Kosmetyki BEBIO - analizy składów ;)

Mam dość średni stosunek do marek kosmetyków (i nie tylko) sygnowanych nazwiskami znanych osób. W przeszłości opisywałam Wam linię Wierzbicki i Schmidt do włosów, a dzisiaj, za sugestią jednego z Czytelników, wezmę na tapetę kosmetyki BEBIO. Trafiły one do Rossmanna, a jak pewnie wiecie - jest to marka Ewy Chodakowskiej zawierająca żele pod prysznic, balsamy do ciała i deo roll'e.

źródło: kobieta.gazeta.pl
Kosmetyki te są sygnowane jako naturalne (a te muszą spełniać pewne wymagania), co niestety daje pole do nadużyć. Często producenci tłumaczą się, że ich kosmetyki są naturalne, bo zawierają jakiekolwiek naturalne składniki (albo składnik :D). To się nazywa marketing :D. Jak wygląda sytuacja w przypadku kosmetyków BEBIO

Naturalne żele pod prysznic BEBIO


Woda, SCS, gliceryna, dwa glukozydy, woda morska i sok z aloesu - tak wygląda baza każdego z wariantów, do której, po zapachu, wprowadzone są tytułowe składniki każdej z wersji. Żele bazują na silnym detergencie, jednak nie można im odmówić naprawdę krótkich i faktycznie naturalnych składów. Rozmnożenie wersji poprzez zmianę ekstraktów po zapachu jestem w stanie darować ;). Dostaniemy je w dwóch objętościach: 200 i 400ml (większe kosztują około 20zł). Żele przyjemnie zaskoczyły mnie składem.

Naturalne balsamy BEBIO


Ponownie mamy tu do czynienia z taką samą bazą we wszystkich trzech produktach - w tym przypadku mamy glicerynę, te same estry i alkohole tłuszczowe, olej słonecznikowy, masło shea i sok z aloesu. Po kompozycji zapachowej znajdziemy we wszystkich witaminę E i masło kakaowe, a dalej ekstrakty właściwe dla danej wersji. Ponownie nie można im odmówić miana kosmetyków naturalnych, ale tutaj również mamy najprostszy sposób zwiększenia liczby wersji :D.

Naturalne deo roll'e BEBIO


Można je podsumować jako ałun w płynie z dodatkami, co jest również prawdziwie naturalnym rozwiązaniem ;). Nie zabrakło również estrów i alkoholi tłuszczowych, gliceryny oraz soku z aloesu wzbogaconych po zapachu tytułowymi składnikami. Jestem na tak - pomimo swoich doświadczeń. Czy ktoś z Was również zauważył, że ałun (stały lub w postaci roztworu) działa świetnie przez około 2 tygodnie, a potem już w ogóle? Dopiero po odstawieniu na jakiś czas jego właściwości "wracają". To jedna z niewytłumaczalnych zagadek mojej pielęgnacji, której nie udało mi się rozwiązać :D.

Potwierdzam - produkty BEBIO faktycznie można zakwalifikować do kosmetyków naturalnych. Całkiem krótkie, przemyślane składy dają nadzieję na spełnienie obietnic producenta. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić to fakt, że cała ta linia śmiało mogłaby się składać z 3 kosmetyków. Każdy jednak orze jak może :D. 

Co sądzicie o kosmetykach BEBIO?

Bielenda Mezo Tonik (Aktywny Tonik Korygujący) - bez zachwytów

Jeśli chodzi o sklepowe kuracje kwasowe moim topem są na razie kosmetyki Bielendy: 40% zabieg eksfoliujący oraz zielone Mezo Serum korygujące, które ostatnio Wam opisywałam. Przy okazji jednego z zamówień na wspomniane serum dołożyłam do koszyka również Mezo Tonik korygujący z tej samej serii. Nie jestem przekonana czy był do dobry pomysł...

Bielenda Mezo Power Tonik korygujący

Przeźroczysta butla z niewielkim otworem świetnie dozuje kosmetyk i na dodatek jest całkiem trwała - zniosła już kilka łazienkowych wypadków :D. Mam trochę uwag do białych napisów (szczególnie z tyłu opakowania) - nie są zbyt czytelne, ale za to bardzo odporne na ścieranie. Nie ma żadnego problemu z monitorowaniem poziomu zużycia - z wiadomych względów :D. 

200ml tego toniku kosztuje od 10 do 15zł w zależności od miejsca zakupu (jest też łatwo dostępny).

Skład:

Aqua (Water), Niacinamide, Glycerin, Mandelic Acid, Lactobionic Acid, Sodium Lactate, Lactic Acid, Hyaluronic Acid, Hydrolyzed Glycosaminoglycans, Polysorbate 20, Disodium EDTA, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, DMDM Hydantoin, Parfum (Fragrance), Butylphenyl Methylpropional, Hydroxycitronellal, Limonene

Tuż po wodzie widzimy dwa nawilżacze: niacynamid (o dodatkowych właściwościach przeciwtrądzikowych) oraz glicerynę. Zaraz po nich znajdziemy kwasy: migdałowy, laktobionowy i mlekowy, odpowiedzialne za deklarowane, złuszczająco-wygładzające działanie toniku. Kolejne nawilżacze: mleczan sodu i kwas hialuronowy uzupełnione o glikozoaminoglikany dopełniają zestaw składników aktywnych. Potem znajdziemy zestaw regulatorów pH, konserwantów i substancji zapachowych - tych dwóch ostatnich jest sporo, ale nie budzą one moich wątpliwości. Wrażliwcy powinni się jednak mieć na baczności. 

Ma kwiatowy, niezbyt intensywny zapach i konsystencję wody, a po wstrząśnięciu dość mocno się pieni.

