem do Nowego Roku... :P






Nie mówiąc już o tym, że po zmasowanej migracji owłosienia z głowy muszę zrobić porządny przegląd fryzury (może końcówki same zaczną wołać o ścięcie, jak to jeszcze trochę potrwa...). Moja pielęgnacja bardzo mocno się zminimalizowała, od 2 tygodni nie odżywiałam włosów przed myciem (powrót do rzeczywistości :P), ubytków w kondycji czy wyglądzie nie zauważyłam. Nadal myję włosy i skórę głowy mocnymi szamponami, żadnego sprzeciwu z ich strony nie zauważyłam ;).

Jak się miewają Wasze włosy pod koniec października? Macie jakieś pomysły na zmiany wyglądowo-pielęgnacyjne?

P.S. Gdy będziecie czytać te słowa, ja będę w autobusie do Zakopanego. Wprawdzie nie są to wakacje, ale cieszę się jak dziecko z możliwości wyjazdu ;). Z tego względu wszelkie komentarzowe i mailowe zaległości będę nadrabiać dopiero w sobotę. Wybaczycie mi? ;)

Ahoj przygodo! ;)


Kumulacja wynikowa ;)



Dziś jednym rzutem ogłoszę zwycięzców dwóch konkursów na moim blogu ;). Przyznaję, że kazałam Wam trochę poczekać, jednak życie studenckie ze swoimi blaskami i cieniami trochę mnie pochłonęło ;)

Na zabieg w Dermique uda się Ania ;)

A na mojej przyszłej bransoletce pojawi się napis "My hair made my day", którego autorką jest Marta Te ;).

Dziś wyślę Wam odpowiednie maile, ale dopiero wieczorem ;)

Gratuluję i zapowiadam - niedługo będzie kolejny konkurs :D.

Aktualizacja kwasowej pielęgnacji



Szybko, prawda? ;). Niedawno wspominałam, że rozpoczynam kolejny sezon kwasowego złuszczania - rozpoczęłam akcję dwutygodniowym stosowaniem toniku z kwasem mlekowym 20%, by później przejść na Acnederm (głównie z ciekawości i chęci spróbowania kolejnego kwasu).

Maść miałam wcierać raz dziennie, wieczorem. Poprawka - od tygodnia uskuteczniam aplikację rano i wieczorem, gdyż... już odczułam, że jedna dawka dziennie ma za małą siłę rażenia jak na moje potrzeby.

Pierwsza aplikacja Acnedermu była bardzo obiecująca - twarz zapiekła mnie naprawdę konkretnie, jednak później nie odczułam żadnych efektów stosowania w postaci delikatnego złuszczania, lekkiego podsuszenia, ściągnięcia... Po prostu nic. Zobaczymy, co będzie dalej...

Mój kwas mlekowy został niestety w domu, jednak po powrocie pierwsze, co uczynię, to wyprodukowanie kolejnej porcji toniku. Połączenie powrotu do Krakowa z rozpoczęciem kolejnej kuracji drożdżowej zaowocowało u mnie lekkim wysypem - dawno nie widziałam u siebie zmian ropnych, a obecnie posiadam kilka w różnym stopniu rozwoju.

I zamierzam sprawić sobie kwas glikolowy. Muszę się uzbroić po zęby na tą wojnę :P

Chociaż może... tak wyglądają czasami początki kuracji Acnedermem? Część z Was zapewne próbowała tego środka. Jakie macie doświadczenia, czego jeszcze mogę się spodziewać? ;). Bo jestem bardzo bliska jego porzucenia, ale może muszę po prostu przeczekać? Martwię się chyba dlatego, że brakuje mi jakichkolwiek typowych dla kuracji kwasowej objawów działania. Cztery tygodnia miną niedługo - dokończę tubkę i będę rozmyślać, co dalej.

Chropowaty wrzos ;) + przypominajka



Lakiery piaskowe to chyba pierwszy trend w manicure, który tak mną zawojował. Choruję wręcz na każdy ciekawy odcień i spycham na bok wszelkie inne efektowne farbki. Ciekawe, kiedy mi minie ;).

