Mesoboost: Perfect Illusion oraz Collagen & Elastin: bogaty zestaw odżywczy ;)



Wspominałam Wam przy okazji recenzji kremu Filler Max od Peel Mission, że nie używałam go regularnie - jedynie w momentach podrażnień skóry z różnych powodów. W ramach współpracy z Empire Pharma miałam okazję przetestować jeszcze dwa produkty do pielęgnacji twarzy z serii Mesoboost: żel Collagen & Elastin oraz krem Perfect Illusion. Oba kosmetyki wybrałam z serii do pielęgnacji domowej - dostępne są również warianty do użytku profesjonalnego.


Oba kosmetyki zamknięte są w plastikowych opakowaniach typu airless, które zapewniają higieniczne dozowanie produktów. Nie trzeba w nich gmerać palcami ;). Sam wygląd opakowań jest przejrzysty, czytelny i dość apteczny - budzi zaufanie "od pierwszego wejrzenia". 

Wezmę pod lupę najpierw krem, a następnie żel Mesoboost.

Krem Mesoboost Perfect Illusion


30ml tego kremu kosztuje od 120 do 160zł - słono, ale ponownie rolę gra tutaj kwestia profesjonalnego sygnowania.

Skład:


Emolientowa baza (masło shea, alkohol i emolient tłuszczowy) została wzbogacona sporymi dawkami hialuronianu sodu (nawilżacz) oraz kolagenu (proteina). Resztę składu stanowią substancje odpowiadające za konsystencję kosmetyku oraz konserwanty. Pod koniec składu znajdziemy kopolimer (filmformer) oraz barwnik. 

Można powiedzieć dosadnie: krótko, treściwie i na temat ;). Skład zachowuje dobrą równowagę między natłuszczaniem i zabezpieczaniem (emolienty) a nawilżaniem i regeneracją (hialuronian sodu i kolagen). Śladowa ilość filmformeru mojej cerze nie przeszkadza ;).

Krem ma gęstą, wręcz masełkowatą konsystencję (zasługa dużej zawartości masła shea?) oraz przyjemny, lekko kwiatowy zapach.


Krem stosowałam dwa razy dziennie - rano pod makijaż i wieczorem pod żel Collagen & Elastin. Przy pierwszej aplikacji, gdy zobaczyłam jego konsystencję, obawiałam się, że jego wchłanianie będzie trwało wieki, a samo rozsmarowywanie również nie będzie przyjemnością. Rzeczywistość jednak zaskoczyła mnie pozytywnie - krem rozsmarowuje się całkiem dobrze, a wchłania szybko do lekko pudrowego wykończenia. Bez tłustych warstewek i bez rolowania pod makijażem - w żaden sposób nie skraca jego trwałości ;). Tyle o sprawach użytkowych - działanie użytkowe ocenię wraz z żelem.

Żel Mesoboost Collagen & Elastin


30ml żelu kosztuje od 130 do 160zł - jak wyżej ;).

Skład:


Hialuronian sodu, kolagen, elastyna, glukonolakton i konserwant - ponownie krótko i bardzo treściwie ;). Nawilżenie, regeneracja i szanse na zmniejszenie przebarwień w pakiecie ;).

Gęsty, lekko mleczny żel nie ma żadnego zapachu i łatwo rozprowadza się na skórze.


Stosowałam go zgodnie z zaleceniami producenta codziennie wieczorem, a po 20 minutach od aplikacji na twarz (z pominięciem okolic oczu), szyję i dekolt zmywałam wodą. Pierwsza aplikacja wywołała u mnie lekki niepokój, ponieważ po 1-2 minutach od nałożenia twarz ulega zaczerwienieniu i nieco "pali". Po około 10 minutach to uczucie znika, pozostaje natomiast napięta warstewka. Ze względu na te efekty popieram producenta - przy nakładaniu lepiej omijać okolice oczu ;). Zmywa się bezproblemowo.

Efekty stosowania tego zestawu nie dały na sobie długo czekać ;). Już po pierwszej aplikacji skóra jest zauważalnie mocniej nawilżona, gładka i miękka, a jednocześnie nie sprawia wrażenia, że jest przeładowana kosmetykami pielęgnacyjnymi. Pod względem zaskórnikowym w żaden sposób nie wpłynął na pogorszenie stanu cery, natomiast pojedyncze zmiany ropne, które czasami mi się przydarzają (w okolicach menstruacji) zagoiły się jakby szybciej. Kolejne aplikacje zaowocowały poprawą napięcia skóry, ujednoliceniem kolorytu oraz bardziej wypoczętym wyglądem (pomimo tego, że moja doba nadal nie uległa rozciągnięciu ;)). Rozszerzone pory na mojej twarzy stały się mniej widoczne - to pewnie też zasługa wzrostu napięcia i jędrności skóry. 

Mam 27 lat (jeszcze ;)), więc zbyt wielu zmarszczek do ukrycia nie mam, jednak niewielkie mimiczne, które mam wokół ust stały się mniej widoczne. Ten zestaw w ogóle sprawił na mojej cerze efekt niczym po zastosowaniu bazy pod makijaż. 

Zdaję sobie sprawę, że są to drogie kosmetyki profesjonalne, jednak tutaj cena idzie w parze z działaniem i jakością. Jak sami wiecie czytając opinie w różnych miejscach w sieci - nie zawsze tak jest, więc uważam, że o takich markach (i to na dodatek polskie!), które dbają o dobro klienta należy pisać ;).