Zamierzałam stosować go solo w okresie wiosennym (i ewentualnie letnim) w celu chociaż częściowego podtrzymania efektów jesienno-zimowych kuracji kwasowych. Dobrze, że dość szybko porzuciłam ten pomysł, bo tonik ten na mojej skórze robi dokładnie... nic :D. A wierzcie mi, naprawdę nie oczekiwałam dużo - ot, mógłby powstrzymać pojawianie się zmian zapalnych, minimalnie ujednolicać koloryt cery i równie minimalnie zwężać pory. Niestety, nie robi nic z tego zestawu - cera po jego zastosowaniu zachowuje się dokładnie tak jakbym nie zastosowała niczego. 

Sprawiedliwie muszę mu jednak oddać, że nie wywołuje też żadnych negatywnych efektów na mojej cerze. Zużywałam go w zasadzie tylko do wyrównania pH skóry po stosowaniu mydła, ale zamierzam go jeszcze wykorzystać do nasączenia masek bawełnianych - może wtedy da jakieś efekty.

Możliwe, że mój brak zachwytu nad tym tonikiem wynika z potrzeby stosowania mocniejszych preparatów. Jak sprawdził się u Was?

Efekty depilacji laserowej - po pół roku od ostatniego zabiegu

Depilacja laserowa to niezwykle popularny zabieg kosmetyczny. Która z nas nie chciałaby pozbyć się niechcianego owłosienia jeśli nie na zawsze - to na bardzo długo? Sama niejeden raz Wam wspominałam, że mam problemy z nadmiernym owłosieniem: wąsik, obszar między piersiami, "linia biała" na brzuchu, pachy i bikini - te obszary potraktowałam zabiegom depilacji laserowej (o faktach, mitach i początkach moich zabiegów możecie poczytać tutaj), z czego na dany obszar przypadało od 4 do 9 naświetlań. Co mogę powiedzieć o efektach po ponad pół roku od zakończenia zabiegów?


Ilość zabiegów potrzebnych do osiągnięcia satysfakcjonującego efektu zależy od różnych czynników: koloru i grubości włosów, indywidualnych predyspozycji, a także... obszaru poddanego zabiegowi. Mojemu wąsikowi wystarczyły 4 zabiegi, natomiast pachy i bikini potrzebowały aż 9. Na "linię białą" i obszar między piersiami potrzebne było 6 zabiegów. Świetnie korelowało to z grubością włosów - najdelikatniejsze miałam na twarzy, a najgrubsze... wiadomo ;). Z przykładowym cennikiem zabiegów laserowych możecie zapoznać się np. na stronie DepiCare - nadal nie jest to tanie rozwiązanie, ale można zauważyć, że koszty powoli idą w dół ;).

Temat bólu jest sprawą bardzo indywidualną, ale opowiem Wam o swoich doświadczeniach. Jestem dość "nieczuła" (wysoki próg bólu robi swoje ;)) i zabiegi zniosłam prawie bezboleśnie, nawet w okolicach bikini. Prawie - bo naświetlanie pach nie należało do przyjemnych. Nie chodziło tu jednak o sam laserowy "strzał", a o efekt zasysania skóry, który w tym miejscu jest dla mnie wyjątkowo nieprzyjemny. Zabiegi depilacji laserowej są też bardziej odczuwalne w latem, w gorące dni - ze względu na większe przekrwienie skóry, co sama zauważyłam ;). Osobiście raz skorzystałam z możliwości ochłodzenia skóry objętej zabiegiem zimnym okładem hydrożelowym - to świetne rozwiązanie w przypadku większej wrażliwości na ból.

Zaczerwienienie skóry po samym naświetlaniu utrzymywało się u mnie ledwie przez kilka chwil i po wyjściu z gabinetu nie było już widoczne nawet na mojej twarzy. Przy płytszym unaczynieniu cery może się jednak utrzymywać dłużej.

Wiem jednak, że bardziej interesują Was efekty włosowe niż poboczne ;). Przed zabiegami sytuacja wyglądała tak, że pachy, klatkę piersiową i "linię białą" mogłabym śmiało golić codziennie, bikini 2-3 razy w tygodniu, a wąsik skubać pęsetą... też codziennie ;). Zabiegi depilacji laserowej wyeliminowały u mnie wszystkie ciemne włosy i znakomicie spowolniły wzrost meszku w kolorze szarego blondu. Klatka piersiowa, brzuch i wąsik przestały być problemem, a pachy i bikini golę może raz w miesiącu (ze względu właśnie na pozostałe, jasne włosy) i na razie nie obserwuję powrotu ciemnych włosów. Zdaję sobie jednak sprawę, że ewentualne zmiany hormonalne w przyszłości mogą spowodować częściowy powrót niechcianego owłosienia - wtedy warto pomyśleć o zabiegach "przypominających" ;).

Decyzję o stosowaniu zabiegów laserowych warto podjąć po chwili przemyśleń i analiz: swojego progu bólu, karnacji, koloru i grubości włosów oraz równowagi hormonalnej. Jestem zadowolona z efektów, które uzyskałam i myślę o zafundowaniu sobie zabiegów na nogi - ciemne i grube włoski powinny się bez problemu poddać działaniu lasera, a sama skóra podziękowałaby mi za brak lub rzadsze podrażnianie jej maszynką ;).

Co sądzicie o depilacji laserowej? Jesteście po zabiegach, przed, w trakcie lub o nich myślicie? Podzielcie się proszę przemyśleniami i doświadczeniami ;).