Lakier Pierre Rene Sand Effect nr 05 to piękny, średnio nasycony fiolet w zimnej tonacji z pojedynczymi złotymi drobinkami. Powstałe nierówności są widoczne i mocno chropowate w dotyku, jednak na szczęście nie powodują uszkodzeń rajstop ;).

Buteleczka jest ciekawa i bardzo ładna, jednak przez jej wysokość długość pędzelka się zwiększa, co utrudnia malowanie (przynajmniej mi :P). Kryje po dwóch warstwach, schnie w "średnich granicach normy" i jest całkiem trwały, po 3-4 dniach pojawiają się jedynie starte końcówki. Kosztuje w zależności od miejsca 10-13 zł.

Zmywa się jak lakier kremowy - zresztą, z moich paznokci wszystkie piaski łatwo się zmywają - może nie trafiłam po prostu na oporny egzemplarz ;).

Jak się Wam podoba?




P.S. Pamiętajcie o dwóch kończących się dziś konkursach!

Problemy włosowe VII: jak długo można przechowywać napar z kozieradki i inne samorobione wcierki?



Spora część włosomaniaczek korzysta z możliwości tworzenia wcierek z różnych produktów (mniej lub bardziej dostępnych) w zaciszu domowym. Powody takiego działania są różne: niektóre z nas lubią mieszać (jak ja :D), inne szukają skutecznej i nie szkodzącej wrażliwemu skalpowi wcierki, a nie mogą takowej znaleźć w ofercie drogeryjnej czy aptecznej. Powody oczywiście mogą być także inne - chociażby poletko czarnej rzepy pod domem, z której aż człowieka korci, by wycisnąć sok ;).

Pojawia się pytanie - jak długo nasza samoróbka może być przechowywana, a co za tym idzie - używana?

Wszelkie wcierki bazujące na naparach z ziół i wyciskanych sokach (bez dodatku półproduktów) mogą wytrzymać około tygodnia w lodówce. Dlaczego około? Pogoda też ma wpływ na przydatność naszej wcierki i np. w czasie upalnego lata trwałość może gwałtownie spaść do 2-3 dni.

Dodatek półproduktów (które w większości, szczególnie w formie płynnej zawierają stabilizatory i konserwanty) poprawia trwałość naszej samoróbki, ale o ile... trudno stwierdzić. Wszystko zależy od konkretnych składników oraz stężeń substancji konserwujących.

Oczywiście wszystko można obejść, stosując konserwant (jak np. FEOG czy DHA BA) - 8-10 kropli na 50 ml wcierki wydłuża nam jej trwałość do 4-6 miesięcy.

Maceraty olejowe można spróbować zakonserwować gliceryną bądź witaminą E (kilka kropli na 100 ml), uzyskując trwałość rzędu 3 miesięcy.

Co jest więc ważne? Samokontrola. Nie pakujmy na skalp czegoś, co zmieniło konsystencję/kolor/zapach i budzi nasze wątpliwości. Żal by było pozbyć się w ilości nadmiarowej tak pieczołowicie hodowanych włosów z powodu... wcierki ;).

Należy też pamiętać o tym, że zarówno konserwowane, jak i dziewicze wcierki tracą swe właściwości w czasie, wiele ich dobroczynnych składników rozpada się bądź wiąże w postać nieprzyswajalną. Wiadomo, najfajniej byłoby za każdym razem tworzyć nową porcję, tyle, że nie każdy ma na to czas i ochotę. Jednak uruchamianie produkcji raz na tydzień już brzmi całkiem dobrze ;).

Wcieracie coś w skalp? Jeśli tak, to jest to samoróbka czy gotowiec? ;)

Kumulacja wrześniowa + przedłużenie konkursu



Piętnastodniowa obsuwa... czyli widać, że zaczęłam kolejny rok studiów :P. Wrzesień minął mi głównie na praktykach w liceum. Było naprawdę bardzo miło (a ja oczywiście przed rozpoczęciem snułam wszystkie możliwe czarne wizje), a kończąc moje wizyty w szkole prawie się popłakałam - dzieciaki (prawie dorosłe ;)) zafundowały mi bardzo wzruszające pożegnanie.

