Surfaktanty niejonowe - jakim cudem one myją?

W serii detergentowej (surfaktantowej) ukazały się już dwa inne wpisy:

O siarczanach
Surfaktanty amfoteryczne

Dziś o innej grupie detergentów, jaką są surfaktanty niejonowe (np. poli- i glukozydy, estry sorbitolu, gliceryny, glicerolu, alkohole polioksyetylenowane, alkilofenole polioksyetylenowane - przykłady najpopularniejsze: Lauryl Glucoside, Coco Glucoside).



 Z:wikipedii
W przeciwieństwie do wcześniej wspomnianych surfaktantów - na zamieszczonym wyżej schemacie nie ma żadnych plusików ani minusików, co oznacza, że "cierpi" na brak ładunku.

A co oznacza ten tajemniczy brak ładunku?
Wyobraźmy sobie dwa magnesy - w zależności od tego, jak je ułożymy względem siebie odpychają się lub przyciągają. Magnesy posiadają ładunki, jak wiadomo ;)
A gdybyśmy wzięli dwa kamyki albo kamyk i magnes? Oczywiście oddziaływanie odpychająco - przyciągające by nie wystąpiło.

Dokładnie tym różnią się detergenty jonowe od niejonowych ;)

"Głową" z lewej strony schematu oznaczona jest część hydrofilowa - czyli taka, która lubi wodę i chętnie z nią łączy.
Natomiast "ogon" lub jak kto woli zygzak obrazuje część hydrofobową - czyli taką, która wody nie lubi i odpycha ją, jak może ;)

Brud, który mamy na włosach, to kurz, stylizatory, odżywki, pot, łój - oleju więc w nim nie brakuje ;)

Samo mycie odbywa się (z chemicznego punktu widzenia) w ten sposób: nielubiący wody "ogon" rozpuści się w tłuszczu, a "głowa" w wodzie.

Mocne związanie obydwu części w swoich ulubionych środowiskach daje możliwość usunięcia zanieczyszczeń z powierzchni włosa - możemy  więc osiągnąć zamierzony cel naszego mycia włosów ;)
Brud jest przyczepiony do włosa, natomiast woda wpływa po kłaczkach, ciągnąc ze sobą rozpuszczone w niej "głowy".
"Głowa" ciągnie za sobą "ogon" mocno zakotwiczony w brudzie - efektem tego szarpania jest oderwanie brudku ;)

Dlaczego więc te detergenty uznawane są za słabsze? Właśnie przez wspomniany brak ładunku - dzięki temu wiążą się (oddziałują) słabiej z włosami i brudem, nie są tak agresywne w działaniu. Usuwają zanieczyszczenia, jednak nie są nam w stanie czyścić kędziorków do samego budulca.

Są też słabiej rozpuszczalne w wodzie ze względu na brak ładunku: woda jest substancją polarną, a jednak z podstawowych prawd głosi, że "podobne rozpuszcza się w podobnym" - analogia do "ciągnie swój do swego" :P 

P.S. Jeszcze tylko dziś do godziny 23.59 można wziąć udział w moim konkursie! Baner dostępny po prawej ;)






Trochę liczenia, a co :P

Myślę, że nie raz ciekawiło Was, ile kosztują moje kosmetyki do twarzy, które używam względnie codziennie :P Dlatego oto przed Wami:

TAG: ile warta jest moja twarz :D

Podzielę może całą "imprezę" na makijaż i pielęgnację, będzie prościej ;)

Pielęgnacja:
  • krem Alterra (obecnie z aloesem): 10 zł;
  • demakijaż jednofazowy do oczu Ziaja: 6 zł;
  • micel z biosiarką: 8 zł;
  • mydło Alepia: 15 zł.
  • żel pod oczy Floslek: 8 zł;
Makijaż:
  • krem brązujący Alterra: 10 zł;
  • tusz Wibo Growing Lashes: 11 zł;
  • korektor pod oczy Rival de Loop: 8zł;
  • korektor naniespodziankowy antybakteryjny, w sztyfcie Bell: 8 zł;
  • puder: mąka ziemniaczana (:P): 3 zł/kg;
  • róż: Golden Rose Terracota: 24 zł.
  • pomadka/błyszczyk (jakaś/jakiś): max. 10 zł
Razem: 121 zł.

Patrząc po innych wynikach, jakie widziałam, mieszczę się chyba w rankingu masterów niskokwotowych:P Jednak zaznaczam - to jest zestaw, którego używam codziennie - oprócz tego mam miliard szminek, cieni, eyelinerów, maseczek, peelingów i tym podobnych :P
W ogóle wypadałoby te zapasy przerzedzić, a tu jeszcze Rossmannowska promocja poszerzyła znacząco moje zasoby... Ciężkie jest życie ....-holika, szczególnie wielokrotnego :P

Trzymają jak nic innego!