Stosowaliście w przeszłości jakiekolwiek profesjonalne kosmetyki? Jak je wspominacie?

Peel Mission Filler Max Krem na zmarszczki - odkrycie sezonu jesiennego ;)



Staro się może jeszcze nie czuję, jednak kolejne lata w metryce i tryb życia powoli zostawia swoje ślady i na mojej twarzy, szyi czy też dekolcie. Szczególnie niedosypianie dokłada tutaj niechlubne cegiełki. By powstrzymać powstawanie oznak starzenia skłaniam się coraz łaskawszym okiem ku produktom przeciwzmarszczkowym, a w wyniku współpracy z Empire Pharma miałam okazję przetestować Krem na zmarszczki Filler Max od Peel Mission.


Spora, 50ml plastikowa tuba z niewielkim otworem zapewnia higieniczne i dokładne dozowanie kremu. Bordowy, nieprzesadzony design opakowania nasuwa nam skojarzenia farmaceutyczne, co budzi zaufanie. Całość jest trwała, nic się nie odkleja ani nie odbarwia. Produkt jest zabezpieczony plombą - mamy więc pewność, że nikt w nim przed nami nie gmerał.

50ml kremu kosztuje od 100 do 170zł w zależności od miejsca - sporo, jednak nie jest to cena niespotykana wśród produktów profesjonalnych, a do takiej kategorii właśnie należy.

Skład:


Jest to krem mocno emolientowy. Zawiera zarówno emolienty syntetyczne (trójglicerydy, alkohole i estry tłuszczowe, silikon, izoparafina, poliakrylamid) jak i naturalne (oleje: moringa, arganowy, modyfikowany olej rycynowy) przełamane sporymi ilościami humektantów (nawilżaczy: glikole, gliceryna). W roli niewielkich dodatków znajdziemy: kwas ferulowy, witaminy A i E oraz ekstrakty z: ostropestu, soi i pszenicy. Niewielka ilość etanolu została wykorzystana zapewne jedynie jako konserwant i rozpuszczalnik, nie zostanie zauważona przez skórę. Pochód składników zamykają konserwanty (bez parabenów) oraz kompozycja zapachowa.

Z racji obniżenia temperatur oraz stosowanej kuracji kwasowej poszukiwałam kremu, który sprawi, że nie będę wyglądała notorycznie jak obłażąca ze skóry jaszczurka ;). Pomimo kaprysów mojej skóry do unikania filmformerów i trójglicerydów mogłam sobie na nie pozwolić. Po pierwsze zauważyłam, że skóra jakoś mniej zwraca na nie uwagę (może to jednak starość? ;)), a po drugie ewentualne działanie zapychające zniweluje serum z kwasem. Pamiętajcie jednak, że te składniki wcale nie muszą zadziałać na Was komedogennie - zależy to od preferencji danej skóry.

W wyborze tego kremu do testów pomogła mi obecność kwasu ferulowego w składzie - pożądałam jego gruntownego przetestowania już od dawna, a pierwsze podejścia spalały na panewce.

Krem ma postać gęstego, jednak dobrze rozprowadzającego się na skórze mazidła o dość drogeryjnym, kwiatowo-ziołowym zapachu, który uznaję za neutralny. Nie jest on jednak inwazyjny i po kilku minutach od aplikacji wietrzeje całkowicie.


Krem aplikowałam na czystą skórę wokół oczu rano lub po 20-60 minutach od nałożenia serum wieczorem. Stosowałam go również na całą twarz w momentach, kiedy dorabiałam się przesuszeń (przodują w nich nos, czoło i broda). Rozprowadza się prosto, wchłania całkiem nieźle do pudrowego, przyjemnego dla oka matu. Co więcej - tuż po aplikacji naprawdę wyczuwa się efekt napięcia skóry - najdrobniejsze zmarszczki wokół oczu (uroki bogatej mimiki w tych regionach ;)) stają się nieco mniej widoczne. Efekt wygładzenia ma też inny plus - na tak przygotowanej cerze makijaż trzyma się dłużej (szczególnie, że ten krem nie ulega rolowaniu), a świecenie mojej tłustej cery jest nieco ograniczone. Po około 2 tygodniach regularnego stosowania zauważyłam też delikatne rozjaśnienie sińców pod oczami - a to u mnie zawsze w cenie ;).

Na podrażnienia od chłodu i suche skórki działa jak swego rodzaju opatrunek - przyspiesza ich niwelowanie. Nie wywołuje również pieczenia czy podrażnień powiek czy oczu, za to chroni skórę przed czynnikami zewnętrznymi (wiatrem, zimnem). Ot, dobry krem odżywczo-ochronny z dodatkowymi bonusami w postaci wizualnego "liftingu" niewielkich zmarszczek i właściwości delikatnie rozjaśniających. Z kosmetykami profesjonalnymi bywa naprawdę różnie, ale uważam, że ten śmiało można brać pod uwagę przy kosmetycznych zakupach ;).

