Nowości drogerii Rossmann - dużo dobrego :D



Okres świąteczny to czas prezentów ;). W tym roku, poza licznymi książkami wydawnictwa Astra (<3) trafiła do mnie paczka od drogerii Rossmann z kosmetykami marek własnych, które właśnie pojawiły się na półkach sklepowych lub niedługo to zrobią. A naprawdę - jest na co popatrzeć :D.


Pozwolę sobie pominąć w opisach cudowne bio-słodycze (kokos i truskawki w czekoladzie <3), bo zeżarłam je w trymiga i powiem tylko tyle - były pyszne :D.

Dość długo czekałam na pojawienie się masek w płacie (bawełnianych) od Isany. Seria zapowiada się naprawdę pięknie, zresztą zobaczcie sami: 

Isana Relax Maseczka do twarzy z wodą różaną


Skład:


Nawilżające cudo bogate w sok z aloesu, tytułową wodę różaną, masło cupuacu i oleje roślinne, w tym awokado. Zawiera również betainę i witaminę E oraz ekstrakty z anyżu i tarczycy bajkalskiej.

Isana Refresh Maseczka z ekstraktem z mięty


Skład:


Tym razem malutka zmiana - woda różana została podmieniona na ekstrakt z mięty ;).

Isana Glow Maseczka do twarzy z olejkiem arganowym


Skład:


Tym razem do standardowej bazy dołączyła spora dawka oleju arganowego ;).

Isana Moisture Maseczka do twarzy z ekstraktem z kaktusa


Skład:


Jest i ekstrakt z kaktusa ;)

Nie jestem może wielką fanką masek w płacie (nie uważam, że piorą, sprzątają i gotują ;)), ale nawilżającym czasoumilaczom o fajnym składzie mówię zdecydowane tak. Ich działanie będzie bardzo zbliżone, a cena regularna (3,99zł, w promocji pewnie będzie taniej) może zachęcić do przetestowania ;).

Alterra Szampon z węglem do włosów przetłuszczających się


Skład:


Szampony Alterry mają dość rozbudowane składy i ten egzemplarz absolutnie nie odstaje od pozostałych ;). Zawiera prawdzie mocny, siarczanowy detergent (SCS), jednak jest on nieco dalej w składzie, za delikatniejszymi środkami myjącymi. A dalej znajdziemy: betainę, argininę, cynk (strzeż się łupieżu!) oraz ekstrakty z rumianku i melisy. W połowie składu znajdziemy też etanol (konserwant) i sól kuchenną (zagęstnik). 

Jak to u Alterry - skład całkiem ok, pytanie tylko, czy moje kudły raczy domyć :D.

Isana Young Egg White Pianka oczyszczająca z białkiem jaja


Skład:


Jestem wprawdzie fanką delikatniejszych myjadeł do twarzy, ale również w tej piance SCS ustępuje miejsca delikatniejszym środkom myjącym. Mogę więc przymknąć na niego oko ;). Pantenol towarzyszy albuminie - białku występującemu w kurzym jajku, które ma mieć właściwości matująco-ściągające ;).

Maseczka z białka jaja to domowy sposób na cerę, który mam na liście do spróbowania od lat i... jakoś mi z nim nie po drodze :P. Trafiły więc do mnie drogeryjne odpowiedniki :D.

Isana Young Egg White Peeling z białkiem jaja


Skład:


Mocno emolientowy, mechaniczny peeling bogaty w oleje (sojowy, słonecznikowy). Sam skład raczej nie nasunąłby mi tego, że jest to produkt do cery młodej ;). Albumina z jaja - oczywiście na miejscu, podobnie jak witaminy A i E. 

Nie pałam szczególną miłością do peelingów mechanicznych, ale ten wypróbuję z ciekawością.

Isana Professional Szampon z olejkiem arganowym


Skład:


Mocne myjadło z SLES i sporą dawką chlorku sodu (soli kuchennej - w roli zagęstnika) na pewno nie wzbudza zachwytu, ale też dla mnie - nie odrzuca. Mocne mycie jest u mnie w cenie :D. Zawiera sporo olei (w tym tytułowy olej arganowy) oraz filmformer - to niestety pozwala mi wątpić w jego siłę myjącą. Modyfikowana proteina pszeniczna odpowiada na efekt kondycjonujący, a wśród konserwantów występuje niestety kwas mrówkowy, który podejrzewam o wywoływanie świądu na moim czerepie. 

Spróbuję raz i będę obserwować reakcję skóry i włosów ;). 

Isana Professional Maska do włosów z olejem arganowym


Skład:


Kolejne wcielenie wspaniałej kuracji z olejkiem arganowym do włosów suchych i zniszczonych. Wcześniej produkt ten mieszkał w tubie (KLIK!), później przez chwilę w innym słoiczku (KLIK!), a teraz ma kolejny ;). Mam nadzieję, że jego cudowne właściwości nie ulegną zmianie, bo INCI pozostało na szczęście bez modyfikacji ;).

Isana Men Nawilżający krem do twarzy


Skład:


Całkiem udany składowo krem dla mężczyzn, bogaty w emolienty oraz substancje odpowiedzialne za matowienie (kopolimery) i nawilżanie cery (np. gliceryna i hialuronian sodu) doprawione witaminą E. Stosunkowo niewielka ilość konserwantów - bardzo na plus, ale chyba nie uda mi się przekonać mojego M. do testów xD.

Isana Young Pomadka do ust z węglem aktywnym


Skład:


Jeśli uważałam, że widziałam już wszystko, to pomadka z aktywnym węglem absolutnie przesunęła mi granice poznania xD. Skład bazuje na oleju rycynowym oraz różnych modyfikacjach wosku pszczelego wzbogaconych woskiem candelila, olejem palmowym, masłem shea i witaminą E. Pod koniec składu znajdziemy także tytułowy węgiel aktywny. 

Sztyft ma czarną barwę, co absolutnie nie zachęca do przetestowania, ale ciekawość pewnie zwycięży i w tym przypadku ;).