Moja twarz ma od zawsze tą cudowną właściwość, że większość kosmetyków typowo kolorowych (cienie, eyelinery, błyszczyki, kredki, konturówki, szminki) potrafi eksmitować ze swej powierzchni w tempie iście sprinterskim :P

Dlatego gdy znajdę coś, czego trwałość przewyższa średnią przebywania na mojej skórze pojawia się nieopanowana chęć posiadania innych wariantów kolorystycznych. Tak było z błyszczykami Basic, dostępnymi w cenie 8 zł w drogeriach Schlecker - mam wszystkie trzy wersje kolorystyczne, jak na prawdziwą maniaczkę malowania dzióbka przystało :P

Co lepsze - były to pierwsze matowo-kolorowe produkty do ust, jakie trafiły w me łapki (i jak na razie jedyne :P). Efekt matu niebywale przypadł mi do gustu, mimo, że wcześniej odżegnywałam się od takiej wersji moich ust jak tylko mogłam (no cóż, jak człowiek nie spróbuje, to nie wie :P)

Oczywiście mają też minusy: usta muszą być idealnie gładkie przed ich nałożeniem (miodzik lub inny rodzaj peelingu się przyda). Poza tym często przed aplikacją nakładam jako bazę odrobinę pomadki ochronnej, ponieważ niestety - te maciki wysuszają usta przy bardzo częstej aplikacji ;/ Jednak stosowane "raz za czasu" na pewno nie zrobią nam krzywdy ;)



Teraz szukam na zimę czegoś mocno nawilżającego, a jednak w kolorze ;) Pomożecie?

Nie zaszkodzi ;)

Oczywiście nie zaszkodzi przypomnieć Wam, Kochane Czytelniczki, o rocznicowym konkursie na moim blogu - zgarnąć można białe kruki oraz wiele, wiele więcej ;)

Czasu coraz mniej! ;)

KLIK!

Atrament

Na prawdziwie atramentowo - niebieski kolor lakieru do paznokci polowałam długo, aż w końcu wpadł w me łapki :D Do tego jeszcze kremowy, więc żyć, nie umierać!

Lakier Miyo z serii Mini Drops wywołał u mnie szybsze bicie serca już od pierwszego wejrzenia i nieopanowane pragnienie opisane reakcją "chcę!" :P To uczucie zostało jeszcze mocno zwiększone przez cenę tego cudeńka: 3,49 zł za 8 ml :D Czysty kremik bez drobinek.

Buteleczka jest kanciasta, z wygładzonymi rogami - I like it ;) Sam lakier jest z gatunku tych gęstszych, jednak odrobinę grubszy niż normalnie pędzelek pozwala na sprawne i dość bezproblemowe malowanie.

Schnie w środkowych granicach przeciętności, a kryje po dwóch względnie cienkich warstwach (chociaż ja na upartego widzę na zdjęciu przebijające końcówki :P). Trwałość - trzy dni bez uszkodzeń, czwartego zdzierały się końcówki, odprysków nie zanotowano ;)


Przepraszam, że jest mnie na blogu tak mało. Mam trochę zwariowany okres w życiu, ale panuję nad sytuacją ;) Gdybym przypadkiem pominęła odpowiedź na jakieś Wasze pytanie, proszę o ochrzan :P


Amlowo - olejowo ;)

Upędziłam macerat amlowy na oleju ryżowym dawno temu (KLIK), i niedużo zabrakło, żebym zapomniała zadać Wam relacji z używania tego cuda ;) Postał 4 tygodnie zamiast 3 ;)






Refleksja pierwsza - amla w pudrze jak widać całkowicie przeciwstawiła się moim próbom przecedzenia :P Dziewczyny w komentarzach radziły mi: wsypanie amli do czegoś woreczkopodobnego lub dekantację - zlanie oleju znad osadu ;). Z całą pewnością zastosuję się do tych rad, gdy znów przyjdzie mi do głowy bawić się w zielarkę. Sama zużyłam tą "z ziółkową" wersję.

Niech Was nie zwiedzie obecność atomizera - w ten sposób nie da się go zaaplikować, bo prostu nie miałam innej butelki :P Całość nabrała lekko ziołowego aromatu, ale żeby go wyczuć trzeba się porządnie "wwąchać":P

Macerat używałam dwojako - solo (czytaj na jakiś psikacz, bo nie umiem się olejować na sucho) lub jako dodatek do maski. Działanie? Po pierwsze nie zauważyłam przyciemnienia koloru (z czego cieszę się niezmiernie :D). Poza tym ten specyfik to jeden z najlepszych "push-up'ów" włosowych, jakie znam - zawsze po jego użyciu zaliczałam hollywoodzką objętość :P Nie mówiąc już o znaczącej mięsistości wyczuwalnej w dotyku ;) Loki natomiast robiły się jakieś krótsze - ze względu na mocniejszy skręt ;) Wpływu na blask nie zauważyłam, za to włosy były odrobinę gładsze niż zwykle.