Krem pod oczy - dopasowujecie go do pory roku czy też przez cały rok macie jeden pewnik w kosmetyczce? ;)

Kosmetyczne łupy ostatnich dni - Rossmann i Ezebra ;)



Dzisiejszy dzień obfitował w odbiór paczuszek ;). Najpierw dostałam informację od InPostu, że moje zamówienie z Ezebra czeka w paczkomacie, a chwilę później Rossmann pochwalił się tym, że moje zakupy oczekują na odbiór. W jednym i drugim przypadku czekałam wyjątkowo długo, ale jestem w stanie to zrozumieć:

  • Zakupy w Ezebra (72zł) zrobiłam z okazji darmowej wysyłki do paczkomatów na Allegro - przepełnione skrytki zrobiły swoje.
  • Rossmann swoją ostatnią promocję na pachnidła przeprowadził jedynie w formie zamówień internetowych - co było dodatkowym obciążeniem dla personelu w i tak gorącym, przedmikołajkowym okresie.
Całość moich zakupów prezentuje się tak:



Kosmetyki Makeup Revolution już niedługo wylądują w jednym z prezentów mikołajkowych ;). Mam nadzieję, że osoba obdarowana będzie z nich zadowolona równie bardzo jak ja z palety Flawless tej marki ;).


Elizabeth Arden: Arden Beauty i Splendor zakupiłam z okazji promocji w Rossmannie (1+1 na zapachy) za jedynie 54,99zł. Kusiły mnie już kiedyś, a teraz cena wygrała z rozsądkiem ;).


Klasyczny grzebień z wąskim rozstawem ząbków i płatek oczyszczający na nos trafią do mojego M. Z grzebienia z pewnością będzie zadowolony, ale czy da sobie nakleić ten plasterek - tego najstarsi górale nie wiedzą xD. Mój grzebień z rączką już sprawdziłam pod kątem plastikowych zadziorków - jest ok, zobaczymy, kiedy i jak często będę go używać. W przypadku klipsów popełniłam wtopę - nie sprawdziłam sobie ich długości. Są naprawdę wielkie i najprawdopodobniej wykorzystam je do podpinania włosów przy olejowaniu i odżywianiu. Mają maleńkie, nieostre ząbki - gdyby ktoś był zainteresowany kupnem ;).


Bania Agafii Balsam na kwiatowym propolisie "Puszystość" - właśnie ta obiecana puszystość mnie przekonała do zakupu ;). Skład niestety średnio go obiecuje:


Dwa filmformery (pochodna gumy guar i silikon) pojawiają się dość wysoko w składzie, jednak zestaw ekstraktów, olejów i proteiny mleczne z całą pewnością są warte uwagi. Wypróbuję z ciekawością i zdam relację. 


Bania Agafii Szampon tonizujący do włosów tłustych - dopisek o "tłustych włosach" obiecuje mocne mycie, a skład temu nie przeczy:


SLES obłożony łagodniejszymi detergentami i naprawdę sporą dawką soli kuchennej (uwaga wrażliwcy). Znajdziemy w nim też filmformer - polyquaterium, jednak mam nadzieję, że nie wpłynie to znacząco na jego moc myjącą. Dodatek ekstraktów - na plus.


Bania Agafii Szampon z maliną moroszką - moroszka skusiła, skład mnie na razie nieco martwi:


Dwa filmformery w połowie składu (polyquaterium i kopolimer) to może być za dużo dla moich skłonnych do obciążenia kudeł. SLES z dużą dawką soli i innymi detergentami może sobie jednak ze sprawą poradzi ;). Ponownie - ekstrakty roślinne na plus.


Buna Szampon aloesowy - zakup totalnie kompulsywny wywołany ciekawością nowej marki ;). Skład zapowiada mocne mycie (SLES i łagodniejsze detergenty) i problemy dla wrażliwców (duże ilości soli).


Całkiem wysoko w składzie pojawia się sok z aloesu, a tuż po zapachu znajdziemy też keratynę i dwa filmformery (polyquaterium i pochodną gumy guar). Wiele się po nim nie spodziewam, ale może pozytywnie mnie zaskoczy?

Od czego zacząć swoje testy? ;)

Darmowa dostawa na Allegro - kosmetyczne szaleństwo ;)



Z okazji swoich 18-tych urodzin Allegro przygotowało dla klientów niezłą gratkę - darmową dostawę do paczkomatów do 24 listopada 2017 roku (chyba, że wcześniej zostaną wyczerpane kupony rabatowe) ;). Jeśli ktoś z Was planuje zakupy w tym e-bazarku to radzę skorzystać - nie tylko w sferze kosmetycznej. Jak przy każdej tego typu akcji są pewne obostrzenia, o których możecie poczytać na allegrowej infografice:


W skrócie: przedmiot nie może być tańszy niż 10zł, a wysyłka do paczkomatów droższa niż 8,60zł. Dla naszej wygody oferty, na które obowiązuje promocja zostały odpowiednio oznaczone w panelu ;). Od dawna planowałam zakup pewnych kosmetyków zarówno na prezenty dla bliskich, jak i dla własnych testów, więc... obrabowałam sklep e-zebra, płacąc za całość 72zł z groszami (kwotę widoczną na dole należy pomniejszyć o koszt dostawy):


Oczyszczające płatki na nos Marion - wierzcie lub nie, ale tak długo obiecuję mojemu M., że zastosuję na jego nosie plastry, że chyba już przestał uwierzyć w urealnienie gróźb. Co się odwlecze, to nie uciecze xD.

Kosmetyki Makeup Revolution: paleta ICONIC 3, zestawy do konturowania FAIR i stylizacji brwi MEDIUM - prezenty na mikołajki ;).