For Your Beauty Szczotka 3D Flexi Control


Podobno dopasowuje się kształtem do głowy, ale trochę mnie martwi spore zagęszczenie metalowych kolców ;). Przy następnym myciu pewnie ją sprawdzę, ale ze szczotką nie miałam do czynienia chyba od początku pielęgnacji i sama nie wiem jak to się skończy xD.

Zawartość tej paczuszki oceniam naprawdę zacnie - jest na czym oko zawiesić. Produkty Isana Young oraz maseczki w płacie już testuję - wyniki przedstawię Wam wkrótce ;).

Czy coś zainteresowało Was szczególnie?

P.S. Dzisiaj ostatni dzień konkursów na FB i IG, w których możecie zgarnąć kosmetyki Niszcz Pryszcz DLA!

Wesołych Świąt!



Tegoroczne Święta z kilku powodów są dla mnie wyjątkowe: ubrałam dwie choinki (w naszym mieszkaniu oraz w domu rodzinnym) oraz są to dla mnie ostatnie święta w panieńskim stanie xD. Po raz pierwszy też podjęłam rękawicę w kwestii pieczenia pierniczków i poszło nawet nieźle pomimo kompletnego braku wprawy ;).


Choinkami też się pochwalę, a co! :D

Nasza:


Rodziców:


W ten szczególny czas chciałam Wam życzyć wszystkiego dobrego - niech miłość, spokój, zabawa i radość nieprzerwanie towarzyszą Wam w codziennym życiu ;). Oby kolejny rok obfitował w same radosne wydarzenia i wiele jak najbardziej udanych kosmetycznych odkryć oraz tekstów na tym blogu ;).

Wesołych Świąt!

P.S. Serdecznie zapraszam do udziału w świątecznych konkursach z kosmetykami DLA: na FB i IG ;)

Nasz wybór - nieklasyczne obrączki ;)



Wraz ze zbliżającymi się Świętami coraz bardziej odczuwam bliskość naszego ślubu ;). W sprawie zmiany stanu cywilnego wszystko dochodzi do mnie stopniowo - termin ustaliliśmy 13 miesięcy temu, do mniej-więcej sierpnia tego nie czułam, potem suknia, USC, i... jakoś czuję się inaczej ;). Kolejnym ciekawym doświadczeniem był dla mnie wybór obrączek. Zdecydowaliśmy się finalnie na dość niestandardowy model:


Początkowo chcieliśmy jak najcieńsze obrączki (3mm) z białego złota, proste. Takie plany mieliśmy do pierwszej przymiarki, kiedy przypadkowo mój M. zwrócił moją uwagę na obrączki z motywem splotu. Ubrałam na palec i przepadłam :D. Z początkowej wizji został tylko materiał :D. Nie zdecydowaliśmy się jednak na zamówienie od razu, bo w miejscu przymierzania (przypadkowy salon jubilerski) cenę miały dość wysoką. Finalnie zamówiliśmy swoje w krakowskim salonie Geselle prawie 1300zł taniej niż w pierwszej lokalizacji (obrączki tego samego producenta - Stelmacha). 

Nie mieliśmy odgórnego zamiaru kupna niestandardowych obrączek, ale koniec końców poszliśmy za głosem serca, pomimo uwag otoczenia ;). W końcu jest to symbol dla nas, a nie dla wszystkich wokoło ;). Mój M. sam zdecydował się na ten sam wzór obrączki - nie chciał pozostać przy prostym modelu. 

Moja obrączka jest o rozmiar większa od pierścionka zaręczynowego, co jest raczej dość normalne (ze względu na szerokość jednego i drugiego). Niestety, nie będę mogła ich nosić na jednym palcu przez finezyjny kształt pierścionka. Obrączka w takim razie wyląduje na prawej dłoni, a pierścionek - na lewej. I tak właśnie z osoby bez biżuterii na dłoniach staję się już "prawie choinką", bo przecież doszedł także zegarek xD. 

Jeśli Wam obojgu podoba się nieklasyczny model obrączek - naprawdę, nie dajcie się przegadać ;). Pewnie po jakimś roku dam znać jak się noszą ;).

A jaką biżuterię Wy preferujecie?

Świąteczno-urodzinowa wishlista ;)



Okres zimowy jest dla mnie wybitnie prezentowym czasem - pewnie jak dla większości z Was ;). Dla mnie dochodzą jeszcze lutowe urodziny, które pewnie w najbliższym roku potraktuję po macoszemu (ślub będzie na głowie xD), jednak nie zmienia to faktu, że każdy z nas o czymś marzy ;). Moje zachciewajki dzielą się na te realne i te trochę mniej możliwe do zrealizowania, ale... kto wie ;). Jedną całkiem sporą zrealizowałam ostatnio, ale o tym pod koniec posta. 

Kascyskowa wishlista
(niekoniecznie całkiem kosmetyczna ;)

Wody perfumowane i mgiełki Allvernum

Odkryłam je przy okazji przeglądania oferty Elfa Pharm. Nazwy zapachów kuszą mnie bardzo, a ze względu na niewygórowaną cenę myślę, że już niedługo zagoszczą w mojej łazience :D.

Urządzenie do peelingu kawitacyjnego

Chodzi mi po głowie od bardzo dawna. Spodziewam się, że może to być bubel, ale ciekawość w tym przypadku jest chyba silniejsza od rozumu xD. Nie spodziewam się efektu prania, sprzątania, gotowania i parzenia kawy w jednym, ale pewne nadzieje mam. I jeszcze efekt sonoforezy do kompletu <3.

Orient Blue Moon II Automatic (wersja niebieska)



Elixa Beauty 


Na te dwa zegarki dosłownie zachorowałam - niestety jest to sporo wyższa półka cenowa od mojego Casio (KLIK!) i muszą poczekać... na razie nie wiem ile xD. Ale gdyby mi ktoś jeszcze ze 3 miesiące temu powiedział, że będę chorować na zegarki, to bym powiedziała, że zgłupiał :P. 