Bielenda Superpower Mezo Serum (Serum korygujące) - świetny wybór dla początkujących w temacie kwasów

Doskonale pamiętam, mimo upływu czasu, jak długo rozmyślałam przed swoim pierwszym podejściem do kosmetyków z zauważalną zawartością kwasów. Zaczęłam z dość wysokiej półki - od samoróbek z kwasem migdałowym, by dość szybko przejść na łatwiejszy w obsłudze kwas mlekowy. Jednak obecnie bez wahania proponuję osobom rozpoczynającym swoją przygodę z kwasami jeden drogeryjny kosmetyk: serum korygujące Bielenda. Ostatnio także wrzucałam Wam recenzję 40%, profesjonalnego zabiegu eksfoliującego tej marki. Mam nadzieję, że moje recenzje pomogą Wam w wyborze jesienno-zimowej pielęgnacji ;). 


Serum zapakowane jest w szklaną butelkę z całkiem precyzyjną pipetką. Szkło wymusza ostrożność przy operowaniu - lądowanie na płytkach nie skończy się dobrze dla tego opakowania ;). Poza tym nie mam do samej buteleczki uwag. Kartonik natomiast (jak dla mnie) jest przeładowany tekstem i przez to mało czytelny, ale apteczną inspirację jak zwykle cenię ;).

30g tego serum kupiłam do tej pory najtaniej za 17zł na promocji w Pigmencie, ale ceny potrafią dochodzić nawet do 30zł.

Skład:


To serum bazuje na połączeniu kwasu migdałowego i laktobionowego. Szczególnie obecność tego pierwszego mnie raduje - jego rozpuszczanie bywa wybitnie upierdliwym procesem i fajnie, że można je pominąć dzięki łatwo dostępnemu kosmetykowi. Całość została uzupełniona o niacynamid, hialuronian sodu i alantoinę (nawilżacze), a końcówkę składu stanowią konserwanty (nie wzbudzające moich wątpliwości) i substancje zapachowe. 

Skład całkiem krótki, chociaż zestaw zapachów i konserwantów można by było jeszcze skrócić. Samo serum ma postać dość wodnistego żelu o delikatnym, kwiatowo-perfumeryjnym zapachu, który wyczuwam jedynie przez chwilę po aplikacji. Ma całkiem niezłą wydajność przy tej konsystencji.

Stosowałam je na oczyszczoną skórę twarzy raz lub dwa razy dziennie (oczywiście z dodatkową, wysoką ochroną przeciwsłoneczną w przypadku porannej aplikacji). Bardzo szybko się wchłania bez pozostawiania lepkiej bądź śliskiej powłoczki, dlatego też bez problemu można na nim wykonać rano makijaż. Nie zarejestrowałam żadnego szczypania czy zaczerwienienia po nałożeniu, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że cerę mam grubą, odporną i w kwasach zaprawioną. Dla porównania - moja bratanica, dla której było to pierwsze tego typu spotkanie ze złuszczaniem, zgłaszała mi mocne zaczerwienienie i lekkie szczypanie przy kilku pierwszych aplikacjach (wtedy zmniejszyła częstotliwość nakładania do 1-2 razy w tygodniu). Moja cera po aplikacji była delikatnie nawilżona - żadnego przesuszu czy podrażnienia nie zanotowałam.

To serum nie wywołało u mnie widocznego złuszczania ("jaszczurzenia") pomimo bardzo intensywnego nakładania - co nie znaczy, że nie dało efektów ;). Bardzo szybko zauważyłam obkurczenie rozszerzonych porów i poprawę kolorytu skóry, a z czasem (po około 7 tygodniach) zmniejszenie ilości zaskórników w dość nieinwazyjny i delikatny sposób. Umówmy się - nie każdy ma tyle samozaparcia, by znosić płatki naskórka emigrujące z twarzy, które ciężko czymkolwiek ukryć. 

Bardzo dobrze działa też na stany zapalne, które bardzo szybko wycisza i wspomaga ich gojenie. To pierwszy kosmetyk kwasowy, do którego udało mi się przekonać mojego M. - i o dziwo z efektów jest zadowolony podobnie jak ja ;). Ilość stanów zapalnych spadła prawie do 0, a i rozszerzone pory stały się u M. mniej widoczne - bez efektów ubocznych. W kolejny sezonie będę go namawiać na mocniejsze środki, trzymajcie kciuki :D.

Delikatny i skuteczny - czegóż więcej chcieć w trakcie walki z niedoskonałościami? ;)

Znacie to serum? A może szykujecie się do jego testów? ;).

Szampony Barwy (octowy i ryżowy) - włosowe nowości

Najszybciej zużywanym przeze mnie typem kosmetyku jest z całą pewnością szampon. Moje włosy, pomimo wszystkich swoich zalet, są trudne do domycia i łatwe do obciążenia, przez co nie oszczędzam na ilości stosowanych myjadeł. Moim ostatnim odkryciem jest micelarny szampon oczyszczający Nivea - właśnie dobijam do dna tego cuda. W związku z tym postanowiłam uzupełnić zapasy... dość nagle. W pobliskim sklepie typu "szmelc, mydło i powidło" trafiłam na sporą półkę z kosmetykami Barwy, a dwa szampony: octowy i ryżowy wybrały się ze mną do domu.


Z szamponami Barwy miałam przyjemność na różnych etapach pielęgnacji. W początkach stosowałam je raz na kilka kilka tygodni w roli "rypacza", a później, po odświeżeniu wyglądu opakowań, wydawało mi się, że ich moc myjąca spadła. Po pewnym czasie robiłam do nich podchody, ale przeszkadzało mi to, że prawie w każdej wersji są jakieś proteiny. Moje włosy są bardzo proteinolubne (nie udało mi się osiągnąć przeproteinowania), ale ciągłe stosowanie szamponu z proteinami mogłoby zaowocować nieoczekiwanymi, negatywnymi efektami ;). 