Z całą pewnością dla mnie zrobienie maceratu jest wydajniejsze niż dodawanie amli w pudrze do porcji maski ;)

Taka ilość ziół moim bądź co bądź zdrowym włosom nie zrobiła krzywdy, jednak przy włosach przesuszonych/zniszczonych polecam ostrożność z takimi zielnikami w płynie ;)

Teraz czas na amlę z Oilmedici ;)

Ciii... o sekretach ;)



Sekretnym TAGiem uraczyły mnie Czarownicująca i Słodki Miód - dzięki dziewczyny :*

Zasady:
1. Zamieść baner w poście odpowiadającym na tag.
2. Napisz, kto Cię otagował i zamieść zasady zabawy.
3. Odpowiedz na wszystkie pytania.
4. Zaproś do zabawy 5 innych blogerek.

1. Ile czasu prowadzisz bloga i jak często publikujesz posty?

Blog powstał 30 października 2011 roku, ale regularniejsze pisanie trzyma się mnie dopiero od lutego. Posty publikuję codziennie/co dwa dni, może ze dwa razy opublikowałam dwa posty jednego dnia ;)

2. Ile razy dziennie zaglądasz na bloga i czy robisz to w pierwszej kolejności?


Niezliczoną ilość razy, i najpierw sprawdzam komentarze ;)


3. Czy Twoja rodzina i znajomi wiedzą o tym, że prowadzisz bloga?
Wiedzą, i co najlepsze - kibicują mi i pomagają ;) Ba, niedługo właśnie z pomocą moich znajomych szykują się pewne zmiany blogowe ;)

4. Posty jakiego typu interesują Cię najbardziej u innych blogerek?
Najbardziej lubię posty o nieznanych mi sposobach na pielęgnacje i haule - prawie zawsze znajduję potem sobie coś, co muszę, MUSZĘ wypróbować :P

5. Czy zazdrościsz czasem blogerkom?
Taaaak, zwykle pięknych włosów i urody ;)

6. Czy zdarzyło Ci się kupić jakiś kosmetyk tylko po to, by móc go zrecenzować na swoim blogu?
Do tej pory jeszcze nie ;)

7. Czy pod wpływem blogów urodowych kupujesz więcej kosmetyków, a co za tym idzie, wydajesz więcej pieniędzy?

No pewnie, że tak, szczególnie liczba lakierów do paznokci rośnie mi w tempie sprinterskim :P

8. Co blogowanie zmieniło w Twoim życiu?

Z całą pewnością rozwinęło mnie i uspokoiło - mam gdzie utleniać nadmiar energii :P Poza tym opanowałam kilka problemów urodowych i znalazłam nowego konika w życiu ;)

9. Skąd czerpiesz pomysły na nowe posty?

Nie mam pojęcia :P Kwestia weny do pisania - nie ukrywam, że jak mam melodię, to piszę posty "na zaś", by później czasem i trzy tygodnie nie spłodzić nic nowego.

10. Czy miałaś kiedyś kryzys w prowadzeniu bloga tak, że chciałaś go usunąć?

Miałam dokładnie raz, ale już o tym nie pamiętam ;)


Pytanie dodatkowe: (nie musisz na nie odpowiadać, jeśli nie chcesz)

Co najbardziej denerwuje Cię w blogach innych dziewczyn?

Czy coś mnie denerwuje? Właściwie nie, są tylko posty, które omijam, bo mnie nie interesują ;) A nie, jest coś, co mnie denerwuje - muzyka na blogu. Czasem zawału można dostać otwierając posta ;p

Ktoś chętny do otagowania? ;)

Relaks po ciężkim okresie...

Nie jest wielką tajemnicą, że w ostatnim czasie żyję trochę zbyt intensywnie. Chyba już z grubsza opanowałam sytuację, więc mając lekko luźniejszy dzień postanowiłam zadbać w końcu trochę o swój relaks (po 1,5 miesiąca chyba można? :P). Odpowiedni podkład muzyczny + Spa to jest to :D

Włosy:
  • olej kokosowy Oilmedica nałożony na psikacz miodowo-keratynowo-Joanno-lniany na 6 h;
  • mycie szamponem Biokap;
  • maska Bingo Spa Shea i 5 alg na jakieś 10 minut, spłukanie, groszek Joanny len i rumianek i stylizacja.
Twarz:
Ciało:

W porównaniu z tym, jak potrafiłam niekiedy siebie dopieszczać to szału nie ma :P Ale nastrój poprawiony setnie, i ciężka sytuacja na twarzy lekko uspokojona (powrót do labu + Kraków + stres = przebudzenie trądziku).

A właśnie, o podkładzie muzycznym bym zapomniała!