Książki historyczne wydawnictwa Astra
(szczególnie te dotyczące rodów królewskich)


Mam już "Katarzynę Aragońską", którą połykam jak młody pelikan, i "Marię Tudor" - chcę więcej! Piękne wydania i niewygórowane ceny z całą pewnością doprowadzą do tego, że kiedyś będę mieć je wszystkie :D.

Zestaw do manicure japońskiego


To kolejna zachcianka, która jest ze mną już od lat - chyba odkąd po raz pierwszy usłyszałam o tej metodzie ;). Może w tym roku uda mi się nabyć zestaw :D.

Łańcuszkowa bransoletka Pandory

Kolejne cudo pokroju "zobaczyłam i przepadłam z kretesem" ;). Moja Pandorka sprawuje się bez zarzutu, więc sądzę, że z jakiejś dużej okazji sprawię sobie takową... kiedyś ;).

Jeden spory prezent sprawiłam sobie na te święta - wydałam okrągłą sumkę na odpowiednik Thermomixa z Biedronki (Hoffen). Oryginał jest w moim domu rodzinnym od 23 lat w stanie bezawaryjnym, używany w zasadzie codziennie, jednak taki wydatek był obecnie poza moim kosztorysem ;). 


Zastanawiałam się też nad odpowiednikiem z Lidla, jednak dotykowy ekran i cena wyższa o 400zł szybko pomogły mi w wyborze xD.

Więcej grzechów na razie nie pamiętam, za to chętnie poznam Wasze zakupowe marzenia ;)

Kosmetyki DLA, Zestaw Niszcz Pryszcz - niedoskonałości nie mają szans ;)



Widzę już w niedalekiej perspektywie trzydzieste urodziny, ale trądzik nie jest mi obcy. Jestem posiadaczką cery tłustej, a ta, oprócz profitów (zwiększonej grubości, odporności na czynniki zewnętrzne, spowolnionego starzenia) gwarantuje mi problem z łatwym zanieczyszczaniem ujść porów skóry. Moim najtrudniejszym problemem są zaskórniki otwarte, do których obecności się przyzwyczaiłam, ale i tak ciągle próbuję je eksterminować ;). Zwykle zmniejszam ich ilość poprzez terapie kwasowe, jednak z uwagi na stosowane zabiegi (depilacja laserowa m. in. brody i wąsika) nie wszędzie mogę je stosować. W tym sezonie wspomagam się więc Kremem na dzień i Płynem do mycia twarzy (bez użycia wody) z serii Niszcz Pryszcz od Kosmetyków DLA.


Kremy Niszcz Pryszcz znam z początków mojej świadomej pielęgnacji (7 lat temu! :D), a teraz, w ramach współpracy, mam okazję odświeżyć sobie ich działanie na mojej nieco "dojrzalszej" cerze ;). Miałam już okazję sporządzić dla Was analizy składów kosmetyków marki DLA (KLIK!), a także zrecenzować balsam ziołowy do ust (KLIK!)serum pod oczy (KLIK!) i krem wybielający (KLIK!).

Oba kosmetyki zapakowane są w solidne, plastikowe butelki z nieco aptecznymi etykietami. Buteleczka airless do kremu oraz niewielki otwór w zakrętce płynu zapewnia higieniczne dozowanie. Nie mam uwag ;).

30g kremu lub 180g płynu kosztują około 25-30zł, w zależności od miejsca.

Skład płynu: Infusion of herbs, Silver, Glycerin, Mandelic Acid , Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Dehydroacetic Acid. 

Napary roślinne (bez skonkretyzowania składu) w połączeniu z koloidalnym srebrem, gliceryną i kwasem migdałowym sugerują dokładne oczyszczanie, jednak bez eliminowania naturalnej warstwy ochronnej skóry. Nie miałabym jednak nic przeciwko temu, by w składzie zostały dokładnie podane wykorzystane zioła - byłoby to bardziej transparentne, bo dla laika wygląda to jak jeden produkt w różnych butelkach ;). 

Moją uwagę szczególnie przykuł fakt, że są to płyny do oczyszczania cery stosowane "bez użycia wody" - byłam niezwykle ciekawa, czy tego typu produkt oczyści należycie moją cerę, przyzwyczajoną do dwuetapowego oczyszczania.

Skład kremu: Infusion of Achillea Millefolium, Deoctum Salix Alba Bark, Cetearyl Alcohol, Borago Officinalis Oil, Simmondsia Chinensis Oil, Glycerin, Helianthus Annus Seed Oil, Glyceryl Stearate, Cetyl Alcohol, Titanium Dioxide, Ceteareth-18, Butyrospermum Parkii Butter, Kaolin, Allantoin, Panthenol, Ascorbic Acid, Alumina, Simethicone, Parfum, Citronellol, Limonene, Hexyl Cinnamal, Geraniol, Linalool, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Dehydroacetic Acid.

Baza w przypadku kremu na dzień jest bardzo podobna do kremu na noc Niszcz Pryszcz. Napary z krwawnika i wierzby, zestaw emolientów (w tym olei: słonecznikowego, jojoba oraz masła shea) zaprawione gliceryną, alantoiną i pantenolem wzbogacone tlenkiem tytanu (w celu matowienia i ochrony przeciwsłonecznej) i glinką kaolinową (matowienie). Zawiera filmformer, ale dopiero w okolicach kompozycji zapachowej (złożonej ze składników naturalnie występujących w olejkach eterycznych). 

Krem z dobrym składem i jeszcze w dodatku obiecujący chociażby niewielką ochronę przeciwsłoneczną to produkt, na który zawsze zwracam uwagę ;). 

Krem ma białe zabarwienie i średnio gęstą konsystencję, a płyn to nieco herbaciana ciecz ;). Oba kosmetyki mają ziołowo-miodowy zapach, niewyczuwalny na skórze po aplikacji i dla mnie - neutralny. 