Grzebienie Donegal: zwykły, z wąskim rozstawem dla mojego M. (nie mogę już patrzeć na pourywane zęby w jego obecnym czesadle xD). Z szerokim rozstawem i rączką - dla mnie. Spodziewam się, że wraz ze wzrostem długości moich włosów będę musiała je zacząć czasami czesać...

Bania Agafii Balsam kwiatowy Propolis (Puszystość): ot, zakupiony z czystej ciekawości. Moje niezwykle skłonne do obciążenia włosy chętnie sprawdzą tą "puszystość" w praktyce ;).

Bania Agafii Szampon tonizujący do włosów tłustych: cena + deklaracja o przeznaczeniu do włosów tłustych mnie przekonały ;). Tego typu produkty zwykle mają sporą moc myjącą - i na to właśnie liczę.

Klipsy fryzjerskie: wrzuciłam je do koszyka z myślą o tworzeniu na nich różnego rodzaju upięć, ale zobaczymy, czy się sprawdzą. Moje Flexi8 (KLIK!) ciężko będzie pobić ;).

Bania Agafii Szampon z maliną moroszką: moroszka przekonała mnie do zakupu - to chyba efekt zachwytu Skandynawią ;). Poza tym z tej linii BA nie miałam do tej pory nic.

Buna Szampon do włosów suchych i zniszczonych z aloesem: marka totalnie dla mnie nieznana, jednak zauważyłam, że powoli pojawia się z blogosferze. Obecnie testuję szampon aloesowy Equilibry i jestem na aloesowej fali xD.

Planujecie jakieś zakupy na Allegro z wykorzystaniem tej promocji? A może już coś do Was leci? ;)

Loki po cięciu ;)



Skleroza to ostatnio moje drugie imię ;). Nie pokazałam Wam wszak moich lokowanych włosów po cięciu, które miało miejsce 1,5 miesiąca temu xD. Tak jak wspominałam już TUTAJ (wersja prostowłosa) straciłam jakąś farmaceutyczną ilość włosów, odświeżyłam kształt fryzury i cieniowanie. Możecie się śmiać - ja, osoba bardzo praktycznie podchodząca do długości swoich kudeł, postanowiłam zapuszczać włosy do ślubu. Powody są dwa: oczywiście mój przyszły mąż (jak chyba większość przedstawicieli jego płci) od zawsze namawia mnie na długie pukle, a poza tym... lepszej okazji i motywacji już nie będę mieć. Jak nie teraz - to kiedy? ;). 

Włosów na głowie mam sporo, ale są one bardzo cienkie - najlepiej świadczy o tym mój kucyk o mikroskopijnym obwodzie (więcej TUTAJ). Nie wiem więc jak długo potrwa moje zapuszczanie - gdy będą mi smętnie wisiały pojedyncze pasma to bez żalu skrócę je do kręconego boba. Obecnie jednak moje kudły bardzo mi się podobają. Poniższe zdjęcia zostały wykonane tego samego dnia, ale o różnych porach.

  • Tuż po wyschnięciu.


  • Po odgnieceniu żelu:


  • Po powrocie wieczorem i zdjęciu kaptura:


  • Wygląd wyglądem, ale łyżkę dziegciu też już mam - dłuższe włosy są trudniejsze w obsłudze i "współżyciu". Włażą pod swetry, żakiety i kurtki, muszę je wygrzebywać spod paska torebki i plecaka, a i stylizacja stała się jakaś bardziej skomplikowana. Łatwiej też jest sprawić, by wyglądały z jakiegoś powodu nie najlepiej - a to jedno pasmo mi się przy schnięciu wyprostuje, a to jedna połowa mocniej skręci albo odstaje xD. Dłuższe włosy są jednak dużo łatwiejsze do spięcia - mam większe pole do popisu z moimi spinkami Flexi8 (KLIK! i KLIK!). Plusy "dodatnie" i "ujemne" na razie się równoważą ;).

    Wytrwam czy nie wytrwam - oto jest pytanie ;). Jak Wam idzie zapuszczanie? A może opowiecie mi o swoim zapuszczaniu na jakąś ważną okazję? ;)

    Radha, Płatki do demakijażu - błogosławieństwo dla zabieganych ;)



    Wyjazdy to moja codzienność - czasami są zaplanowane, a innym razem nagłe, niespodziewane i spontaniczne ;). Niezależnie od ich typu bardzo nie lubię podróżować jako obładowany wół juczny - im mniej wszystkiego tym lepiej, więc jeśli tylko mogę na czymś oszczędzić miejsca w torbie to natychmiast to czynię. Z wielkim zainteresowaniem przyjęłam więc propozycję testowania Płatków do demakijażu (i nie tylko ;)) Radha.


    Płatki te nie mają jednak nic wspólnego z wacikami - to produkt myjący w formie cieniusieńkich plasterków, które w dotyku absolutnie nie przypominają ani waty, ani "mydła". Zamknięte są w bardzo eleganckim opakowaniu chroniącym zawartość przed wilgocią, które kojarzy mi się z pudrami w kamieniu droższych marek. Kartonik kryje również pojemnik z zapasem płatków - łącznie mamy ich więc 100 (2 x 50), a ich koszt to około 60zł - sporo, jednak w przeliczeniu na płatek to 60 groszy. A jednym płatkiem można zdziałać wiele ;).