A zakupowo wrzesień był... mizerny :P. Chciałam kupić sobie nowy, jesienno-wiosenny płaszcz (co próbuję uczynić co najmniej od roku), jednak nic mi się nie podoba i chyba mój czarny egzemplarz zostanie ze mną jeszcze przez co najmniej rok.

Powiem Wam bardzo szczerze, że w mijającym miesiącu nie liczyłam denek, gdyż prawie ich nie było. Muszę to zmienić ;).

Za to w moich zbiorach zadomowiły się, oprócz brązowego piaska Lovely, takie oto cudowności:


Bransoletki, które już pokazywałam (podobną możecie wygrać TUTAJ) - jedna z moim nickiem, a druga jest efektem wymiany z Kasią ;).


Kolejna wymiana, czyli jak stałam się właścicielką dwóch masek do włosów Yves Rocher ;).


Dalsza część Kasiowego prezentu: lakier piórkowy Golden Rose, piaskowy Ados oraz zakładka do książki z piękną różą (<3). Kolczyki zostały pożyczone przez moją koleżankę i jeszcze nie wróciły :P. Lakier Golden Rose Rich Color otrzymałam od innej Wizażanki, ale także... Kasi ;).
 


Tym razem zakupy - krem pseudobrązujący Alterry (już nawet nie wiem, które opakowanie - 10 zł ;)) i maska pod oczy Rival de Loop (około 2 zł).

Wrzesień minął mi więc dość ubogo (i dobrze :D), jednak październik już zapowiada się inaczej :D.

Jak minął Wam wrzesień? ;)

P.S. Ze względu na ilość zgłoszeń konkurs Dermique został przedłużony do 18 października ;)

Straciatella ;)



Tak jakoś wyszło, że bardzo lubię lody nieowocowe, a wśród nich jednym z moich największych faworytów jest smak straciatella, który mogłabym spożywać "na litry" ;).

Udało mi się znaleźć lakier, który bezbłędnie kojarzy mi się z tym smakołykiem - to biały, "marmurkowy" lakier Lemax, czyli czarny maczek zanurzony w białej, kremowej bazie.

Mam wersję dzbankową tego lakieru i nie mam żadnych zastrzeżeń do pędzelka, opakowania czy konsystencji produktu. Dwie warstwy kryją całkiem dobrze (chociaż odrobinę widać bielsze końcówki), a jego wytrzymałość jest szatańska (po 5 dnia widziałam z ubytków jedynie odrost).

Jednak mam jeden zarzut poważny - schnięcie. Bez wysuszacza w ogóle nie brałabym się za ten lakier, bo wszystko można na nim odbić (a przecież nikt nie lubi nadmiernie długo czekać... ;)).

Kosztuje w zależności od miejsca 2-4,5 zł, spotykany w sklepach "wszystko po... złote", "chińczykach", bazarach, i czasem... spożywczakach ;).

Nadal chciałabym je wszystkie <3

(ubytek na jednym z paznokci zrobiłam sobie sama, "przypadkiem" :P)






Kascyskowe jesienne problemy włosowe



Moje włosy, nie licząc pojedynczych przypadków (które zwykle sama generowałam swoimi eksperymentami), są właściwie bezproblemowe - nie puszą się, mają długość "do spięcia", po nocy wyglądają nadal fajnie, dość szybko rosną i zwykle nadmiernie nie wypadają.

Właśnie, zwykle... otóż od 3-4 tygodni dopadło mnie wypadanie na poziomie super hard. Nie czeszę włosów, więc właściwie wszystko, co może wypaść, ewakuowane jest podczas mycia. Do kumulacji jestem więc przyzwyczajona, ale to, co dzieje się obecnie ostatni raz miało miejsce w takiej skali chyba 4 lata temu. Włosów wypada ponad dwa razy więcej na pewno, dodatkowo znajduję je wszędzie - na ubraniach, płaszczu, łóżku, podłodze...