Najwięcej obaw miałam co do płynu - nie do końca byłam przekonana, że wacik nasączony płynem dobrze poradzi sobie z usunięciem makijażu i innych zanieczyszczeń z powierzchni skóry. Moje uprzedzenia okazały się bezzasadne - jednym wacikiem jestem w stanie oczyścić całą twarz z BB kremu, korektora i tuszu do rzęs. Skóra po jego zastosowaniu jest naprawdę czysta, a jednocześnie zadowolona - nie ma bezwzględnej konieczności nałożenia czegoś odżywczego tuż po. Idealne rozwiązanie dla zabieganych lub... zaspanych ;). Moich oczu nie podrażnia w żaden sposób.

Krem aplikowałam natomiast zgodnie z przeznaczeniem tylko rano (wieczorem stosowałam inny specyfik, o którym również przeczytacie niedługo ;)), pod makijaż. Wchłania się szybciutko bez pozostawiania tłustej warstwy, dzięki czemu dobrze współpracuje z makijażem. Efekt po aplikacji jest wręcz nieco matowy, co widocznie przedłuża trwałość makijażu na mojej twarzy ;).

Najważniejszym efektem stosowania tego zestawu jest utrzymanie zadowalającego stanu dolnych okolic mojej twarzy pomimo braku stosowania kwasów. Od kilku lat w tym okresie (jesienno-zimowym) stosuję kwasy, by ogarnąć skórę po lecie bez nich. Tym razem nie było takiej potrzeby - nowe stany zapalne się nie pojawiają, a i nowych zaskórników brak ;). Te, które były już wcześniej siedzą cicho, ładnie obkurczone do nie rzucających się w oczy rozmiarów.

Seria Niszcz Pryszcz śmiało może wylądować na Waszych listach "do spróbowania" przy cerach zanieczyszczonych. Ja, po latach, nadal jestem zadowolona :D.

Czym oczyszczacie cerę i jakiego kremu na dzień obecnie używacie?

Kosmetyki DLA, Ziołowy krem rozjaśniający - remedium na przebarwienia ;)



Moje przebarwienia skupione są w górnej części policzków, na nosie i na czole. W większości są to po prostu piegi, ale są też ślady mojej młodocianej głupoty i wyciskania niedoskonałości :D. Nie uważałam ich za wielki problem, jednak w momencie podjęcia współpracy z marką DLA pomyślałam, że w zasadzie mogę w końcu wypróbować krem typowo wybielający na obszarze twarzy, który nie jest depilowany laserowo ;). W taki sposób trafił do mnie Ziołowy krem rozjaśniający przebarwienia.


Wcześniej miałam już okazję zapoznać Was z kosmetykami DLA w ramach analiz ich składów (KLIK!) oraz recenzji balsamu do ust (KLIK!) i serum pod oczy (KLIK!).

Krem w zasadzie składa się z dwóch produktów - aktywatora i właściwego kremu wybielającego. Całość zapakowana jest w ładne, czytelne opakowania zapewniające higieniczne korzystanie (buteleczka z atomizerem / airless). Nic się nie zacina ani nie przecieka ;).

30g kremu + 50g aktywatora kosztują około 50-55zł, w zależności od miejsca zakupu.

Skład:

Krem: Infusion of herbs, Cannabis Sativa (Hemp) Seed Oil, Glycerin, Papaver Somniferum (Poppy) Seed Oil, Cetearyl Alcohol, Linolenic Acid/Oleic Acid/Linoleic Acid/Palmitic Acid/Stearic Acid/BHT, Tocopheryl Acetate, Ceteareth-18, Cetyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Allantoin, Panthenol, Retinyl Palmitate, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Dehydroacetic Acid, Mandelic Acid.

Aktywator: Salt

Ten krem to zestaw wybielający składający się z aktywatora (roztworu soli - podejrzewam, że chlorku sodu w bardzo niskim stężeniu) uaktywniającego dobroczynne składniki samego kremu. Napary z roślin o właściwościach wybielających (nie skonkretyzowanych, a szkoda!) wzbogacone olejami z konopi siewnej i maku oraz zestawem alkoholi i kwasów tłuszczowych (emolientów) doprawionych witaminami A i E, alantoiną, pantenolem oraz zamykającym skład kwasem mlekowym. Nie zawiera kompozycji zapachowej, natomiast za jego trwałość odpowiadają nie budzące moich wątpliwości konserwanty.

Ze względu na skład i deklarowane właściwości polecam stosowanie dodatkowo wysokiej ochrony przeciwsłonecznej ;).

Spray nie ma zapachu, natomiast krem jest dość gęsty, beżowy i pachnie trawiasto, ale jest to dla mnie zapach neutralny. 

Opisywany zestaw stosuję tylko w górnej części twarzy (górne okolice policzków, nos i czoło). Tylko tam mam przebarwienia i piegi, a poza tym reszta powierzchni mojej twarzy poddawana jest depilacji laserowej ;). Stosowany na noc wchłania się całkiem szybko na bazie z dołączonego aktywatora. Nie wywołuje pieczenia, szczypania, podrażnień ani niczego podobnego. Trochę się obawiałam, że moja twarz zacznie reprezentować "dikolor" (skóra mająca kontakt z kremem stanie się jaśniejsza niż ta na szczęce), ale nic takiego się nie wydarzyło. Pewnie dlatego, że ogólnie jestem bladziochem :D. Efekt rozjaśniający dotknął tylko przebarwień i był zauważalny po około 5-6 tygodniach. 

Piegów na nosie praktycznie już nie zauważam (9 tygodni stosowania), ale też umówmy się - one były najłatwiejsze do eksterminacji. Ślady mojej głupoty na czole są sporo jaśniejsze, i nawet moja mama (która do pielęgnacji podchodzi bardzo ortodoksyjnie - tego samego kremu używa już pewnie od 30 lat) pytała, czy nie mogłaby spróbować tego zestawu. A wierzcie mi - to naprawdę wyczyn :D.