Z wybranych przeze mnie wersji jedna nie zawiera protein w ogóle, a druga tylko roślinne (ryżowe), które dużo słabiej oddziałują na moje kudły. Krzywdy mi na pewno nie zrobią, ale... czy zachwycą? ;)

Barwa Szampon Octowy


Skład:


SLES przełamany słabszymi detergentami i modyfikowaną lanoliną, a zaraz potem... sól kuchenna, która może nieprzyjemnie zaskoczyć wrażliwców. Całkiem wysoko w składzie znajduje się tytułowy ocet - dzięki temu mogę liczyć na prawdziwy efekt zakwaszający. Ekstrakty z moreli, brzoskwini i jabłoni na spółkę z biotyną, pantenolem, kwasami tłuszczowymi, witaminami A i E oraz bioflawonoidami uzupełniają ten skład. 

Zastosowane regulatory pH i konserwanty nie wzbudzają moich zastrzeżeń (nie robią mi krzywdy), ale wrażliwcom zwracam uwagę na dwa ostatnie konserwanty, którym często przypisuje się wywoływanie wzmożonego wypadania.

Liczę na naprawdę porządne domycie i pooctowy blask - niedługo rozpoczynam testy ;). I tak, wiem, przepłaciłam, ale łatwa dostępność wygrała z poszukiwaniami niższej ceny ;).

Barwa Szampon ryżowy


Skład:


Baza - absolutnie taka sama jak w octowym bracie, jedynie ekstrakty owocowe zostały wymienione na ekstrakt i proteiny ryżowe. Pojawia się także  glukonolakton i glukonian wapnia - innych zmian próżno szukać, a opis można śmiało skopiować z octowej wersji ;). 

Pomimo lekkiej nieufności do "nieprzeźroczystych" szamponów (które zwykle słabiej radzą sobie z domyciem moich włosów) zdecydowałam się na to cudo pod wpływem chwili. Liczę, że nie będę żałować, ale zawsze mogę go zużyć do prania lub mycia ciała... w ostateczności ;). 

Widziałam również sporo odżywek marki Barwa - macie z nimi jakieś doświadczenia? Jak się na nie zapatrujecie?

Plakaty dla miłośników zwierząt

Są z nami od niepamiętnych czasów. Towarzyszą ludziom zarówno w pracy, jak i podczas odpoczynku. Są sytuacje, w których ich obecność w życiu człowieka jest wręcz niezbędna. Zwierzęta domowe – najlepsi i najwierniejsi przyjaciele. 

Puchate, włochate, śliskie i szorstkie. Psy, koty, króliki, rybki akwariowe, węże, żółwie, konie, czy słonie. Nie ma znaczenia, które zwierzęta kochacie najbardziej. Mało istotne jest też to, czy możecie sobie pozwolić na ich stałą obecność w domu. Liczy się tylko fakt jak wielkim uczuciem darzycie naszych „braci mniejszych”.


Z pewnością za całą masę radości, jaką dają zwierzaki, należy im się nagroda. Ozdoby na ścianę z wizerunkiem ulubionych czworonogów lub zwierząt egzotycznych, wprowadzą niesamowicie przyjazną atmosferę i ożywią domową przestrzeń. Dla mnie jest to też substytut samego zwierzaka w domu. Niestety, wynajmowane mieszkania nie pozwalają nam jeszcze na przygarnięcie zwierzaka, ale oboje z M. czekamy niecierpliwie na taką możliwość. Wychowaliśmy się w domach „zwierzolubnych” i chcemy, żeby nasze własne M również zostało kiedyś domem dla kota, psa i rybek (tyle ustaliliśmy na dzień dzisiejszy :D). Tekst ten powstał we współpracy ze sklepem Posterilla.

Kocie plakaty

Koty mają w sobie niesamowitą magię. Są tak zwinne, mają w sobie ogromnie dużo gracji i uroku. Przy tym wszystkim ich niezależność, dzikość, którą widać w oczach, nawet burych dachowców, jest nieokiełznana i dlatego tak fascynuje, szczególnie w połączeniu z oddaniem człowiekowi. 

Kocie grafiki można polecić nie tylko miłośnikom miauczących i mruczących milusińskich, ale każdemu, kto chce wprowadzić do swojego otoczenia wszystkie te przymioty, które charakteryzują koty. 

Koty z plakatów dostępnych w Posterilli: Kocie melodie, Ani mru mru i Obywatel kot są niezwykle dynamiczne, choć te grafiki prezentują jedynie przeurocze kocie pyszczki. Hipnotyzujące kocie oczy znajdziecie na plakatach Impress me, human i Kocia obserwacja świata. Dla wielbicieli nieco większych mruczków są dzikie dekoracje do domu, czyli plakaty Zwierzęcy instynkt i Lwia duma.


Psy jak z obrazka

Trudno o lepszy przykład oddania od psiej wierności względem swojego pana. Psy doskonale wyczuwają nastrój i potrafią wspierać właścicieli w trudnych chwilach. Ich inteligencja i zdolność uczenia się nie raz ratowały ludzi z opresji. Moja sunia z dzieciństwa, która jest po drugiej stronie tęczowego mostu, bezbłędnie wyczuwała kataklizmy pogodowe (grad, burze) i za każdym razem chciała zatrzymać domowników wewnątrz budynku.

Jeśli nie możecie mieć przy sobie psiego towarzysza, to możecie sprawić sobie jeden z niezwykle romantycznych i nastrojowych plakatów z psią postacią: Pies myśli (wski) lub Psi moment. Za to na widok mopsa z plakatu Uszy do góry, nie sposób się nie uśmiechnąć. Swoja mordką rozweseli domowników i każdego gościa.