Oczywiście rozpoczęłam poszukiwania przyczyny - przebadałam się gruntownie (nawiasem, tak dobrych wyników nie miałam od dawna ^^), obejrzałam z pomocą przyjaciółki skalp (brak zmian), nie nakładam nic na skórę głowy (ale chyba zacznę znów, bo jakoś ten proces muszę zatrzymać...).

Na tej podstawie chyba znalazłam powód mojego wypadania, a właściwie nawet cztery:
  • typowe, jesienne linienie;
  • stres (ostatnie dwa miesiące to chyba jeden z najcięższych okresów w moim życiu i z utęsknieniem wypatruję poprawy...);
  • opanowany już delikatny stan przedcukrzycowy;
  • leki, a konkretnie jeden - furaginum. Przyjmowany przeze mnie przez lata w ilościach niemoralnych (zgodnie z zaleceniami lekarza :P), w późniejszym czasie odstawiony. W ciągu kilku ostatnich tygodni przyjęłam kilka tabletek, bo niestety nic innego nie pomagało na moje problemy. Po rozmowach z kilkoma osobami faszerowanymi tym środkiem z podobnymi problemami migracyjnymi śmiem sądzić, że ma on pewien wkład w sytuację.
Co więc zamierzam z tym zrobić? Najtrudniejszy plan - jak najmniej się przejmować, bo to jest mój główny generator wypadania. Odstawiam też już na wieki wieków furaginum, więc bardzo intensywnie szukam zamiennika (przerobiłam większość środków na bazie żurawiny, równie dobrze mogłabym nie brać nic...). Oprócz tego wracam do drożdży, być może także pokrzywy, popijam melisę czasami. Codziennie wypijam też herbatkę z morwy białej. Przede wszystkim jednak muszę opanować swój dół, ale do tego jest coraz bliżej ;). Na diecie zostanę dla własnego dobrego samopoczucia (i nie ukrywam, 6kg w dół z wagi też cieszy ;)) i zdrowia.

Wczoraj pierwszy raz wtarłam w skalp drożdżową maskę Bingo Spa i nie potrafię stwierdzić, czy nie spowodowała zwiększonego wypadania... ^^.

A jesienne linienie przecież samo minie, prawda? ;)

P.S. Przypominam o konkursach Dermique i Who? :)


Grecko... ;)



... kosmetycznie i babsko spędziłam ostatnią sobotę w krakowskiej Helladzie, gdzie odbyło się kolejne spotkanie blogerek. Bardzo lubię to miejsce, ponieważ znam je bardzo dobrze - od ponad 4 lat mieszkam "o rzut burakiem" od niego (a i tak spóźniłam się o kilka minut, bo nie obliczyłam sobie tego, że przecież teraz muszę jeszcze pokonywać trasę windą :P).

Spędziłyśmy kilka godzin na macaniu kosmetyków, rozmowach i żartach. I jak w miarę nic mnie nie kusiło przed spotkaniem, tak teraz przez dziewczyny zachorowałam na paletki Sleek'a... (o Wy niedobre :P).

Przybyły:
1.Ania- www.kosmetykoholizm.pl
2.Dominika- www.kosmetyczneszalenstwo.blogspot.com
3.Sabina- www.pigeonsbeautyblog.blogspot.com
4.Dominika- www.malinowe-cegly-kosmetycznego-zycia.blogspot.com
5.Ania- www.balbinaogryzek.blogspot.com
6.Kasia- www.kobieceszufladki.blogspot.com
7.Aldona- www.goldona.blogspot.com
8.Natalia- www.moje-kosmetyki-byn.blogspot.com
9.Klaudia- www.berypassions.blogspot.com
10.Ewelina- www.ewelinamakeup.blogspot.com
11.Kornelia- www.rudaa12.blogspot.com
12.Ania - www.nuneczkatestuje.blogspot.com

13.Patrycja- www.pathyelisia.com
14.Magda- www.rainbow-above-me.blogspot.com
15.Asia- www.kroliczek-doswiadczalny.blogspot.com
16.Kasia- www.testujemykosmetyczki.blogspot.com
17.Paulina- www.twoje-kosmetyki.blogspot.com
18.Iwona- www.strawberryfasionstyle.blogspot.com
19. Ania - www.czytamysobie.blogspot.com

no i ja ;).