Opiszę to w ten sposób: <3


My name is Bond. James Bond. ;)

Miałam okazję zaliczyć seans Skyfall przy okazji jeszcze bardziej przyjemniej niż sam film - spotkałam się z dziewczynami-blogerkami na spotkaniu zorganizowanym przez Elfa Pharm i Polską Grupę Kosmetyczną w krakowskiej Galerii Kazimierz.

Czegóż tam nie było! ;) Prezenty, prelekcje, seans, bardzo przyjemne bojczenie z innymi dziewczynami, które poznałam już na lipcowym spotkaniu blogerek i ochrzan od Anwen za nie noszenie czapki :P

 Nie będę przynudzać więcej, czas na zdjęcia! (mojego "pięknego" żabiego uśmiechu między innymi :P). Zdjęcia są "podkradzione" dziewczynom, mam nadzieję, że nie będą mnie ścigać :P

Ja chcę jeszcze raz :D
Dominika, Vex, Blanka
Pani prezes Elfa Pharm
Ja, Kasia, Oliwia, Aldona
Kinga, Atqa, Anwen


Miętowy zawód

Moja miłość do miętowego koloru na paznokciach jest szeroko znana, więc gdy spotykam odpowiedni odcień w rozsądnej cenie to zwykle ląduje on w moim pudełku z lakierami. Czasem niestety takie zakupy to niewypały... tak jak ten.

Lakier May To Be Hollywood nr 66 kupiłam właśnie kompulsywnie (po wizycie u dentysty, żeby poprawić sobie humor). Oczywiście wziął mnie na odcień - idealna miętka bez przewagi zieleni czy niebieskiego. Poza tym powodowała mną ciekawość - nigdy wcześniej nie widziałam tych produktów.

Buteleczka kryje 9 ml lakieru w cenie 3,99 zł - całkiem przyjemnie. Do tego całkiem ładnie się prezentuje, ma dobrze skrojony, średni pędzelek, którym pewnie w innym lakierze świetnie by się malowało. Ale w tym ta sztuka nie wychodzi. Dlaczego? Bo lakier jest za rzadki, ciapie się wszędzie (co można obejrzeć na zdjęciach). Nie mówiąc o tym, że na paznokciach daje taki "gruby efekt" (czasem mówię na to "efekt farby olejnej" :P), którego nie lubię.

Dwie warstwy kryją całkowicie - cóż z tego, jak lakier wytrzymał u mnie maksymalnie 24 godziny, a potem schodził płatami :/





Niesamowita niespodzianka ;)

Jestem osobą, która nigdy nigdzie ani w niczym niczego nie wygrała, jeśli konkurs dotyczył jakiegoś działania "niewiedzowego" - makijaże są jeszcze poza moim zasięgiem, paznokcie zwykle też maluję na jednolity kolorek ;). Jednak czytając wyniki pewnego konkursu przecierałam me ślepawe oczy ze zdumienia - otóż pierwszy raz wygrałam! Dzięki Ewelinie z bloga BeautyWizaż stałam się posiadaczką takich oto cudeniek:



Lakiery: 2x Ados, Eveline, Vollare, Safari i dodatkowa niespodzianka w postaci Flormaru ;). Moja radość jest tym większa, że z żadnej z tych firm nie miałam jeszcze nic lakierowego. Ale będzie próbowanie :D


Balsam i masło do ciała Joanny oraz próbki ;)

Dziękuję Ci bardzo, bardzo, bardzo :*

Oprócz tego oczywiście przytargałam ze sobą zakupy ciuchowe, bo jakżeby inaczej:P


Bolerko - żakiecik z INNEJ, 19,90 zł :D


Sukienka Calliope, 30 zł :D

Jak ograniczyć zakupoholizm? :P Zacząć chodzić kanałami? :P


Posłodzę włosom, a co!


z: powiemto.pl

Bodźce do dziwnych działań bywają różnorakiego rodzaju, czasem jest to moja prywatna potrzeba eksperymentowania, a czasem ktoś inny motywuje mnie do szukania rozwiązania. W taki sposób na włosach moich i mojej znajomej wylądował... cukier :P

Tak, taki najzwyklejszy cukier kryształ ze spożywczaka. I tak, też wcześniej kojarzyło mi się to tylko z włosami stawianymi na cukier :P

Dlaczego wymyśliłyśmy coś takiego? J. ma piękne blond włosy, lekko falowane, ale niesamowicie boi się jakiegokolwiek rozjaśnienia. Niemniej jednak kusiła ją maska z miodem (albo czymś podobnie działającym kuchennym - na półprodukty jeszcze jej nie nawróciłam, ale pracuję nad tym intensywnie :P)

Miód to głównie mieszanina glukozy, fruktozy i maltozy (nie wymieniam tu wszystkich mikroelementów, enzymów, witamin, kwasów i tak dalej - szukałyśmy zamiennika o podobnym działaniu, a niestety od "białej śmierci" nie możemy oczekiwać takiego zestawu dobrodziejstw, jak od miodu). Maltoza składa się ponadto z dwóch reszt glukozy.
A cukier? To sacharoza, czyli dwucukier zbudowany z cząsteczki glukozy i fruktozy. Hmm, czyli było blisko tego, czego szukałyśmy :D Wystarczy tylko zmotywować go do rozkładu na glukozę i fruktozę - co jest dość proste, wystarczy troszkę soku z cytryny lub octu  - u nas padło na ocet jabłkowy.