Ozdoby na ścianę z motylami

Delikatne, eteryczne i tak kruche – motyle – zachwycają i urzekają. Dekoracje do domu w postaci grafik i zdjęć bajecznie kolorowych motyli, doskonale urozmaicą monochromatyczne i stonowane wnętrza. Spójrzcie na propozycje: Ulotny kadr, Zapach łąki i niezwykle stylowy Butterfly effect. Można znaleźć dla nich godne miejsce w salonie lub sypialni. Motyle to jeden z moich ulubionych motywów biżuteryjnych i odzieżowych – znajomi i rodzina żartują, że wszystko mam w motylki albo kwiaty :D.

Dekoracje do domu z ptasim trelem

Któż nie marzył o wolności? O takiej swobodzie, jaką czuje ptak podczas swojego lotu? Ptaki są niezwykle różnorodne. Jedne kolorowe, inne o piórach burych, szarych lub kruczoczarnych. Mogą być drobne lub potężnych rozmiarów. Mogą budzić zachwyt, czasem niepewność przez ich nieodgadnione oczy. Ludzka natura także jest różnorodna, dlatego z całej gamy ptasich plakatów można wybrać te, które najlepiej odzwierciedlają to, co Wam w duszy gra: trele, ćwierkania lub pohukiwania.

Śnieżna sowa z plakatu TurkuSowa zachwyca swymi niebieskimi oczami. Zdjęcie kolorowego zimorodka (Ptaszek Czupurek) spodoba się domownikom w każdym wieku. Zaś Mr Flaming to najmodniejszy ptak w tym sezonie.

Rusz po plakaty z kopyta


Konie, owce, jelenie, sarny i żyrafy – kopytne zwierzaki również zagościły na plakatach Posterilli. Lubicie dziką przyrodę? Jej piękno jest niezaprzeczalne, a pierwotna potrzeba obcowania z nią sprawia, że wciąż pragniemy mieć ją w zasięgu ręki. Gdy nie można zbyt często gościć na łonie natury, istnieje możliwość powieszenia w swoim mieszkaniu grafiki z leśnymi zwierzętami. Zamiast upiornych jelenich głów można zdecydować się na przepiękne plakaty zdjęcia, np. Jest tu jakaś sarna?, Gonimy jelonka lub plakaty w wersji rysunkowej – Dumny jeleń i Jeleń

Wielbiciele zwierząt nietypowych, znajdą wśród wielu propozycji dekoracje do domu z żyrafą – Żyrafy wchodzą do szafy, a także z owcą – Owcy portret własny

Nie można także zapomnieć o tych, którzy serce oddali koniom. Dla nich rarytas w postaci plakatu To ja Koń

Pamiętajmy, że Wszystkie zwierzaki zasługują na miłość i uznanie – niezależnie od gatunku i historii, jaką ze sobą niosą.

Niespodzianka dla Was – odbierz Rabat! 

Jeśli podobają Wam się plakaty Posterilli i chcielibyście zawiesić taką dekorację w swoim domu to… proszę bardzo! Posterilla dla wszystkich czytelników bloga przygotowała specjalne rabaty. Wejdźcie na: https://posterilla.pl/pl/reg, zarejestrujcie się i odbierzcie swój rabat, który wynosi 15%! 

Źródło zdjęć: https://posterilla.pl

Bielenda Professional 40%: kwasy salicylowy, azelainowy, migdałowy i mlekowy pH=2 - mocne rozwiązanie dla praktyków

Nie jestem zwolennikiem prowadzenia mocnych kuracji kwasowych w okresie letnim - ze względu na ryzyko przebarwień i innych nieprzyjemnych efektów uwrażliwienia skóry na słońce. Dzisiejsza recenzja opiera się na moich doświadczeniach zimowo-jesiennych z zabiegiem eksfoliującym od Bielendy, gdzie w buteleczce znajdziemy (najprawdopodobniej łącznie) 40% stężenie kwasów: salicylowego, azelainowego, migdałowego i mlekowego. Pojawia się ona teraz, by dać zainteresowanym czas na opracowanie swojego kwasowego harmonogramu na zimniejsze miesiące ;). 


W przeszłości uwielbiałam kwasowe samoróbki, chociażby z kwasu migdałowego czy mlekowego. Ba, nadal chętnie mieszam toniki kwasowe dla siebie, ale z czasem zdałam sobie sprawę, że statystyczny zjadacz chleba ma spore obawy przed kwasowymi samoróbkami. Dlatego też zaczęłam powoli sprawdzać ofertę dostępnych preparatów kwasowych i... to cudo od Bielendy jest rozwiązaniem dla tych, którzy z domowymi terapiami kwasowymi mają spore doświadczenia. Powiem tyle - jest moc!

Higieniczna butelka ze szklaną pipetką to świetne rozwiązanie w przypadku produktu, który należy rozsądnie dozować. Zewnętrzne opakowanie jest plastikowe, co jest dodatkowym atutem - upadek na podłogę nie powoduje jego nieodwracalnych zniszczeń ;). 

30g produktu kosztuje od 42 do prawie 60zł (dostępny głównie przez Internet, np. na Allegro).

Skład:


Woda, kwasy: mlekowy, migdałowy, azelainowy i salicylowy przełamane nawilżaczami: glikolem propylenowym, betainą i gliceryną. Odrobina gumy ksantanowej ma za zadanie nadać nieco żelową konsystencję - co ułatwia aplikację. Skład jest niezwykle prosty (nawet kompozycji zapachowej nie ma!), a jednocześnie konkretny - ma mocno złuszczać! Warto zauważyć, że nie zastosowano żadnego zasadowego regulatora odczynu, stąd też pH tego produktu jest naprawdę niskie - wynosi 2.

Całość ma postać bezbarwnego, nieco rzadkiego syropu o ledwie wyczuwalnym, kwaśnym zapachu.