Zdjęcie mam "ukradzione od Ani ;).


Na szczęście z moim czerwonym, zakatarzonym nosem nie załapałam się do zdjęć (i bez tego aparat niezbyt mnie kocha ;)).

Wiele z dziewczyn poznałam już dużo wcześniej, z innymi miałam okazję rozmawiać po raz pierwszy - bardzo lubię te blogerskie wymiany spostrzeżeń :D. Wszystkie dziewczyny są naprawdę przesympatycznymi, mniejszymi bądź większymi gadułami. Obsługa lokalu nie miała lekko z taką babską ekipą ;).

Nie mówiąc już o tym, że zjadłam przepyszne pierożki z ciasta francuskiego i wśród prezentów dorwałam kilka kosmetycznych perełek ;).






Lubię takie spotkania, nawet niekoniecznie związane z blogiem. Bo oprócz spotkań "blogerskich" często widuję się z włosomaniaczkami z Wizażu na przysłowiowej kawie - czekam np. na kolejną możliwość spotkania włosomaniaczego na Śląsku (z Krakowa mam teraz lepszy dojazd :D). Zawsze korzystam z możliwości wymiany poglądów na żywo z osobami, które znam z sieci.

I cóż więcej powiedzieć... chciałabym jeszcze raz!

Wrzos przechodzi w róż?



Kameleony, kameleony... Przed erą mojego lakieromaniactwa nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele lakierów wygląda całkiem inaczej na paznokciu niż w buteleczce. Cóż... człowiek uczy się przez całe życie ;).

I ja uległam marmurkowym (właściwie, skąd takie porównanie?) lakierom Lemaxa. Ten egzemplarz opisałabym tak: kremowa, delikatnie wrzosowa baza z zatopionym maczkiem. Jednak te słowa dotyczą tylko sytuacji w buteleczce, bo na paznokciach lakier ten jest... różowy, tak po prostu :P. Efekt mi się podoba, aczkolwiek wolałabym wrzosik ;).

Opakowanie jest poręczne, a pędzelek odpowiednio ścięty. Lemaxy występują w tylu buteleczkowych
wersjach, że nie będę rozwodzić się nad wyglądem opakowania ani pojemnością. Kosztują, w zależności od miejsca 2-4,5 zł.

Do pełnego krycia wymaga dwóch średnich bądź trzech cienkich warstw, schnie... strasznie długo i bez przyśpieszacza wysychania chyba nie doczekałabym całkowitego utwardzenia manicure, jednak jeśli już wyschnie... jest nie do ruszenia. Po 6 dniach miałam widoczny jedynie odrost, żadnych startych końcówek czy odprysków. Nic!

Zmywa się także bez problemu :D.




Mam dwa maczki, a chciałabym wszystkie pięć... :P

P.S. Umieram na przeziębienie, czyli jak zwykle odchorowuję powrót do Krakowa. Na pocieszenie sprawiłam sobie 4 lakiery piaskowe... :P

Kwasowo - złuszczające plany na nowy sezon



Jak pewnie wiecie, mój trądzik został w dużej mierze opanowany - ropne zmiany występują w zasadzie rzadko i pojedynczo. Zaskórników zamkniętych w zasadzie też nie ma, jednak pozostali (w mocno przerzedzonej liczbie) moi "czarni przyjaciele", zwani zaskórnikami otwartymi bądź bardziej potocznie - wągrami. Ich bastiony ulokowane są na nosie i brodzie, a pojedyncze sztuki bytują na czole.

Z racji, że do zaskórników skłonności mam wręcz dziedziczne (moja mama i siostra mimo wieku nadal mają je na nosie) wiem, że bez mocnych środków się nie obędzie.