2 łyżeczki cukru rozpusciłam w 1/4 szklanki letniej wody, dodałam pół łyżeczki octu. Całość rozmieszałam z porcją maski (była maska Bingo Spa drożdżowa), i ja nałożyłam preparat przed myciem na wilgotne włosy(30 minut), a J. po myciu(20 minut) pod folię i ręcznik.

Efekt uzyskany przeze mnie był bardzo podobny jak przy miodzie - skręt + nawilżenie + mięsistość + blask. J. natomiast swoich włosów nie mogła przestać dotykać ze względu na miękkość (na szczęście maska była dobrze spłukana, więc nie było efektu "włosów na cukrze" :P). Poza tym włoski były wygładzone, a końcówki ujarzmione - lubią się wywijać bardziej od reszty. Po wyjściu na dwór nie zanotowano puchu (ale jak wiadomo to sprawa indywidualna) - może dlatego, że glukoza jest mniej higroskopijna od np. gliceryny, mimo, że też jest nawilżaczem.
Będę praktykować, jak skończy mi się miód :P J. zapewne też ;)

Myślę, że to dobra alternatywa dla osób, którym z jakiś powodów miód nie podchodził (cukier ma lekko inny skład) lub dla tych, które boją się rozjaśnienia ;)


O moich włosach słów kilka ;)



Mam zaległości TAGowe jak nie wiem! Właśnie zaczynam je nadrabiać ;)

Otagowały mnie: Olga, Czarownicująca i Kulka, za co serdecznie dziękuję :*

Zasady:
* odpowiedzieć na 13 pytań.
* oTAGować 5 osób (oczywiście poinformować je o tym)
* podziękować nominującemu blogerowi na jego blogu.

1. Twój naturalny kolor włosów:
Ciężka sprawa - to kolor na pograniczu brązu, blondu i rudego z przewagą blondu ;)

2. Twój obecny kolor włosów:
Naturalny ;)

3. Aktualna długość Twoich włosów:
Mokre to do stanika, suche troszkę za ramiona :P

4. Długość na jaką chciałabyś zapuścić włosy:
Chciałabym mieć loki za łopatki <3

5. Jak często podcinasz końcówki:
Końcówek stricte nie podcinam od ponad 2,5 roku, ścinałam tylko dolną warstwę, by zejść z cieniowania.

6. Twoje włosy są proste, kręcone czy falowane:
Kręcone, inaczej opisać się tego nie da.

7. Jaką porowatość mają Twoje włosy:
Niską, bardzo niską idącą w kierunku meganiskiej :P

8. Jakie są Twoje włosy (np. normalne, przetłuszczające się, suche itp.)
Normalne? Myję je co 2-3 dni.

9. Jak wygląda Twój codzienny włosowy rytuał pielęgnacyjny:
Coś przed myciem: olej, maska, krem. Potem szampon lub substytut szamponu, odżywka/maska d/s na kilka minut, spłukanie, odżywka b/s i stylizacja ;)

10. Czego nie lubią Twoje włosy (np. wiatru, silikonów itd.):
Silikonów i parafiny - lubią pod ich wpływem złapać obciążenie. Wiatr też czasem robi mi koło pióra, rozwalając locze.

11. Co lubią Twoje włosy (nawilżanie, olejowanie, itp.):
Maski przed myciem, bez wątpienia.

12. Jaka jest Twoja ulubiona fryzura:
Rozpuszczone włosy rządzą!

13. Gdyby Twoje włosy umiały mówić to co by powiedziały:
Jesteśmy dokładnie takie same jak właścicielka :P

14. Od kiedy stosujesz świadomą pielęgnację włosów?
Od lipca 2011 roku.

Chyba już nie mam kogo tagować, jednak jeśli ktoś jest chętny to uczynię to z największą przyjemnością ;) 


Taguję: 
 mow_mi_zu

Nie-niebieski

Czas na pierwszy lakier, który nie rozczarował mnie kryciem, trwałością... tylko kolorem :P

Lakier L.A. Colors Blue Paradise nr NP332 w buteleczce jest jasną, złoto-perłowo-niebieską emalią, a na paznokciu jest... perłowo-złota, niebieskiego nie ma ani śladu :/ Sam uzyskany trzema warstwami lakieru odcień nie jest zły - moje rozczarowanie wynika z tego, że po prostu spodziewałam się czegoś innego. Różnicę doskonale widać na zdjęciach.