To pierwszy preparat, po którego zastosowaniu (na oczyszczoną żelem skórę) zauważyłam słynny efekt nagłego "pobladnięcia". Po aplikacji wyczuwałam delikatne ciepło i szczypanie (ale tylko przy dwóch pierwszych podejściach - natomiast osoby mniej wprawione/bardziej wrażliwe zapewne będą te efekty odczuwać za każdym razem), a czas ekspozycji ustawiłam sobie na 10 minut (i nie przekraczałam go). Po tym czasie zmywałam go sowicie wodą, a następnie opłukiwałam twarz domowym neutralizatorem (łyżeczka sody oczyszczonej rozpuszczona w niepełnej szklance wody). 

Po 2-3 dniach (na mojej grubej i przecież odpornej skórze!) pojawiało się "jaszczurzenie", zawsze w tej samej kolejności - najpierw nos i jego okolice, potem broda, czoło i policzki. Płatki łuszczącego się naskórka obserwowałam przez około 3-4 dni, a nakładałam go w odstępach 8-10 dni, w międzyczasie smarując się filtrem SPF 50+. Po 3 miesięcznej kuracji (grudzień-luty) pozbyłam się autentycznie wszystkich zaskórników... poza nosem :D. Piegi i przebarwienia stały się prawie niewidoczne, a koloryt skóry pięknie się ujednolicił.

To najsilniej działający sklepowy produkt kwasowy, jaki miałam okazję używać, i jestem nim zachwycona, ale też nikomu nie polecę go na początek kwasowej przygody. Na początku wprowadzania kwasów do pielęgnacji polecam niższe stężenia (toniki do maksymalnie 8-10%, peelingi do maks. 20%) z pH bardziej zbliżonym do naturalnego (5,5). Na duże, makroskopowe złuszczanie warto się przygotować (także psychicznie) niższymi stężeniami. Mikrozłuszczanie osiągnięte słabszymi preparatami również potrafi dać naprawdę zacne efekty.

Tak się złożyło, że mój sklepowy arsenał kwasowy (o którym jeszcze więcej Wam opowiem) składa się obecnie wyłącznie z produktów Bielendy. Jestem jednak otwarta na inne propozycje - jakich kwasów sami używaliście i możecie polecić? ;).

Maska Kallos Coconut - kolejne udane mazidło!

Moje włosy uwielbiają produkty marki Kallos. Te niezbyt treściwe i ciężkie kosmetyki idealnie wpasowują się w potrzeby moich (za bardzo) niskoporowatych włosów, które byle czym można obciążyć. Moja tendencja do nakładania sporych ilości masek też nie pomaga w walce z przyklapem, ale staram się nad sobą pracować ;).

ColorMangoBlueberryAlgaeMultivitamin (absolutny ulubieniec), CaviarKeratin czy Chocolatejuż zostały przeze mnie zrecenzowane w przeszłości. Temat kolejnej maski, tym razem w wersji Coconut, podrzuciłam Wam już w lutym wraz z analizą składu. Teraz czas na wnioski praktyczne :D.



Wielka, litrowa pucha nie jest szczególnie poręczna, ale można się zainteresować mniejszym opakowaniem ;). Bez problemu można wydobyć produkt do ostatniej kropli, ale wymaga to każdorazowego gmerania w słoju paluchami lub szpatułką. Trochę brakuje mi możliwości zamontowania pompki, którą udostępniają niektóre inne marki fryzjerskie. Jeśli słoik wypadnie z rąk na podłogę - może tego nie znieść, a w konsekwencji będzie sporo sprzątania. Same etykiety są całkiem ładne i odporne na wilgoć, ale odchodzą razem z cenówkami czy taśmą ;).

1000ml tej maski kosztuje od 9 do 13zł, w zależności od miejsca. Kallosy należą do jednych z najtańszych produktów do włosów ;).

Skład:

Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Cocos Nucifera Oil, Aminopropyl Dimethicone, Isohexadecane, Parfum, Citric Acid, Propylene Glycol, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone.

Omówiłam go dokładnie TUTAJ, więc jedynie zaznaczę, że skład ma typowo "Kallosowy", a w przypadku skóry wrażliwej warto zwrócić szczególną uwagę na zastosowane w nim konserwanty, które bywają posądzane o wywoływanie nadmiernego wypadania włosów. Na mnie tak nie działają, ale warto wiedzieć ;).

Maska ma średnio gęstą, kremową konsystencję i zapach budyniu kokosowego, który bardzo mi odpowiada, ale zdaję sobie sprawę, że dla innych może być mdły i nie do przeżycia ;). Po myciu jest niewyczuwalny na moich włosach.


Używam go przed i po myciu, na olej, pod olej, do miksów odżywczych i do glossa z Cassią  - w każdej z opcji działa równie dobrze, dając mi ładnie zdefiniowane, trwałe, błyszczące i pełne objętości loki bez śladu obciążenia. Zmywa się bardzo łatwo, co jest dla mnie na wagę złota przy walce z przyklapem. Nawet przy upałach mogłam bez problemu myć włosy co 2-3 dni bez oznak przetłuszczenia. 

Nie nakładam go na skórę głowy ani też nie myję włosów odżywką - nie wywołał żadnych nieprzyjemnych reakcji ze strony skalpu, ale też nie za bardzo miał on kontakt z tym produktem, więc zalecam monitorowanie reakcji u siebie ;). Zużyłam trochę ponad pół opakowania, więc wydajność, jak wszystkie Kallosy, ma zadowalającą ;). 

Jeśli chodzi o samo działanie, to stawiam go na równi z moim multiwitaminowym ulubieńcem, ale... zapach ma odrobinę gorszy ;). Niemniej jest to kolejna pucha Kallosa, która się u mnie świetnie sprawdza. Zdaję sobie sprawę, że nie są to produkty odpowiednie dla wszystkich - dla sporej części z Was są mało treściwe, ale mogą stanowić naprawdę niezłą bazę do włosowych eksperymentów. 