Przyznaję, że obecnie jest to mój główny, urodowy cel - osiągnąć stan bezzaskórnikowy.

Tak więc uzbrojona jestem po zęby, aczkolwiek nie sądzę, bym wszystkiego z tego arsenału użyła ;).

Zamierzam zaatakować mój trądzik kwasami:
  • mlekowym
  • LHA
  • salicylowym
  • azelainowym, w postaci Acnedermu. 
Mlekowy jest moim ukochanym kwasem pisałam o nim wcześniej KLIK! KLIK! i przez 2 tygodnie września traktowałam swoją skórę codziennie tonikiem z 20% tego kwasu (moja cera jest bardzo odporna, polecam rozpoczęcie przygody z tym składnikiem od toników na poziomie 2-5%). Od tygodnia toniku nie używam, natomiast codziennie wieczorem aplikuję sobie Acnederm.

Próbowałam także migdałowego KLIK! KLIK!, jednak połączenie lenistwa z tym, że mlekowy daje u mnie lepsze efekty i jest prostszy w obsłudze zadecydowało, że raczej do niego nie wrócę.

Myślę też o zakupie kwasu glikolowego (jeśli maść nie zadziała jakoś cudownie...), a oprócz tego 1-2 razy w tygodniu będę aplikować nadal jakiś peeling enzymatyczny (kupny) bądź sodowy.

Zaskórniki, drżyjcie ze strachu przede mną! :P

P.S. Jakie są Wasze plany pielęgnacyjne na jesień i zimę?


Wygraj sobie bransoletkę ;)



Jak wiecie, posiadam własną bransoletkę Who? i myślę o kolejnym ręcznym dyndaczu z napisem.


Możecie wygrać jedną z bransoletek z serii Silver Classic z napisem do 10 liter rozwiązując proste zadanie konkursowe... Ale o tym niżej ;).


Warunkami wzięcia udziału w konkursie są:
  • polubienie strony Who? na Facebooku;
  • polubienie mojego bloga w Bloggerze i/lub na Facebooku;
  • podanie odpowiedzi na zadanie konkursowe: Jakie słowo/hasło/motto powinnam umieścić na swojej nowej bransoletce? Dopuszczalne napisy do 10 słów w językach polskim lub angielskim (bo może zdecyduję się na grawera) ;);
  • dokładnie wypełnienie szablonu zgłoszenia.
Wśród zgłoszeń wybiorę hasło, które najbardziej przypadnie mi do gustu ;).

Szablon zgłoszenia:
Obserwuję Who? jako : (imię i pierwsza litera nazwiska)
Obserwuję bloga jako: (nick i/lub imię i pierwsza litera nazwiska)
Email:
Odpowiedź:  


Zapraszam do udziału ;)

Edit. Konkurs trwa do 18 października do godziny 23:59 ;)


Jedwabnie, ale czy fajnie?



Moje włosy naprawdę lubią proteiny, i to w całkiem sporych ilościach - zwykle jednak moje "bomby proteinowe" zawierają głównie keratynę bądź kolagen. Z pewną ciekawością przetestowałam serię Joanny Jedwab: maskę (150 ml), odżywkę(200 ml), szampon(200 ml_ i spray ułatwiający rozczesywanie (150 ml). W zależności od miejsca każdy z tych produktów kosztuje 5-9 zł.

Wszystkie kosmetyki tej serii posiadają wspólną, jak dla mnie kwiatowo - słodką nutę zapachową (chociaż widziałam też sugestie o proszku do prania - mi się tak nie kojarzy ;)), która lekko mnie męczy.

Spray:


Opakowanie: Butelka z atomizerem o nieprzesadzonej grafice. Na pewno ją w przyszłości wykorzystam, bo wykonana jest bardzo solidnie ;).

Skład:


Dużo gliceryny, jeden filmformer i sporo alkoholu izopropylowego, na który moje włosy nie reagują. Tytułowy jedwab znajduje się w połowie składu. Zawiera długą litanię środków zapachowo-konserwujących.