Co dla mnie jest szczególnie ważne - nie pogorszył stanu mojej łatwej do zanieczyszczenia twarzy. Żadnego wysypu, nowych zaskórników - do niczego takiego nie doszło ;). Pewnie swój udział mają w tym też pozostałe kosmetyki DLA z serii Niszcz Pryszcz, których również obecnie używam, jednak i tak liczę mu za to wielkiego plusa.

Nie mam wielkiego doświadczenia z kosmetykami wybielającymi, jednak mogę potwierdzić - mazidło od Kosmetyki DLA działa :D.

Walczycie z przebarwieniami? A może akceptujecie ich istnienie? ;) 

Garnier Fructis, Maska wzmacniająca 3 w 1 Oil Repair 3 Butter - emolientowy przyjemniaczek ;)



Włosy to mój absolutny pielęgnacyjny święty Graal ;). Uwielbiam maziać je wszelkiego rodzaju kosmetykami i domowymi samoróbkami, a także olejami. Nie zawsze mam jednak na to czas, a i też nie zawsze moje kudły odwdzięczają mi się pięknym wyglądem po takim włosowym spa. Dużym problemem jest tutaj moja bardzo niska porowatość - moje włosy dość łatwo jest przez to obciążyć. Z tego względu też z dużą dozą rezerwy podchodzę do masek o gęstej, wręcz maślanej konsystencji. Na temat Maski wzmacniającej 3w1 Garnier Fructis naczytałam się jednak tyle superlatywów, że przy okazji jednej z akcji promocyjnych w drogerii Rossmann postanowiłam zaryzykować. I nie zawiodłam się ;).


Maskę dostajemy w porządnym, plastikowym słoiczku. Może idea gmerania paluchami w kosmetyku średnio do mnie przemawia, ale w przypadku mazidła o tak gęstej konsystencji ciężko wyobrazić sobie inną opcję. 

Opakowanie maski (300ml) kosztuje 14-20zł, w zależności od miejsca.

Skład:


Emolientowa baza (alkohole i estry tłuszczowe wraz z olejem kokosowym) to główna składowa zaleta tej maski. Bardzo wysoko w składzie (już w początkach drugiej linijki) pojawiają się barwniki, więc pozostałych składników jej w niej jak na lekarstwo. Wśród nich są: ekstrakty z trzciny cukrowej, herbaty, jabłka i rzodkiewki, oleje (makadamia, jojoba, masło shea, migdałowy) oraz niacynamid. Zawiera niewielką ilość filmformeru (silikonu) oraz alkoholu izopropylowego, do którego można się przyczepić.

Skład jako całość nie jest super powalający, ale też nie wzbudza wątpliwości. Liczy się efekt na włosach ;).

Maska ma dość słodki zapach, który na włosach jest niewyczuwalny, i bardzo-bardzo gęstą konsystencję, niczym masło.


Maskę stosuję w różnorakich konfiguracjach: przed myciem, po, solo i jako bazę do miksów odżywczych. Pomimo dość częstej eksploatacji ubytek jest naprawdę znikomy - to wszystko dzięki swojej gęstej konsystencji. Wystarczy naprawdę niewielka ilość, by całkowicie pokryć moje włosy, jednak zanim tą optymalną dawkę znalazłam zaliczyłam 3xP. Dlatego polecam - nie przesadzajcie z nią, bo będzie ciężko ją w pełni spłukać z włosów ;). 

Włosy po jej użyciu są bardzo zadowolone. Loki są mięsiste, błyszczące, zwarte (a przy tej długości rzadko mi się to zdarza...) i pogodoodporne, a dodatkowo naprawdę sprężyste ;). Maski nakładam wprawdzie 5-7cm od skóry głowy, jednak zawsze (chociażby przy spłukiwaniu) skóra głowy ma z nią kontakt. Ta nie wywołała u mnie żadnych niepokojących objawów (żadnego swędzenia czy podrażnienia) pomimo tego, że do marki Garnier Fructis mam taki średni stosunek. Pamiętam, jak jeszcze przed czasami świadomej pielęgnacji szamponami Fructis za Chiny Ludowe nie mogłam domyć włosów. I to delikatne swędzenie w pakiecie :D. Muszę sobie także ich działanie odświeżyć.

Dla poszukiwaczy solidnej, emolientowej maski - zdecydowanie tak!

Jaka jest obecnie Wasza ulubiona maska do włosów?

Proste drożdżówki z nadzieniem ;)



Obiecuję - częstotliwość postów kulinarnych się zmniejszy, ale akurat w ostatnim czasie trafiłam na kilka bardzo prostych i smacznych przepisów ;). Pierwszym był najprostszy chleb na świecie (KLIK!), a teraz mam dla Was buły drożdżowe, czyli jak kto woli - drożdżówki. Żyłam w przeświadczeniu, że ciasto drożdżowe jest trudne - trudno się wyrabia, z byle powodu nie wyrasta i takie tam. Okazało się, że są to tylko prawidła wpojone mi w domu i wcale nie było tak źle :D. Bez wpadki się jednak nie obyło :D.


Na 9 sporych drożdżówek potrzebujemy:

  • 3,5 szklanki mąki
  • 4 łyżki cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • szczyptę soli
  • 1/4 kostki drożdży
  • 3/4 szklanki ciepłego mleka
  • 2 jajka
  • pół kostki masła
  • nadzienie: do tej pory przetestowałam śliwki (do jednej wchodzi cała węgierka), truskawki z serkiem mascarpone (1 większa lub 2-3 mniejsze) oraz morele z serkiem mascarpone (połówka) - do każdej dodawałam 1 łyżeczkę serka. Następnym razem wykorzystam marmoladę ;).
  • jajko do posmarowania drożdżówek z wierzchu
  • opcjonalnie: kruszonka z niepełnej szklanki mąki, połowy kostki masła i połowy szklanki cukru - całość zagniatamy do uzyskania kleisto-sypkiej konsystencji ;). Osobiście zawsze robię więcej kruszonki, a nadmiar przechowuję w zamrażalniku, by do każdego ciasta nie robić jej ponownie ;).
Bardzo cenię sobie przepisy, przy których nie trzeba niczego ważyć :D.