Buteleczka, tak jak we wcześniejszych lakierach tej serii - wygodna, o bardzo profesjonalnym wyglądzie.

Trzy warstwy schną dość szybko, i lakier znów przetrwał 4 dni bez uszkodzeń - ich trwałość mnie niebywale pozytywnie zaskakuje. 

Nie spodziewałam się megakrycia tej perełki, przebijające końcówki mnie nie dziwią. Zapewne przekonam się do niego, gdy minie rozczarowanie kolorem :P Wystarczyłaby choć kropelka niebieskości ;)



Gdy życie kręci się wokół wody.


Tak, moja egzystencja dokładnie tak wygląda - po konsultacji z lekarzem odstawiłam leki, które brałam od lat bagatela 11. Oczywiście ma to swoje plusy - leki ratując mnie przed ciągłymi zapaleniami nerek pęcherza męczyły mi żołądek i wątrobę. A jaki jest minus? Musiałam się nauczyć pilnować w kwestiach "wodnych" - wystarczy lekki niedobór wody i już czuję pierwsze niemiłe objawy (kto przeżył, ten wie, o czym mówię).

Moje próby przejścia na kurację bezlekową zaczęły się od określenia, ile mniej-więcej wody przyjmuję codziennie w napojach i pokarmie. Cóż, nie błysnęłam zbytnio, bo po miesiącu notowania wyszło mi średnio 1,1-1,2 l na dobę, gdzie norma dla kobiety to 2 l, a dla mnie, jako przypadku nadzwyczajnego jeszcze więcej :P

Paradoksalnie zmianę swoich nawyków zaczęłam z nie najlepszej strony - od dołożenia wody mineralnej. Jednak czy jej smak motywuje do większego spożycia? Nie sądzę :P Załapawszy, że moje spożycie płynów niewiele wzrosło postanowiłam urozmaicić sobie "płynną dietę" - dołapałam się do soków, herbat i tym podobnych. O tak, własnoręcznie stworzony sok pomidorowy czy soko-mus jabłkowy to było to, co pozwoliło mi w końcu przebić normę na 2,5 l i ogólnie przyzwyczaić się do lepszego nawodnienia (wierzcie mi, czasem czułam się, jakby mi się wszystko przelewało w brzuchu :P).

Minęło około 2 miesiące od zmiany wodnego stylu życia, gdy zebrało mnie na refleksję ogólnoustrojową - byłam mniej opuchnięta, skargi ze strony układu pokarmowego były sporo rzadsze, a skóra wyglądała zdrowiej, mniej "ziemiście". I co najlepsze... nie dostałam ani razu zapalenia, co przez te kilkanaście lat nie zdarzyło mi się ani razu :O
Gdybym kiedyś wiedziała, że tylko tyle wystarczy, by zacząć dużo normalnie funkcjonować, to nie męczyłabym się tak długo ;)

Staram się regularnie uzupełniać płyny (no ale jak wiadomo, człowiek może być tak zaabsorbowany czym innym, że nie myśli o piciu), przez co w mojej torebce zawsze jest butelka wody - zwykle nie czekam na pragnienie (w końcu to już objaw średniego odwodnienia :P).

Paradoksalnie, pokarmy przez nas spożywane zawierają naprawdę dużo wody - przykładowo mięsa mają minimalnie 15% wody (maksymalnie powinny mieć 40%, ale wiadomo, jak to obecnie bywa :P), a są to jedne z mniej "wodnych" produktów. Dlatego niezmiernie dziwi mnie, że nie mogłam nazbierać wcześniej normy :P

Co lepsze, produkty takie jak kawa, herbata czy bezalkoholowe lub niskoalkoholowe piwo także nawadniają organizm, niezależnie od tego, jakie opinie na ich temat można przeczytać. Sama zakochana jestem w zielonej i czerwonej herbacie, kupuję je także w wersjach smakowych ;)

Na stronie European Hydratation Institute można znaleźć wiele ciekawych informacji na temat wody (nie przestraszcie się strony w języku angielskim, coraz więcej artykułów jest tam przetłumaczonych na język polski ;)).

A tutaj mała ściągawka odnosząca się do tego, jak narażeni jesteśmy na odwodnienie:




A jak z Waszym piciem wody? Wyrabiacie normę czy tak jak ja musiałyście się mocno pilnować? ;)

Wyróżnienia!




Od Czarownicującej otrzymałam wyróżnienie BE YOURSELF, za co serdecznie dziękuję :*
Wyróżnienie to należy się jej w całej rozciągłości - za niebanalny styl pisania bloga i świetne pomysły ;)

Kogo jeszcze chciałabym wyróżnić?

