Eveline Facemed+, Maseczka oczyszczająco-detoksykująca z aktywnym węglem - działania próżno szukać...



Lubię tą chwilę relaksu po aplikacji maseczki na twarz. Filmik na Youtube, książka czy inny artykuł, szklanka herbaty - czego chcieć więcej ;). W czasie jednej z promocji w Rossmannie rzuciłam się niczym szczerbaty na suchary na dwie maseczki Eveline i dziś właśnie o jednej z nich chciałabym Wam opowiedzieć. Węgiel jest ostatnio bardzo modnym dodatkiem do produktów kosmetycznych, więc mój wybór padł na Facemed+: Maseczkę oczyszczająco-detoksykującą z aktywnym węglem.


Maseczka zamknięta jest w solidnym, szklanym słoiczku zabezpieczonym dodatkowo kartonikiem. Jak to u Eveline - napisów i informacji jest sporo, jak dla mnie zbyt dużo i nieczytelnie ;). Zakrętka jest plastikowa i w dotyku dość licha - lepiej, by nie miała kontaktów z podłogą ;). 

50ml maseczki kosztuje 17-22zł, w zależności od miejsca i skali promocji.

Skład:

Aqua (Water), Kaolin, Magnesium Aluminum Silicate, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Propylene Glycol, Glyceryl Stearates, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Glyceryl Stearate, PEG-100 Stearate, Polysorbate 20, Charcoal Powder, Polyacrylate Crosspolymer-6, Parfum (Fragrance), Phenoxyethanol, Methylparaben, Butylparaben, Ethylparaben, DMDM Hydantoin.

Kaolinowo-glinokrzemianowa baza wzbogacone glikolem propylenowym oraz olejem migdałowym to całkiem niezły start dla składu. Maseczka, dzięki humektantowi i olejowi powinna być mniej skłonna do zasychania na twarzy.. Dalej znajdziemy mieszanki emolientów syntetycznych i modyfikowany olej rycynowy. Mamy również tytułowy węgiel w niewielkiej ilości i parabeny w roli konserwantów (których osobiście nie obawiam się w żadnym stopniu).

Taki skład sprawia, że wymagania rosną ;).

Maseczka ma postać grafitowego kremu-pasty o nieco perfumeryjnym zapachu (który bardzo szybko wietrzeje). Nakłada się i rozsmarowuje łatwo na skórze, a dzięki trudnej do wyschnięcia konsystencji zmywa się dość łatwo ;).


Opakowanie starcza, zgodnie z deklaracjami producenta, na 12 aplikacji, które sumiennie wykonałam w ciągu 6 tygodni (nakładałam ją dwa razy w tygodniu) na oczyszczoną skórę twarzy potraktowaną peelingiem enzymatycznym Purederm (więcej TUTAJ). Cóż, pomimo braku efektów ubocznych, przesuszeń, łatwego zmywania i aplikacji w zasadzie... nie daje żadnego efektu trwalszego niż 1-2h. Przez tyle czasu skóra jest matowa i gładka, potem mam wrażenie jakbym niczego na facjatę nie nakładała xD. Nie zmniejszyła zaskórników, nie poprawiła kolorytu skóry - gdzie więc to oczyszczająco-detoksykujące działanie? Nie spodziewałam się po niej cudów, ale... no cokolwiek, naprawdę ;).

Przez to do drugiej, wygładzającej wersji mam teraz średnie nastawienie xD.

Chętnie natomiast poznam Wasze oczyszczające must have :D.

Obecna pielęgnacja włosów + świąteczny włosing ;)



Święta, święta i po świętach ;). Dla mnie ten okres zawsze jest czasem wzmożonej pracy: gotowanie, sprzątanie i wielkie imieniny taty. Dopiero drugi dzień Świąt to prawdziwy czas odpoczynku. W tym roku spędziłam go na drzemaniu, jedzeniu i kosmetycznym ogarnianiu się - szczególnie pod względem włosowym. Moje kudły nie mają ze mną lekko - ostatnio moja pielęgnacja wygląda wyjątkowo niewłosomaniaczo:

  • Rzadko nakładam cokolwiek przed myciem, więc olejowanie i miksy zeszły trochę na drugi plan. Jeśli jednak mi się to udaje, co całość noszę 15-60 minut.
  • Myję włosy dwukrotnie szamponem bazującym na mocnych detergentach.
  • Nakładam produkt do spłukiwania na 1-3 minuty i spłukuję.
  • Zawijam w ręcznik na 10 minut, później w koszulkę (5-20 minut w tzw. plunking/plopping), a następnie ugniatam łapkami ze stylizatorem, montuję wałek na "gniazdku" i pozostawiam do wyschnięcia. Z racji czasu schnięcia - bardzo często kładę się spać, gdy włosy są nadal wilgotne. Suszarki używam rzadko, bo włosy wyglądają po niej nie najlepiej.
Wczoraj natomiast złożyłam naprawdę bogaty zestaw:



  • Rano wtarłam w skórę głowy Spray wzmacniający O'Herbal z ekstraktem z korzenia tataraku (recenzja), a długość spryskałam samorobionym serum proteinowym (inspiracja TUTAJ) i nałożyłam Olejek arganowy (nie mylić z czystym olejem arganowym) Farmona z linii Herbal Care.
  • 20 minut przed myciem wtarłam w skórę głowy Peeling trychologiczny Basil Element (więcej o nim - TUTAJ).
  • Całość umyłam dwukrotnie szamponem Babuszki Agafii.
  • Nałożyłam glossa z Cassii i Kallosa Aloe (więcej o Cassii w moim wykonaniu TUTAJ) i nosiłam pod folią i ręcznikiem około 1,5 godziny.
  • Mieszankę zmyłam raz szamponem Babuszki i nałożyłam odrobinę balsamu BIOVAX Opuncja i Mango (więcej o serii TUTAJ) i przeczesałam włosy palcami. Po około minucie całość spłukałam, osuszyłam i wystylizowałam standardowo. Z wilgotnymi kudłami poszłam spać ;).

O tak, włosingu mi brakowało, podobnie jak domowego mieszania (serum proteinowe i babranie się z Cassią mnie zaspokoiło ;)). Włosy nabrały miodowych tonów, siwulce się schowały, a całość dzisiaj popołudniu wyglądała tak:



Po tak bogatym zestawie spodziewałam się obciążenia, jednak (ku mojemu zaskoczeniu) do niczego takiego nie doszło. Włosy są coraz dłuższe i coraz bardziej pierdzielnikowate - tu coś odstaje, tutaj zakręci się mocniej, a tam rozprostuje ;). Niedługo wybiorę się do fryzjera na podcięcie końcówek albo... powrót do krótkiej fryzury. Chciałam wprawdzie zrobić narzeczonemu przyjemność i zapuścić kudły do ślubu, jednak nie wiem, czy dam radę ;). Lepszej okazji i motywacji mieć już nie będę, ale krótkie włosy w moim wykonaniu są jednak łatwiejsze w obsłudze i dużo bardziej obliczalne ;). No nic, decyzję podejmę pewnie już na fotelu fryzjerskim ;).

A jak się mają Wasze włosy? ;)


Wesołych świąt!



Wigilia to absolutnie jeden z najbardziej rodzinnych dni w roku. Gotowanie w zasadzie już za mną, więc czas na życzenia dla Was ;).

Życzę Wam, aby zarówno czas Świąt, jak i Nowego Roku minął Wam w spokojnej, rodzinnej atmosferze - z jak najmniejszą ilością problemów. By wszystko, co sobie zaplanujecie i wymarzycie przebiegło bez komplikacji i po Waszej myśli. By zdrowie dopisywało - bo bez niego ani rusz, a z nim wszystko inne się ułoży. Wszystkiego, co dobre!

Tradycyjnie ubrałam w tym roku naszą domową choinkę w bombki (najstarsze mają pewnie ze 30 lat ;)).


I heheszkowy smaczek na dziś - M. dostał zadanie sklejenia piernikowego domku. Walczył kilka godzin dzielnie z lukrem... aż złapał za klej na gorąco xD. Cóż, nie zjemy go po świętach :D.