Drożdże rozpuszczam w mleku z dodatkiem łyżki cukru i łyżki mąki, odstawiam na 10-30 minut (w zależności od cierpliwości... ;)). Do miski odmierzam pozostałe sypkie składniki (mąka, cukier, cukier waniliowy, sól). Masło roztapiam w rondelku i po ostudzeniu, razem z przygotowanym zaczynem, wlewam do miski z mąkami i cukrami. Zagniatam ciasto (w razie potrzeby podsypując je mąką), ale nawet bez wczuwania się w idealnie jednorodną konsystencję. Staram się pozostawić ciasto do wyrośnięcia (10-30 minut), ale zdarzyło mi się już lepić bułki od razu i nie straciły one przez to na jakości ;).

 Odrywam po garści ciasta, spłaszczam i wkładam do środka wybrane składniki nadzienia. Całość zalepiam i zalepioną częścią układam do spodu na blaszce zabezpieczonej papierem do pieczenia. Metoda ułożenia jest ważna - za pierwszym razem "udało mi się" ułożyć wszystkie miejscem klejenia ku górze i wszystkie drożdżówki radośnie mi popękały :D. Przy kolejnych podejściach niedoróbki tego typu zdarzały mi się przy pojedynczych sztukach ;). Każdą bułę smaruję rozbełtanym jajkiem i posypuję kruszonką... lub nie, jeśli akurat skończyła mi się w zamrażalniku, a nie chce mi się robić nowej :P. 

 Piekę je w 180 stopniach przez 30-35 minut (bez termoobiegu, grzałki góra-dół). Wychodzą ładne, puszyste, a przede wszystkim - przepyszne!

Cenię sobie proste i smaczne przepisy, więc pewnie jeszcze takowe będę Wam podrzucać ;). Przede mną pierwsze samodzielnie zrobione pierniczki :D.

Jakie domowe słodkości lubicie najbardziej?

Kosmetyki DLA, Serum pod oczy - mistrzowski kosmetyk olejowy ;)



Okolice oczu do u mnie temat-rzeka. Nie dość, że mam "wrodzone zmarszczki" (skóra wokół oczu układa mi się w określone fałdki :D) to jeszcze nieobce mi są cienie i obrzęki w tych okolicach. Dbam o nie jak mogę, a w ostatnim czasie wykorzystywałam w tym celu kolejny kosmetyk polskiej marki Kosmetyki DLA - Serum pod oczy. Wcześniej recenzowałam dla Was ziołowy balsam (KLIK!), a także omówiłam składy wszystkich kosmetyków tej firmy (KLIK!). Serum olejowe pod oczy jest dla mnie sporą nowością - nieczęsto używam mazideł o takiej formule.


Serum otrzymujemy w dość ascetycznej, aptecznie wyglądającej buteleczce z pipetką. Wielki plus za możliwość niezwykle higienicznej aplikacji ;). Opakowanie jest szklane, więc kontakt z płytkami w łazience może skończyć się bardzo źle - miejcie to na uwadze ;). Etykieta jest trwała i bardzo czytelna mimo niewielkich rozmiarów.

20g (co objętościowo odpowiada około 30ml w tym przypadku) serum kosztuje 59,90zł, co w tej kategorii produktów nie jest zaskakujące.

Skład:


Skład: Calendula Officinalis Flower/Oryza Sativa/Trigonella Foenum Graecum Seed/Camelia Sativa Oil, Tocopheryl Acetate, Retinyl Palmitate, Linolenic Acid, Oleic Acid, Linoleic Acid, Palmitic Acid, Stearic Acid. 

Maceraty z nagietka i kozieradki na olejach ryżowym i rydzowym (inaczej: z lnianki/lnicznika) wraz z witaminami A i E oraz kwasami tłuszczowymi mogą śmiało uchodzić za przykład prostego w składzie, a jednocześnie treściwego serum olejowego. Na uwagę zasługuje też fakt, że nie zawiera konserwantów - za jego trwałość odpowiada dodatek witaminy E. Bardzo możliwe, że świetnie sprawdzi się u wrażliwców - producent postarał się o eliminację substancji zapachowych, barwników i wspomnianych już konserwantów. 

Czego można się po samym składzie spodziewać? Kozieradka zawiera fitohormony, które mogą wspomóc odnowę komórkową, a przez to - zmniejszyć i przeciwdziałać tworzeniu się nowych zmarszczek. Nagietek - remedium dla skóry delikatnej i wrażliwej. Witamina E to wymiatacz wolnych rodników, więc i ona wspomoże w walce ze zmarszczkami. Witamina A reguluje proces keratynizacji (odnowy) naskórka, a kwasy tłuszczowe przeciwdziałają odparowaniu wody i przy okazji chronią skórę przed czynnikami zewnętrznymi.

Serum ma postać żółtopomarańczowego olejku o ziołowo-orzechowym zapachu. Nie jest on intensywny i wynika z zapachu samych składników mieszanki (głównie maceratów), a na skórze po aplikacji jest niewyczuwalny.


Serum stosuję na noc pod krem (zawsze) i rano w dni, w które się nie maluję (makijaż u mnie na olejowym podkładzie niestety się nie trzyma, a odrobina korektora pod oczami zawsze w cenie :D). Nakładam je zawsze na wilgotną skórę (zwilżoną mgiełką lub tonikiem). Rozprowadza się dobrze, wchłania średnio (co jest typowe dla mieszanek olejowych), ale nie zostawia tłusto-oślizgłej warstwy na skórze. Spotkałam się z wieloma kosmetykami olejowymi, które nie wchłaniały się w ogóle :D. Tłustość serum pod kremem nie jest już w ogóle wyczuwalna.