    Skład prezentuje się następująco:


    Nie jest to typowe, składowe mydło - nie znajdziemy tutaj soli sodowych wyższych kwasów tłuszczowych. Zamiast nich mamy delikatniejsze sodowe detergenty i betainę kokamidopropylową, sporą ilość nawilżaczy (gliceryna, glikol butylenowy, hialuronian sodu) i inne cuda, takie jak ekstrakty z mleczka pszczelego, róży pomarszczonej, propolisu, aloesu, oczaru, arniki, dziurawca, ogórka czy winorośli. Zawiera również modyfikowany (dzięki czemu jest zmywalny wodą) kopolimer - wykorzystany zapewne do uformowania płatków ;).

    Skład oceniam jako ładny, delikatny i całkiem wart uwagi. Ze względu na jego delikatność zastanawiałam się jednak, jak sprawi się w praktyce - czy faktycznie usunie makijaż? Czy będzie się choć delikatnie pienił? Pierwsze użycie szybko rozwiało moje wątpliwości:


    Płatki już po minimalnym zwilżeniu wodą pienią się świetnie. Nie dowąchałam się w nich zapachu, co poczytuję na plus - brak kompozycji zapachowej zawsze zmniejsza ryzyko wystąpienia uczuleń. Producent sugeruje użycie 1-3 płatków w czasie demakijażu, ale powiem Wam, że mnie jeden płatek wystarcza aż nadto (podkład + puder + korektor + tusz), a przy użyciu drugiego bez większych problemów myję całe ciało pod prysznicem w czasie wyjazdów ;). Szczerze powiem, że chyba tylko prawdziwą "szpachlę" trzeba byłoby molestować aż trzema płatkami.

    Na mojej tłustej cerze sprawdza się to rozwiązanie nawet w wersji solo - nie muszę nakładać po użyciu tych płatków kremu (dodatkowa oszczędność miejsca :D), aczkolwiek do takich sytuacji dopuszczam tylko sporadycznie. Nie wywołuje pieczenia oczu, przesuszeń czy podrażnień (nawet powiek!), a skórę pozostawia czystą, odświeżoną i miękką. 

    Nie użyłam ich jeszcze do mycia włosów, ale muszę się przyznać, że chodzi mi to po głowie - pewnie wtedy zużyję więcej niż jeden płatek :D. 

    Wielofunkcyjność, działanie, piękne opakowanie i oszczędność miejsca - jestem bardzo na tak ;)

    Jakie niezbędniki można znaleźć w Waszej podróżnej kosmetyczce?

    Kto zgarnia zestawy kosmetyków? ;)



    Jubileuszowy konkurs dobiegł końca, więc bez przedłużania przedstawiam Wam listę zwycięzców ;). Chciałabym jednak napisać Wam, że czytanie Waszych postów i komentarzy sprawiło mi wielką radość ;). Cieszę się, że mój blog jest dla Was miejscem potrzebnym w sieci. Oby było tak jak najdłużej ;).


    Zestawy kosmetyków Elfa Pharm zgarniają:




    Zaraz wysyłam do Was maile, a wszystkim uczestnikom dziękuję za udział w zabawie. Obiecuję kolejne już niedługo :D.

    TSH to za mało! Zawiłości badań tarczycy



    W okresie jesiennym większość z nas zauważa zwiększone wypadanie włosów. Nie jest to nic niepokojącego, jeśli trwa około 4-6 tygodni, jednak jeśli problem nie mija należy rozglądnąć się za przyczyną takiego stanu rzeczy. Schemat postępowania w takim przypadku stworzyłam dla Was dwa lata temu i nie uległ on dezaktualizacji ;). Znajdziecie go TUTAJ, a TUTAJ możecie poczytać o badaniach, jakie polecam wykonać przy długotrwałym, nadmiernym wypadaniu włosów. Jedną z najczęstszych przyczyn stanu rzeczy są choroby tarczycy, które obecnie zaczynają dotyczyć coraz większego odsetka społeczeństwa. Na podstawie dziesiątek wiadomości od Was mogę też stwierdzić, że diagnozowanie tych chorób w naszym kraju jest niezwykle trudne. Dlaczego?


    Prawie wszyscy lekarze (bądź sami pacjenci, jeśli zlecają badanie na własne życzenie - prywatnie) skupiają się na badaniu TSH - hormonu tyreotropowego. Jeśli mieści się on w granicach laboratoryjnej normy (zwykle mieszczącej się w zakresie 0,2-5 uU/l w zależności od wykorzystywanego sprzętu) zwykle zarzucane jest całkowicie podejrzenie choroby tarczycy. Nie jesteśmy wszak poniżej (podejrzenie nadczynności tarczycy) ani powyżej normy (podejrzenie niedoczynności tarczycy).

    Niestety, większość lekarzy w Polsce (głównie nie będących endokrynologami, ale i wśród takowych bywa różnie) nie pamięta o tym, że te szerokie normy powinny zostać rozdzielone na szereg węższych i bardziej konkretnych. Musicie pamiętać, że poziom TSH kobiety w wieku rozrodczym nie powinien przekraczać 2,5 uU/l. W przypadku przekroczenia jest to już stan wskazujący na problemy zdrowotne. O tym fakcie nadal zbyt mało się mówi! Podobnie jak i o tym, że prawidłowy wynik TSH wcale nie oznacza automatycznie, że nasza tarczyca jest zdrowa. Sprawiedliwie napiszę jednak, że w niektórych miejscach sieci można przeczytać o fakcie, że do TSH warto "domierzyć" FT3 i FT4. Czasem jednak i to może okazać się za mało do prawidłowej oceny sytuacji.