Jak wyglądały Wasze testy Kallosów? A może są one dopiero przed Wami? ;)

Neutrogena, Matująca maska pod prysznic (Pore&Shine In-Shower Mask) - bardzo skuteczne rozwiązanie!

Do maseczki, o której chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć, dobrałam się zaraz po zakupie - wpadła mi do koszyka w trakcie twarzowej promocji w Rossmannie z polecenia jednej z Czytelniczek. Cudów się nie spodziewałam... i może dlatego były mi dane :D. Matująca maska pod prysznic od Neutrogeny jest jednym z pierwszych kosmetyków tej marki, które testuję - i całkowicie nieoczekiwanie jestem zachwycona!


Wielka tuba wymaga trochę większego nacisku do dozowania tej maski (ze względu na bardzo gęstą konsystencję), ale jest to dość standardowe rozwiązanie. Przy końcówce trzeba będzie ją rozciąć, by wydobyć produkt do ostatniej kropli ;). Całość wygląda nieźle, jest trwała i budzi zaufanie aptecznym designem.

150ml tej maski kosztuje około 20zł (przy okazji promocji kupiłam ją prawie połowę taniej), co uważam za rozsądną cenę za taką objętość.

Skład:


Emolientowa baza (złożona z alkoholi i estrów tłuszczowych) została wzbogacona sowitą dawką kwasu glikolowego. Wielki plus dla producenta, że informuje o możliwym uwrażliwieniu skóry na promieniowanie słoneczne (stosuję SPF50+ tak czy siak obecnie ;)). Gliceryna i ekstrakty z soi oraz cytryny mają działanie nawilżająco-odżywcze, natomiast glinka kaolinowa i glinokrzemian pełnią funkcję absorbującą zanieczyszczenia. Końcówka składu to regulatory pH, konserwanty i kompozycja zapachowa. 

Skład niby prosty, ale pierwsze skrzypce gra w nim właśnie kwas glikolowy, odpowiedzialny za efekt oczyszczenia i złuszczania. Nie mam się do czego przyczepić - żałuję tylko, że tak późno zwróciłam na nie uwagę ;).

Maska ma konsystencję... wazeliny. Autentycznie - przy pierwszej aplikacji z niedowierzaniem sprawdziłam skład ponownie :D. Pachnie delikatnie i kwiatowo, jak dla mnie - całkiem przyjemnie. Można w niej wyczuć całkiem sporo drobinek, jednak nie przetestowałam ich funkcji w trakcie masażu twarzy.


Lato nie jest dobrym czasem dla mojej cery. Rezygnuję wtedy z mocnych produktów kwasowych, by nie kusić losu i przebarwień, a lżejsze zwykle nie dają sobie rady tak dobrze. Zaskórniki i niedoskonałości stają się bardziej widoczne... . Spodziewałam się, że ta maska będzie właśnie takim delikatnym kosmetykiem oczyszczającym, który pozwoli utrzymać moją twarz w jako-takich ryzach. Życie mnie jednak zaskoczyło ;).

Maskę trzymałam od 1 do 15 minut na twarzy i muszę powiedzieć, że to zaskakująco mocny środek. Jestem naprawdę wprawiona w terapiach kwasowych, a tu po aplikacji odczułam całkiem konkretne ciepło na ryjku :D. Wnioskuję więc, że nie będzie to produkt odpowiedni dla cer wrażliwych i naczynkowych. Po jednokrotnej aplikacji odczuwalne jest oczyszczenie i miękkość skóry, jednak bez podrażnień czy przesuszeń mimo kwasu glikolowego. 

Stosowałam ją przez ostatnie 5 tygodni dziesięciokrotnie i... wow! Cera jest gładka, promienna, uspokojona, czysta! Tak małych porów/zaskórników na nosie chyba jeszcze nie miałam. Wyrównany koloryt cery bez niedoskonałości naprawdę mnie zaskoczył, podobnie jak brak widocznego złuszczania gdziekolwiek na twarzy. Zapewne wywołuje jedynie mikrozłuszczanie, ale jeśli tak - jest ono niezwykle skuteczne. Nie doszłam jeszcze do połowy opakowania (a nakładam ją naprawdę grubą warstwą), więc jej wydajność również jest bardzo dobra. Zmywa się tak średnio (drobinki lubią się schować na granicy skóry i włosów), ale za takie efekty jestem w stanie znieść tą niewielką niedogodność ;).  Co ważne w kontekście lata - naprawdę zmniejsza wydzielanie sebum na około 2 dni po aplikacji, więc obiecany efekt matujący również występuje ;).

Zamierzam dokładnie sprawdzić ofertę Neutrogeny pod kątem maseczek, chociaż wersja Detox czeka na testy ;). A jakie są Wasze ulubione maseczki oczyszczające i glinkowe?

Odżywka-wcierka Konopie (Cannabis Seed) od Joanny - co w niej znajdziemy?

Posiadanie paczkomatu, oddziału poczty i kiosku Ruchu pod blokiem nieco mnie rozleniwiły jeśli chodzi o zakupy stacjonarne. W zasadzie chodzę tylko po "spożywkę", a wszystko pozostałe zamawiam przez Internet (duży w tym udział wykupienia pakietu Smart! na Allegro). Ostatnio jednak, w ramach przypadkowych odwiedzin w Rossmannie, zauważyłam nową wcierkę marki Joanna z linii Konopie. Z ciekawością obejrzałam skład - ostatnio mam większą fazę na pielęgnację kudeł ;). Wpisy o wpływie stresu na włosy, sprayu na porost i wypadanie włosów Anti Hair Lossodżywce koloryzującej Joanna Ultra Color czy jednej z masek Garnier Hair Food znajdziecie pod odpowiednimi zalinkowaniami ;).