Serum nie wywołało żadnych niepożądanych reakcji w okolicach moich oczu, co jest dla mnie szczególnie ważne (nawet nie chcę wspominać swojej historii z olejem rycynowym na porost rzęs xD). Skóra jest odżywiona, napięta i zadowolona, a przez to nawet moje fałdki są jakieś mniej widoczne ;). Okolice oczu dobrze też zniosły ostatnie zmiany temperatur na bardziej jesienno-zimowe: zwykle w tym okresie zaliczam przesusz i delikatne łuszczenie skóry pod oczami. Obecnie nie ma na to szans :D. Cienie pod oczami są nieco jaśniejsze, ale możliwe, że jest to zasługa innego specyfiku, o którym opowiem Wam już niedługo :D. 

Czy wykorzystujecie oleje i olejowe kosmetyki w swojej pielęgnacji? Pochwalcie się jak ;).

Kto zgarnia zestawy kosmetyków Elfa Pharm? ;)



Chwilę zajął mi wybór zwycięzców, ale myślę, że nagrody wynagrodzą chwile czekania ;).


Zestawy kosmetyków Elfa Pharm zgarniają:

Dziadumiła
Daquerre
so eine Kleinigkeit

Gratuluję serdecznie i zaraz zabieram się do pisania maili do Was ;). Wszystkim dziękuję za udział w zabawie i zapraszam do kolejnych akcji, które... już naprawdę niedługo ;).

P.S. TUTAJ znajdziecie wyniki konkursu realizowanego na FB ;)

Szampony Oriflame Love Nature - solidne, ale jednak średnio myjące



Zwykle każdy kosmetyk omawiam pojedynczo - na blogu trafiło się do tej pory naprawdę niewiele porównań kosmetycznych. W momencie jednak, gdy testuję kilka kosmetyków tej samej marki (a w dzisiejszym przypadku są to nawet kosmetyki z tej samej linii), a ich działanie jest bardzo zbliżone - nie widzę innej opcji niż zbiorcze omówienie ;). Taka historia przytrafiła mi się z szamponami Oriflame z serii Love Nature.


Plastikowe, przeźroczyste buteleczki z niewielkim otworem sprawdzają się nieźle, i całkiem nieźle też wyglądają ;). Trwałe etykiety, ładne, roślinno-owocowe grafiki i dobrze dobrane kolory podobają mi się.

250ml tych szamponów kosztuje poza promocjami nawet 20zł, ale w różnego rodzaju zestawach ceny wahają się od 7 do 12zł. 

Składy - nawet nie będę ich tutaj wrzucać (bez problemu je wygoglujecie ;)), bo baza w każdym w nich jest podobna: woda + SLES + betaina kokamidopropylowa + chlorek sodu + gliceryna + zapach + odpowiadające za nazwę dodatki + konserwanty (i jest ich sporo, niestety) + barwniki. Co warto zauważyć - każdy z nich jest prawdziwym włosowym "rypaczem", gdyż nie zawierają one filmformerów (więcej o doborze mocno oczyszczającego szamponu przeczytacie TUTAJ). 

Składy zapowiadające się na typowe zdzieraki nie każdemu będą odpowiadać - przy wrażliwej skórze warto przemyśleć sprawę testów ;). Moje kudły natomiast uwielbiają mocne mycie, więc entuzjastycznie weszłam w posiadanie kilku szamponów (w ramach współpracy). 

Po raz kolejny przyszło mi sprawdzić na sobie kosmetyczne porzekadło, że... skład to nie wszystko ;). Naprawdę spodziewałam się konkretnego mycia i włosów świeżych przez przynajmniej 2-3 dni, a tu... klops. Włosy oczywiście były należycie domyte, ale ten efekt utrzymywał się jedynie pierwszego dnia po myciu. Drugiego dnia włosy wykazywały już pierwsze oznaki nieświeżości, a pod koniec dnia naprawdę wołały o mycie. 

Tuż po myciu włosy naprawdę wyglądały dobrze - ładne, mięsiste, odbite od skóry głowy loki to coś, co lubię na swym łbie ;). Ale to skrócenie świeżości jest dla mnie nie do przyjęcia. Skóra głowy w żaden sposób nie skarżyła się na ich użycie.

W ramach ciekawostki powiem Wam, że pod względem odświeżenia lepiej radziły sobie wersje przeźroczyste :D. 

Miało być pięknie, a wyszło - średnio xD. A może Wy mieliście podobną przygodę z szamponami?


Najprostszy domowy chleb na świecie ;)



Ileż razy pisałam Wam, że nie cierpię piec czegokolwiek? :D. Okazało się jednak, że mój problem z tym kuchennym zajęciem wynikał z braku własnego kąta i spokoju ;). Obecnie ciasta i ciasteczka powoli przestają mieć dla mnie tajemnice, a samo kucharzenie bardzo mnie odstresowuje. Powoli dojrzewał we mnie również pomysł upieczenia domowego chleba, jednak (już wiem, że błędnie!) podchodziłam do tego jako do bardzo pracochłonnego zajęcia. Nic bardziej mylnego, czego owocem jest bochenek widoczny poniżej :D.


Nie porwałam się od razu na chleb na zakwasie, bo chciałam uzyskać wypiek jak najszybciej (:D), a pod drugie - nie chciałam się zniechęcić ;). Wykopałam więc bardzo prosty przepis na chleb drożdżowy, który znajdziecie TUTAJ, lekko go zmodyfikowałam i... już ;).