Agabil1 - dziewczyna z pasją, kusząca mnie na kolejne lakiery do paznokci, testująca na sobie niektóre moje zwariowane pomysły :P I właścicielka pięknych falek ;)

Siempre la belleza - włosy jej po nocach mi się śnią, poza tym jest kolejną urodzoną eksperymentatorką w tym gronie ;)

BlondHairCare - kolejna mistrzyni eksperymentów (swój do swego ciągnie :P)

Natalia - kocham jej styl pisania <3 A i kombinować też zaczyna :P

Mavia i Ewalucja - największe lakierowe kusicielki jakie znam, mają na sumieniu z całą pewnością niejedną nową lakieroholiczkę (na przykład mnie :P)

Anwen - królową długości i piękności włosów, nie bojącą się prawie niczego nałożyć na włoski ;)

Em - mistrzyni statystyki na Blogspocie, a poza tym współwinna większości moich zakupów Essence'owych :P

Ależ mi wesoło :D Wczoraj przekroczyłam... 200 000 wyświetleń!

Kto nie lubi prezentów?

Z całą pewnością nie ja ;) Uwielbiam zarówno dostawać prezenty, jak i obdarowywać nimi otoczenie. Spodziewałam się, że z okazji rocznicy bloga tylko "sama sobie" zrobię prezent, jednak moi znajomi potrafią mnie zaskoczyć (bardzo mile nawiasem ;)).

Ta paczka była największym zaskoczeniem, jakie mnie spotkało, bo pół dnia dochodziłam do tego, skąd ona się wzięła xD Moi znajomi są bezcenni ;)




 W środku znalazłam dwa glitterki Golden Rose - jeden srebrny z kolekcji Paris, drugi (z grubszymi drobinkami) złoty z serii Care & Strong, oraz szampon Biokapu do włosów wypadających - skład niezmiernie mi się podoba (moi ziomkowie chyba rozwinęli się w kwestii składów z tej okazji :P), nic, tylko testować :D

Sama sobie sprezentowałam:


Kolejny glitterek - Miss Selene, za urywającą kończyny kwotę 2,99 zł :P


Lakier Golden Rose z serii Selective (pierwszy raz ją gdziekolwiek zobaczyłam) - typowa, bialuśka perełka: 5,99 zł.

Z powodu tego prezenciku wzruszyłam się ciężko:


Pomadko-błyszczyk Celii nr 509, który podarowała mi S. trzymając w wielkiej tajemnicy jego poszukiwania:P Dziękuję Ci serdecznie :*

Przyszła do mnie także paczka od Annabelle Minerals, a w niej 15 próbek podkładów kryjących:





Dobrałam już swój idealny odcień, a resztą chyba będę się bawić jako bronzerami/rozświetlaczami - na razie jednak nie umiem obsługiwać ani jednego, ani drugiego, ale szybko się nauczę :P

"Urodziny" uważam za niezwykle udane :D

A tak w ogóle... To mój 200 post!

Znów szukam...

Tak, szukam zamiennika pianki do loków Isany. Robię to trochę "na sucho" (jestem przeziębiona, siedzę w domu, a czasem trzeba oderwać się od pisania sprawozdania :P). Niestety, nie znalazłam na razie nic, co pasowałoby mi składowo w 100% tak, jak mój nieodżałowany kosmetyk - jednak w celu dogłębnej analizy muszę udać się do drogerii i poczytać składy, bo nóż-widelec coś znowu zmienili. Poza tym Wizażowe KWC posiada niewiele pianek z wpisanymi składami.

W moich typach do ewentualnego spróbowania nie ma pianek z detergentami myjącymi oraz z alkoholem etylowym - po prostu nie mam przekonania do używania ich w produktach bez spłukiwania.

Poza tym ujęłam tu pianki w przedziale cenowym do zaakceptowania przez mój portfel xD

Na pierwszy ogień po przerzedzeniu zapasów pójdzie zapewne:

Rossmann, Isana Hair, Schaumfestiger (Pianka do włosów ultramocna)

Jeśli oczywiście jej składu też nie zmienili (wzorem siostry). Jedyne, co mi w niej nie pasuje składowo, to dwa polyquaty, jednak oba są w bliskim sąsiedztwie zapachu. Dlatego też mam nadzieję, że nie zrobi mi z fryzu oklapu.
Ciekawe, czy jej też składu nie zmienili...