    W swoim blogerskim życiu miałam okazję do analizy niejednego problemu moich Czytelników jak i nie raz w swoich dyskusjach (zwykle mailowych lub messengerowych ;)) szliśmy na noże ;). Często wynikało to z mojego namawiania do dalszej diagnostyki tarczycy w momencie, gdy TSH było prawidłowe (ba, było nawet w tej "nowoczesnej normie", poniżej 2,5). Moje drążenie tematu zawsze wynikało z objawów, jakie opisywał mój rozmówca. 

    By nie być gołosłowną - po jednej z takich wymian zdań moja Czytelniczka (w wieku około 30 lat, która wcześniej miała zbadane tylko TSH - wynik prawidłowy), borykająca się z nadmierną migracją włosów, rozszerzyła swoją diagnozę o badania FT3, FT4, anty-TPO i anty-TG. Szczerze Wam powiem, że jej wyniki wbiły w fotel nawet mnie (a naprawdę, sporo już widziałam):


    Jak widać, TSH wygląda pięknie (w normie, poniżej 2,5), podobnie FT3 i FT4. Natomiast tzw. "przeciwciała tarczycowe" przebijają normę prawie dwieście lub prawie piętnaście razy! W takich sytuacjach należy myśleć o stanach zapalnych tarczycy, z chorobą Hashimoto na czele. Wiąże się z tym konieczność znalezienia rozsądnego lekarza, który poprowadzi dany problem - a nie jest to łatwe. Temat jest mi niezwykle bliski, bo jestem obciążona genetycznie problemami z tarczycą i cóż - czekam, kiedy się pojawią, monitorując regularnie jej stan.

    Chciałabym, aby mój post zwrócił Wam uwagę na złożoność problemów z tarczycą i, jeśli (odpukać!) w przyszłości będziecie u siebie podejrzewać tego typu schodzenia, przekona do tego, by nie dać się zbyć samym badaniem TSH. W takich sytuacjach diagnostyka trwa czasami latami z powodu tylko tego małego niuansu. 

    Borykacie się z problemami z tarczycą? Opowiedzcie proszę o swojej historii - może pomoże komuś innemu.

    P.S. Pamiętajcie o konkursach na blogu i Fanpage!

    Dr Medica, Płyn tonizujący i serum - miało być tak pięknie...



    Pokuszenia kosmetyczne zdarzają mi się dość często, jednak zwykle, przy nieszczególnie dobrej dostępności danego produktu, daję sobie spokój. Jednak w przypadku opisywanych dziś kosmetyków zachciewajka nałożyła się z promocją w Rossmannie na tą właśnie linię, więc przeprowadziłam szeroko zakrojone poszukiwania (przez drogerię internetową) i znalazłam je w oddziale na drugim końcu Krakowa. Dorwałam je w swoje łapki i z wielkim zainteresowaniem rozpoczęłam testy. Jak wyszły? Przekonajcie się sami.

    Analizy składów obu produktów już opublikowałam (znajdziecie je TUTAJ), więc nie będę ich powielać w tym poście. Przypomnę jedynie, że wiązałam z nimi wielkie nadzieje - takie były ładne...



    Płyn dermatologiczny dostajemy w sporej butelce z ciemnego plastiku. Niewielki otwór zapewnia właściwe dozowanie produktu na wacik, a apteczny design całej serii budzi zaufanie ;). Przejrzyście, czysto i elegancko, bez przesadyzmu. 

    250ml tego płynu kosztuje od 12 do 18zł, w zależności od miejsca i skali promocji. Ma konsystencję wody i osobiście nie dowąchałam się w nim żadnego zapachu.


    Serum również dostajemy w maleńkiej, plastikowej butelce. Nie mam żadnych zastrzeżeń co do etykiet czy kartonika, jednak pomysł z zamknięciem absolutnie nadaje się do natychmiastowej poprawki. Zwykły otwór (dokładnie taki sam jak w płynie) bez pipetki, zakraplacza czy chociażby bez zwężającej się końcówki zapewnia nie lada atrakcje przy aplikacji. Serum również ma wodnistą konsystencję i bez problemu można wylać na dłoń więcej, niż potrzebujemy xD. Nie ma natomiast zapachu.


    30ml tego serum kosztuje 18-26zł, w zależności od miejsca i skali promocji.

    Sumiennie stosowałam te produkty przynajmniej raz dziennie (zwykle na noc, czasami rano i wieczorem). Skórę twarzy przecierałam wacikiem obficie nasączonym płynem tonizującym, czekałam do wchłonięcia czy też wyschnięcia, a następnie nakładałam serum. By nie zaburzać sobie oglądu sytuacji zrezygnowałam nawet z aplikacji kremu po nim. 

    Niestety, pomimo prawie dwóch miesięcy stosowania nie doczekałam się najmniejszego efektu. Ani jeden zaskórnik na mojej twarzy nie stał się mniej widoczny dzięki temu zestawowi ;). Cóż, już przed kupnem resztki rozsądku podpowiadały mi, że na mój pancerny i zaprawiony w bojach ryjek te cuda mają za małe zawartości substancji złuszczajacych (kwasów). Ale kto by słuchał tego rozsądnego podszeptu xD. 