Wykorzystałam:

200g mąki pszennej tortowej (śmiało możecie użyć tylko tej, w ilości 500g, jak w pierwotnym przepisie, możecie również dokonać własnych modyfikacji - ja również nie mówię ostatniego słowa ;)
150g mąki pszennej pełnoziarnistej
150g mąki żytniej pełnoziarnistej
25g drożdży świeżych
dwie łyżeczki cukru
dwie łyżeczki soli
łyżeczka oregano (bo lubię ;))
4 łyżki płatków owsianych górskich
łyżka siemienia lnianego
łyżka ziaren słonecznika
350ml ciepłej wody
masło i bułka tarta do wysmarowania keksówki

Wykonanie:

  • Drożdże wraz z cukrem rozpuściłam w ciepłej wodzie i zostawiłam na 10 minut pod przykryciem.
  • W międzyczasie odmierzyłam mąki (bez przesiewania - nie chciało mi się :P) metodami szklankowo-łyżkowymi (czyli nie idealnie ;), sól, oregano, płatki, siemię i ziarna słonecznika do miski.
  • Do składników sypkich wlałam roztwór drożdży i całość wymierzałam łyżką. Konsystencja jest zwarta, ale totalnie niepodobna do oglądanych przeze mnie ciast drożdżowych, bo zachowuje "leistość". Miałam szczere obawy, czy coś z tego wyjdzie :P.
  • Ciasto odłożyłam na jakieś 15-20 minut do wyrośnięcia - więcej nie wytrzymałam :P. Następnie przełożyłam je do natłuszczonej i obsypanej bułką tartą keksówki.
  • Chleb piekłam przez godzinę w 200st. C (grzałki góra-dół, bez termoobiegu).
Po wyjęciu odczekałam tylko tyle, by nie poparzyć się gorącą formą przy wyjmowaniu, i odkroiłam piętkę. Pycha to mało powiedziane, a już z odrobiną masła to w ogóle! :D. 

Jak przystało na chleb drożdżowy dość szybko traci świeżość - najsmaczniejszy jest w dniu upieczenia i kolejnego dnia, później nadal jest dobry, ale już nie powala aż tak :D. Dla naszej dwójki nie jest jednak problemem wszamanie go w dwa dni - kawałek zostawiłam w zasadzie tylko testowo ;).


Bardzo polecam ten przepis na pierwszy raz z pieczeniem chleba - chyba nie da się go zepsuć ;). Polecam jedynie w czasie robienia ciasta i jego wyrastania unikać wszelkich przeciągów ;).

Przede mną - chleb na zakwasie! W międzyczasie będę wprowadzać w życie inne modyfikacje tego przepisu - następny na pewno będzie obsypany makiem, który wręcz uwielbiam <3.

Pieczecie własne chlebki?

Kosmetyki DLA, Ziołowy balsam do ust - ochrona i pielęgnacja w jednym ;)



Zapowiedziane TUTAJ (wraz z analizami składów) testy kosmetyków DLA trwają w najlepsze ;). Ba, dzisiaj mam dla Was kolejny owoc tej współpracy - kilka słów o Ziołowym balsamie do ust, który szybko rozgościł się w kieszeni mojego płaszcza. Pomadki i balsamy do ust tego typu (pielęgnacyjne) uwielbiam - podobnie jak testowanie nowości w tej kategorii.


Typowe, poręczne, plastikowe opakowanie "szminkowe" kryje ziołowe mazidło. Plastik jest z tych "lepszych", co pozwala na spokojne użytkowanie bez niespodzianek. Etykietę natomiast wymieniłabym na nadruk na samym pudełku - napisy byłyby trwalsze, bo od miętolenia w kieszeni rogi naklejki nieco odchodzą ;). Sztyft jest prosty (brak ścięcia na skos), co mnie osobiście bardzo odpowiada.

7g tego balsamu kosztuje 18,90zł - sporo, ale biorąc pod uwagę bardzo zbitą, woskową konsystencję - starcza na dłużej niż standardowa pomadka.

Skład: 


Emolientowy, a nawet olejowy produkt! Podstawą jest masło shea wraz z maceratami olejowymi z rumianku, lipy i dziewanny (na bazie olejów: słonecznikowego i kokosowego) oraz wosk pszczeli  zaprawiony witaminą E i olejkiem eterycznym (w ramach zapachu ;)).

Skład wygląda naprawdę przyjemnie, ale do testów przystąpiłam z dużą dozą dystansu. Moje usta są niezwykle wymagające, a w okresie jesienno-zimowym trudno powstrzymać je przed wysychaniem i pękaniem, a i zmiany opryszczkowe nie są im obce xD.

Twardy, jakby woskowy sztyft o ledwie wyczuwalnym ziołowo-cytrusowym zapachu bez problemu rozprowadza się na ustach (delikatnie topi się pod wpływem ich ciepła) bez ryzyka odkształcenia, złamania, ukruszenia się czy "rozciapania"(czego najbardziej nie cierpię).

Najlepszą recenzją dla tego balsamu z mojej subiektywnej perspektywy jest to, że mamy listopad, przeszłam już przesileniowe choróbsko, a w tym roku jakoś nie doświadczyłam nieodłącznej opryszczki :D. Co roku, z regularnością godną lepszej sprawy, w okolicach drugiej połowy października nosiłam na twarzy piękne, swędzące niespodzianki. W tym roku (odpukać) nic tego nie zapowiada :D.

Balsam nie znika w trymiga z ust, przez co nie wymaga reaplikacji co minutę. Jednocześnie nie pozostawia na naskórku warg grubej, tłusto-oślizgło-lepkiej warstwy o mdłym smaku, a jedynie należyte uczucie odżywienia i ochrony przed wiatrem i niskimi temperaturami. Skoro już o smaku mowa - dla mnie jest totalnie neutralny (niewyczuwalny). Usta są natychmiast zmiękczone, wygładzone i przyjemne w dotyku, nawet jeśli zostały wcześniej podsuszone :P. Na likwidację suchych skórek czy pęknięć balsam potrzebuje jedynie  1-2 dni - sprawdziłam :D.

Do tego otrzymujemy delikatny, naturalny połysk - ale bez dodatku koloru. W zasadzie mam propozycję dla producenta - może linia pomadek bazujących na składzie tego balsamu, ale z dodatkiem koloru? Biorąc pod uwagę świetne działanie tego cuda myślę, że byłoby to ciekawe rozszerzenie portfolio o kolejny znakomity produkt ;).

Balsam DLA pewnie jeszcze nie raz nawiedzi moją kosmetyczkę. A co dba o Wasze usta? ;)

P.S. Pamiętajcie o urodzinowych konkursach na blogu i Fanpage! ;)