Nivea, Volume Sensation, Pianka do włosów

Nie znalazła się na pierwszym miejscu do wypróbowania tylko ze względu na cenę - jeden polyquat, a reszta składu całkiem sympatyczna, bo dość wysoko (jak na produkt stylizujący - pantenol i niacyniamid)

Schwarzkopf, Taft Volume Power, Mousse Ultra Strong (Pianka do włosów nadająca objętość)

Tutaj jest tylko jeden polyquat, za to wydaje mi się, że może być go więcej. I tak, ciągnie mnie do chitozanu :D

Nivea, Intense Repair, Pianka do włosów
Nivea, Vital, Pianka do włosów
Nivea, Flexible Curls, Pianka do włosów
Nivea, Long Repair, Pianka do włosów

Zbiorczo o Nivejkach - polyquaty (nie więcej niż dwa) i dość mocny miks konserwantów, jednak z racji, że pianka raczej mojej skóry głowy nie zobaczy - nie stresuję się.

Schwarzkopf, Taft Looks, Curly Look Mousse (Pianka modelująca do włosów)
Schwarzkopf, Taft, Pianka do włosów nadająca puszystość

Polyquat i amodimethicone - trochę się obawiam (nie wiem, czy słusznie), bo jakieś 8 miesięcy temu ten silikon robił mi z włosów lwią grzywę. A co teraz będzie - nie mam pojęcia. Może zaryzykuję :P

Syoss, Heat Protect, Styling - Mousse (Pianka stylizująca chroniąca przed gorącym powietrzem)

Do spostrzeżeń powyżej dodam jeszcze cyclomethicone pod koniec składu.

Oriflame, Pianka do stylizacji włosów HairX

Polyquat, ale tylko jeden.

I tak muszę pooglądać pianki na żywo. Żadna z moich propozycji nie jest zgodna z CG, nad czym ubolewam.

Dodatek: Post lokowanej Wizażanki w temacie:http://wizaz.pl/forum/showpost.php?p=37365472&postcount=2415

Pianki Welli odrzuciłam ze względu na bardzo łagodny, ale zawsze jednak środek powierzchniowo czynny: Decyl Glucoside (jak mogę mieć coś bez, to jednak wolę bez) :P


Ciężkie jest życie człowieka, który doskonale wie, czego chce, ale nigdzie nie może tego znaleźć :P
Wszystkich chyba nie jestem w stanie sama sprawdzić xD

Jak opanowałam trądzik XII: kozieradka.



Zdarzają się czasem sytuacje "urodowe", kiedy już właściwie gorzej być nie może :P Przypadek taki przydarzył mi się ostatnio, a był wynikiem połączenia oliwki na parafinie z masażem twarzy w szkole kosmetycznej - no cóż, skoro ja ćwiczę, to i na mnie ćwiczyć muszą :P

W wyniku tej działalności otrzymałam około 10 pięknej urody gul na twarzy - takich nie do ruszenia i z gatunku tych, które siedzą nieruchomo na ryjku przez minimum 3 tygodnie - przynajmniej do tej pory tak było.
Doszedłszy do wniosku, że tym razem już ciężko, żeby było gorzej postanowiłam wypróbować działanie czegoś, co było na stanie, a zastosowanie miało nawłosowe: kozieradkę (KLIK!).

Jak Kascysko pomyślało, tak i zrobiło - płaską łyżeczkę od herbaty mielonej kozieradki zalałam w kubku jakoś tak na 2 cm wrzątkiem, przykryłam i zostawiłam do ostygnięcia (doszłam do wniosku, że ciepło mogłoby tylko zaostrzyć sprawę, eee, masakrę na mojej twarzy :P). Napar ten daje po nosie typową kostką rosołową, tylko mocniej :P ( w tajemnicy powiem Wam, że bardzo dobrze robi na katar xD).

Otrzymałam coś takiego:




W naparze delikatnie namoczyłam płatek kosmetyczny i przetarłam twarz jak tonikiem -  po wyschnięciu na twarzy czułam mikrowarstewkę "czegoś" (uczucie podobne jak przy wysychaniu maseczki peel-off). Z racji, że było mi mało eksperymentów, to na kratery nałożyłam jeszcze tej ziołowej zielono-żółtej brei (nakładanie wymaga cierpliwości, ostrzegam :)). Zmyłam przed pójściem spać, bo bałam się o pościel - czyli po jakiś 30 minutach.

Podniósłszy zwłoki rano z łóżka i zobaczywszy się w lustrze doznałam lekkiego zdziwienia - moi nieproszeni lokatorzy zjaśnieli? Po 3 dniach od pojawienia się? Hmm, tego jeszcze nie grali. Zachęcona efektem wieczorem powtórzyłam eksperyment.

Po 4 dniach okładania się kozieradką miałam tylko 2 sztuki przy żuchwie, i to pomniejszone do minimalnych rozmiarów :O Poza tym twarz była przyjemnie nawilżona i ukojona, a na nosie nie miałam ani jednej suchej skórki (moja twarz przestawia się na zimno i czasem jeszcze linieje xD). Jeśli chodzi o wągry to zauważyłam lekkie zmniejszenie tych na nosie - ale naprawdę mini-mini.

Kozieradka z całą pewnością ze mną zostanie na długo, jeśli nie na zawsze ;)