    W tym czasie, nawet przy stosowaniu dwa razy dziennie, nie dorobiłam się żadnego, nawet minimalnie widocznego łuszczenia, a i nic nie wskazuje, by mikrozłuszczanie naskórka u mnie nastąpiło ;). Wiele też o zawartości substancji czynnych w samym płynie mówi fakt, że przy przetarciu tym płynem powiek i okolic oczu (nie pytajcie - wieczorna pomroczność jasna xD) nie dorobiłam się najmniejszego uszczypnięcia, podrażnienia, zaczerwienienia czy łuszczenia. A ten rejon u mnie pancerny już nie jest ;). 

    Sprawiedliwie muszę oddać, że kosmetyki te nie zrobiły mi żadnej krzywdy, jednak nie zauważyłam u siebie ani krzty ich deklarowanego działania (a taki okres czasu jest naprawdę wystarczający do uzyskania widocznych rezultatów). Płyn najprawdopodobniej dokończę, a serum pójdzie w odstawkę. Nie chcę tracić jesienno-zimowego okresu kwasowego złuszczania na coś, co na mnie nie działa ;). Dlatego też, idąc za wspomnieniem MezoSerum, rozpoczęłam kurację eksfoliujacym serum Bielendy Neuro Glicol + Vit. C. Mam szczere nadzieje, że w tym przypadku będzie dużo lepiej ;).

    Stosujecie obecnie kuracje kwasowe? A może macie to w planie? ;)

    Produkty Tess i Hennet - analizy mało znanych składowych perełek ;)



    Wyszukiwanie nowych marek i produktów o ciekawych składach jest moim hobby. Moje zadowolenie z siebie, gdy znajdę coś wartego kosmetycznej uwagi - bezcenne absolutnie ;). Czasami w odkryciach pomagają mi sami dystrybutorzy i tak, dzięki Panu Jarkowi, dowiedziałam się o istnieniu rodzinnej firmy IDEA25, która produkuje dwie linie kosmetyków: Tess i Hennet. W moje ręce trafiło kilka egzemplarzy ich kosmetyków:


    4 żele do higieny intymnej oraz pianka do mycia twarzy, którą dostałam w dwóch egzemplarzach ;). Jedna z nich oczywiście poleci do Was niedługo ;). Przyjrzyjmy się bliżej wnętrzu tych precjozów.

    Tess, Delikatna pianka do mycia twarzy i demakijażu z przywrotnikiem


    Skład:


    Za myjące działanie tej pianki odpowiada delikatny, amfoteryczny detergent: betaina kokamidopropylowa. Poza nią znajdziemy w składzie sporo humektantów (nawilżaczy: glikol propylenowy, gliceryna, ksylitol, laktitol), estry pochodzące z przeróbki oliwy, tytułowy ekstrakt z przywrotnika, betainę oraz jedno polyquaterium w okolicach konserwantów (filmformer). Na uwagę zasługuje też brak kompozycji zapachowej - co zmniejsza ryzyko wystąpienia reakcji alergicznych.

    Gdy tylko jedno z moich twarzowych myjadeł się skończy to natychmiast się za nią zabieram ;). Ciekawa jestem zarówno formuły (mam niewielkie doświadczenia z piankami do mycia), jak i samego działania oraz siły myjącej. Spodziewam się delikatnego, acz skutecznego mycia - zobaczymy, jak wyjdzie w praktyce ;).

    A teraz korowód żeli do higieny intymnej ;)

    Tess, Żel do higieny intymnej z tymiankiem


    Skład:


    W przypadku żeli mamy do czynienia ze stałą bazą, składającą się z dwóch detergentów amfoterycznych (pochodnych betainy), glikolu propylenowego (humektant - nawilżacz), estrowych pochodnych oliwy z oliwek, hydroksypropylocelulozy (zagęszczacz) oraz regulatorów pH i konserwantu. W wersji tymiankowej znajdziemy... ekstrakt z tymianku ;)

    Tess, Żel do higieny intymnej z ekstraktem z kory dębu


    Skład:


    Tutaj baza myjąca została wzbogacona ekstraktem z kory dębu.

    Tess, Żel do higieny intymnej z przywrotnikiem


    Skład:


    Tym razem następuje zamiana na przywrotnik ;).

    Tess, Żel do higieny intymnej z nagietkiem


    Skład:


    A tutaj wkomponowano ekstrakt z nagietka ;).

    Istnieje również Żel do higieny intymnej z czerwoną koniczyną o składzie: Aqua, Lauramidopropyl Betaine, Propylene Glycol, Cocamidopropyl Betaine, Tryfolium Pratense Leaf Extract, Olive Oil Polyglyceryl-4 Esters, Hydroxyethylcellulose, Parfum, Disodium EDTA, Citric Acid, który, jak nietrudno zgadnąć, zawiera ekstrakt z koniczyny ;).


    Te pięć produktów do higieny intymnej ma bardzo podobne składy - zmienia się w nich tylko ekstrakt przewodni ;). Niemniej jednak nie razi mnie to tak bardzo, jak przelewanie do różnych opakowań tego samego produktu - co często ma miejsce wśród produktów tego typu (po więcej odsyłam TUTAJ). 

    Poza linią Tess firma IDEA 25 posiada również linię Hennet, w której także znajdziemy godne składowej uwagi produkty - m. in. do higieny intymnej ;).

    Hennet Botanical, Żel do higieny intymnej


    Skład: Skład: Aqua, Propylene Glycol, Glycerin, Lauramidopropyl Betaine, Olive Oil Polyglyceryl-4 Esters, Cocamidopropyl Betaine, Betaine, Propanediol, Hydroxyethylcellulose, Lactitol, Xylitol, Tryfolium Pratense Leaf Extract, Mentha Piperita Leaf Extract*, Theobroma Cacao Extract*, Citric Acid, Disodium EDTA.