Działanie: Przyznam szczerze, że bardzo rzadko widuje puch na swoich włosach. Jednak ten produkt jest najbardziej puchorodnym spray'em jakiego w życiu miałam - chyba nic mnie tak nie puszyło, jak on. Wypróbowałam go wraz z jego innymi jedwabnymi braćmi oraz po zestawie, który nigdy nie generował u mnie grzywy lwa - efekt jest identyczny, włosy nadają się jedynie do spięcia lub do ponownego mycia. Pewnie to wina dużej ilości gliceryny.


Opakowanie: Kształt typowy dla produktów Joanny. Wygodne zamknięcie, pozwalające na dokładne dozowanie produktu oraz możliwość postawienia szamponu do góry kołami - jak najbardziej na plus.

Skład:


Gdyby nie polyquaterium oraz pochodna gumy guar mógłby zostać uznany za szampon mocno oczyszczający. Tytułowy jedwab znajduje się niewiele przed zapachem.

Konserwowany m.in. DMDM-Hydantoiną - uwaga wrażliwcy.


Konsystencja: Dość lejąca, ale nie na tyle, by kosmetyk uciekał nam przez palce.

Działanie: Moje włosy w ostatnim czasie polubiły się z filmformerami, dzięki którym są bardziej zdefiniowane i ujarzmione. Szampon ten naprawdę przypadł mi do gustu - myje (może nie na poziomie skrzypienia, ale całkiem zacnie), nie kołtuni, nie powoduje świądu mojej skóry głowy ani zwiększonego wypadania. Dzięki niemu chyba wpadłam na to, że moje włosy w sezonie jesienno-zimowym oczekują ode mnie sporej ilości oblepiaczy.

Odżywka:


Opakowanie: Mogę powiedzieć dokładnie to samo, co przy szamponie ;).

Skład:


Emolientów oblepiających mamy tutaj całkiem spore grono: silikon, quaterium i parafina. Jedwabiu niewiele, za to znów mamy do czynienia z bogatą kompozycją zapachowo - konserwującą.

Konserwowana DMDM Hydantoiną - uwaga wrażliwcy.

Konsystencja: Dość gęsta, jednak nie utrudnia wydobycia produktu z opakowania.


Maska:


Opakowanie: Miękka tuba, całkiem poręczna i łatwa w obsłudze, chociaż wyciśnięcie kosmetyku do ostatniej kropli może sprawiać pewien problem (bez rozcinania opakowania :P).

Skład:


Ponownie: filmformery(parafina, polyquaterium, silikony) w otoczeniu innych emolientów i substancji ułatwiających zmycie maseczki. Gliceryna i jedwab pojawiają się w niewielkich ilościach.

Zawiera IPA i DMDM - Hydantoinę: uwaga wrażliwcy.

Konsystencja:


Bardziej gęsta od odżywki.

Działanie: Odżywkę i maskę podsumuję wspólnie, gdyż ich działanie jest bardzo podobne - maska posiada jedynie większy potencjał obciążający (jak dla mnie). Obie całkiem nieźle spisywały się na moich włosach - poprawiały skręt, utrwalały go bez nadmiernego obciążenia (chyba, że przesadziłam z ilością, co zdarzyło mi się raz). Wszystko jednak do czasu...

Widać nawet niewielkie ilości jedwabiu używane do każdego mycia oddziałują na moje włosy. Po trzecim odżywkowaniu z serią Jedwab spotkałam się z dość dawno nie widzianym na moim głowie efektem kaczuszki: włosy były nadmiernie miękkie i fruwające, ze sporą dawką puchu. Jedno mycie "bez jedwabiu" sprawiło, że wszystko wróciło do normy.
Tak więc - fajne produkty, ale stosowane... w niezbyt wysokiej częstotliwości :P.

Miałyście coś z tej serii?

P.S. Odpowiem na Wasze maile najpóźniej w weekend, za co przepraszam - pakuję się i kompletuję papierologię do praktyk ;).