Odżywka-wcierka Konopie (Cannabis Seed) Joanna

Pewne aplikacyjne wątpliwości wzbudza we mnie opakowanie - po raz pierwszy spotykam się z tego typu aplikatorem. Z innymi rozwiązaniami od Joanny się polubiłam (np. końcówką wcierki Joanna Rzepa), więc mam nadzieję, że i tutaj będzie nieźle. Wolałabym jednak zwykły atomizer - nie ukrywam. 

100ml tej wcierki kosztuje bez promocji 9,49zł, więc bardzo, bardzo zacnie. A i skład również niczego sobie - pomimo niskiej ceny!

Skład:

Odżywka-wcierka Konopie (Cannabis Seed) Joanna

Ta wcierka nie zawiera etanolu! Uraduje to pewnie wielu klientów zainteresowanych zakupem ;). Doceniam ten fakt pomimo tego, że akurat moja skóra głowy nie ma nic przeciwko alkoholowi etylowemu - ten promotor przejścia naskórkowego sprawdza się u mnie naprawdę dobrze, nie wywołując niepożądanych efektów ze strony skóry głowy.  

Zawiera natomiast modyfikowany miód, olej z aloesu i jeden z heksapeptydów znany z odżywek na porost rzęs - już na początku składu! Dalej również jest dobrze: tytułowy ekstrakt z konopii miesza się z ekstraktami z trzciny cukrowej, cytryny, jabłoni, herbaty i ekologicznym konserwantem z rzodkiewki. Oprócz składników ziołowych znajdziemy w nim również nawilżacze: niacynamid, alantoinę, pantenol, glicerynę czy betainę. Końcówka składu to substancje regulujące pH, konserwujące i zapachowe - wrażliwcy powinni pamiętać o ostrożności i wykonaniu domowej próby uczuleniowej ;). 

Poważnie rozważam zakup tego produktu i wcieranie w ramach ograniczenia jesiennego wypadania ;). A może już ją testowaliście i możecie powiedzieć o niej nieco więcej? Producent nie kłamie - można ją stosować również na długość włosów, ale z rozsądkiem - taka ilość ziół może po dłuższym czasie nieco podsuszyć kudły.

A może kogoś z Was zainteresowała? ;)

Wpływ stresu na włosy - moja historia

Tak - pewnie czekaliście na produkt, suplement lub zioło na porost włosów o podobnie świetnym działaniu jak kozieradka, spray Anti Hair Loss, Kaminomoto, serum Radical czy wiele innych preparatów. Okazuje się jednak, że nie wszystko da się załatwić tego typu środkami, lekami czy suplementami. Czasami po prostu trzeba zacząć pracować nad sobą - jak się okazuje także dla swoich włosów. 


Jestem nerwusem od zawsze - nie ma tutaj czego ukrywać. Jak już się zagotuję to ciężko jest mi się uspokoić, choć bardzo często tego po mnie nie widać. W gratisie od czasów podstawówki mam też nerwicę, która daje w zasadzie tylko objawy somatyczne: bóle żołądka, mdłości, problemy ze snem, nerwobóle w klatce piersiowej. Nigdy jednak nie zauważyłam z tego powodu wzmożonego wypadania kudeł (w zasadzie zaliczałam tylko typowe "sezonowe linienie", nie licząc epizodu z szamponem Babydream), ale chyba po prostu nie miałam z czym porównać grubości swojej kitki, bo jako dziecko nie interesowałam się włosami jakoś szczególnie. Nawet pokazywałam Wam w przeszłości moje mizerne owłosienie w tym oraz tym poście. Na szczęście mi się udało - moje kręciołki świetnie maskują mizerną gęstość.

Czy pracowałam nad swoją osobowością, nerwami i nerwicą? A pewnie! Bardzo dobry okres zaliczyłam w liceum, gdzie prawie nie miałam przykrych objawów, a i byłam ogólnie spokojniejsza. W tym okresie jednak namiętnie katowałam włosy prostowaniem i farbami Palette, więc z wiadomych względów nie zauważyłam włosowej poprawy. Potem było gorzej: studia, praca, dom, mieszkanie - ilość stresu tylko wzrastała, a wraz z nią ja czułam się gorzej. 

Ponad rok temu mocno zmieniłam otoczenie (praca pozostała ta sama, więc tutaj poziomu stresu nie zmienię ;)), zaczęłam mocniej pracować nad sobą i swoim opanowaniem, co zaowocowało ustąpieniem mojej koleżanki ze szkolnej ławy. Tak sobie żyłam spokojnie, aż Blondynka zasugerowała mi w komentarzu, że włosy mi zgęstniały. Początkowo sądziłam, że jedynie ułożyły się dość fotogenicznie, ale przy okazji kupiłam gumkę do włosów (nadal nie używam :D). Jakie było moje zdziwienie, gdy przy dość mocnym ściśnięciu zobaczyłam 7cm, a po maksymalnym (gdy już zmarszczki na twarzy zaczęły mi się prostować :D) nie dało się zejść poniżej 6,5cm w obwodzie kucyka! Wiem - dla większości z Was to żaden wynik i żadna zmiana, ale dla mnie to jedno wielkie WOW! 

Mam też spore nadzieje na jeszcze pewną poprawę, bo sporo bejbików ma 10-12cm i nie udało mi się ich złapać. 

Stres, jak widać, potrafi sporo zmienić w naszym życiu i czuprynach, a jego wpływu nie zniweluje najlepsza pielęgnacja czy dieta. Warto o nim myśleć w swojej walce o zdrowe i piękne włosy ;).

Czy udało Wam się zagęścić włosy? Jeśli tak - to w jaki sposób? ;)

Ponad rok temu (w zasadzie to prawie półtora roku temu)