    Nawilżacze: glikol propylenowy i gliceryna przełamane dwoma pochodnymi betainy (amfoteryczne detergenty myjące) i pochodnymi oliwy - oto i baza tego produktu ;). Znajdziemy w nim również betainę, laktitol, ksylitol oraz ekstrakty z czerwonej koniczyny, mięty i kakaowca. Ten produkt nie odbiega może bardzo składowo od poprzedników, ale jednak zmiany są nieco większe ;).

    Hennet Energized, Żel do higieny intymnej dla mężczyzn 



    Skład: Aqua, Propylene Glycol, Cocamidopropyl Betaine, Organic Rosemary Distillate (Rosmarinus Officinalis), Phenoxyetanol, Hydroxyethylcellulose, Alcohol Denat, Polysorbate 20, Polygonum Bistrota Extract, Etylhexylglycerin, Melaleuca Alternifolia Leaf Extract, Disodium EDTA, Citric Acid.

    Z produktami dedykowanymi dla mężczyzn mam pewien problem. Większość ich składów wygląda tak, jakby panowie zamiast skóry mieli beton powleczony papierem ściernym, który można traktować najmocniejszymi środkami myjącymi zupełnie bez potrzeby. Tutaj jest ładnie: amfoteryczny detergent wymieszany z nawilżaczem (glikol propylenowy) wzbogacony hydrolatem z rozmarynu oraz ekstraktami z rdestu i drzewa herbacianego. Odrobina etanolu pojawia się już po pierwszym konserwancie, więc jest go naprawdę niewiele (najprawdopodobniej został wykorzystany w celu lepszego rozpuszczenia ekstraktów). Całości dopełniają niekontrowersyjne konserwanty i regulatory pH. Nie zawiera kompozycji zapachowej.

    Może być dobrym rozwiązaniem dla panów, którzy koniecznie chcą mieć produkt dedykowany dla swojej płci o łagodnym składzie do mycia całego ciała ;).

    W linii Hennet nie zabrakło także ciekawych składowo mydeł wartych rozważenia do mycia ciała, twarzy i może nawet włosów ;).

    Hennet, Mydło z olejem konopnym


    Skład: Cocos Nucifera (Coconut) Oil, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Aqua, Elaeis Guineensis (Palm) Oil, Sodium Hydroxide, Cannabis Sativa (Hemp) Seed Oil, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Ricinus Communis (Castor) Seed Oil, Pelargonium Graveolens (Rose Geranium) Flower Oil, Pogostemon Cablin (Patchouli) Oil, Eugenia Caryophyllus (Cloves) Bud Oil, Melaleuka Alternifolia (Tea Tree) Leaf Oil, Aniba Rosaeodora(Rosewood) Wood Oil, Pinus Sylvestris (Pine) Leaf Oil, Myristica Fragrans (Nutmeg) Powder, Linalool*, Limonene*, Benzyl Benzoate*, Geraniol*, Citral*, Citronellol*, Eugenol*, Iso Eugenol*

    Mamy tutaj do czynienia z mydłami sodowymi wielu olejów: kokosowego, oliwy z oliwej, palmowego, z konopii, masła shea czy rycynowego. Zawiera również wiele olejków eterycznych: różany, z paczuli, goździkowca, drzewa herbacianego czy różanego oraz sproszkowaną gałkę muszkatołową i zestaw zapachów. Taki skład obiecuje bardzo aromatyczne mycie ;).

    Hennet, Mydło z przyprawami korzennymi



    Skład: Aqua, Arachis Hypogaea (Peanut) Oil, Elaeis Guineensis (Palm) Oil, Cocos Nucifera (Coconut) Oil, Sodium Hydroxide, Ricinus Communis Seed Oil, Theobroma Cacao (Cocoa) Seed Butter, Vitis Vinifera (Grape) Seed Oil, Cinnamomum Zeylanicum (Cinnamon) Bar Oil, Citrus Nobilis (Mandarin) Peel Oil, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Oil, Cinnamomum Zeylanicum (Cinnamon) Bar Powder, Eugenia Caryophyllus (Cloves) BudPowder, Vanilla Planifolia Seed Powder, Sucrose, Citral*, Limonene*, Linalool*, Cinnamyl Alcohol*, Cinnamal*, Coumarin*, Eugenol*, Benzyl Benzoate*

    Tym razem mamy mydła sodowe olejów: arachidowego, palmowego, kokosowego, rycynowego, masła kakaowego i winogronowego. Nie zabrakło również ekstraktów z cynamonu, mandarynki, pomarańczy czy też proszku z nasion wanilii i gałki muszkatołowej. Całość domyka kompozycja zapachów.

    Korzennie, aromatycznie - w sam raz na zimę ;).

    Kosmetyki od IDEA 25 mają niewygórowane ceny, jednak (a szkoda!) ich dostępność nie jest (mam nadzieję, że jeszcze ;)) najlepsza. TUTAJ możecie sprawdzić w razie zainteresowania, czy znajdziecie je w swojej najbliższej okolicy ;).

    Czuję się skutecznie pokuszona - a może i Was zainteresowały te produkty?

    P.S. Pamiętajcie o konkursach jubileuszowych: na blogu i Fanpage :D