Wesołych Świąt i do przeczytania - niedługo ;)

Świąteczno-mikołajkowe prezenty ;)



Oderwałam się od pichcenia ciast, pierogów, barszczy i innych cudów. Święta to przecież nie tylko obowiązki, ale też przyjemności ;). Pod koniec roku jestem rozpieszczana różnego rodzaju paczkami - nie tylko kosmetycznymi, za które bardzo dziękuję ;). Myślę, że zaowocują one wieloma ciekawymi recenzjami w przyszłym roku.

Moja ukochana Elfa Pharm uraczyła mnie trzema cudami:



  • Trychologiczny peeling oczyszczający przeciw wypadaniu włosów Basil Element - jego piękny skład opiewałam już TUTAJ. Stosowałam go już trzy razy, opinia będzie się klarowała ;).
  • Płyn micelarny Bishojo - jestem bardzo ciekawa tej japońskiej serii. Testy rozpoczęłam właśnie dziś, cierpliwość nie jest moją mocną stroną xD.
  • Szampon do włosów przetłuszczających się z miętą pieprzową O'Herbal - mam bardzo dobre wspomnienia związane z miętową odżywką do włosów z tej serii (więcej TUTAJ), więc i do szamponu jestem bardzo pozytywnie nastawiona.
Scan Anida uszczęśliwiła mnie takimi dobrociami:


Sporo próbek, a wśród nich dwa pełnowymiarowe kosmetyki Acerin do stóp (maska-krem i dezodorant) i sporo produktów myjących spod szyldu Anida. Moja mama bardzo chciałaby się bliżej zaznajomić z maską do stóp. W przeciwieństwie do mnie moja rodzicielka uwielbia zajmować się pielęgnacją stóp - szkoda, że nie odziedziczyłam tego po niej xD.

Dotarła do mnie także paczka od drogerii Rossmann:


  • Serum do rzęs Eye Lash Isana - pisałam o nim wczoraj TUTAJ, warte zainteresowania ;)
  • Maska-krem do rąk Almond Dream Isana - ponownie po bardzo dobrych doświadczeniach z koncentratem do rąk Isana (więcej TUTAJ) mam co do niej dość duże wymagania. Ciekawe, czy je spełni ;)
  • Paletka cieni Sin Skin - przepiękna! Może ona przekona mnie do częstszego malowania oczu ;).
  • Pomadka ochronna "Żurawinowa babeczka" Isana - pomadki z tej serii lubię (są dobre i tanie ;)), więc nowa wersja też niedługo wyląduje w kieszeni płaszcza.
  • Intensywny krem do stóp Fusswohl - moja mama na niego też ostrzy sobie zęby ;)
  • Dwie pianki pod prysznic Isana (różana i cytrusowa) - obecnie dopiero zaczynam przygodę z kosmetykami pod prysznic w tej postaci. Liczę natomiast na piękne zapachy.
  • Olejek Piwonia i Migdały od Alterry - to już mój drugi olejek Alterry (wcześniejszy kupiłam na jednej z dużych przecen) i najwyższy czas, by któryś rozdziewiczyć ;). Chyba przez święta utopię włosy w olejach ;).
  • Czekolada z orzechami makadamia i migdały - oby poszły... wiadomo w co ;). 
Coś może interesuje Was szczególnie mocno? Ustawię sobie kolejkę do testów ;).

Nie samymi kosmetykami żyję, a mój prywatny Mikołaj w osobie M. pobił w tym roku wszystko swoimi prezentami:


Kolczyki z niebieskim oczkiem sprezentował mi spontanicznie na krakowskich Targach Bożonarodzeniowych ze słowami, że będą pasowały do pierścionka zaręczynowego. Było już wtedy po zmroku, nie miałam ze sobą pierścionka (zapomniałam xD) i wyobraźcie sobie - trafił idealnie z odcieniem ;).

Serduszka z bursztynami też stanowią część kompletu - dwa lata temu dostałam od M. idealnie pasujące do nich serduszko-wisiorek. To podobno już prezent urodzinowy ;).

Nie mogę też zapomnieć o szkolnych Mikołajkach z moją klasą - "Harda" Cherezińskiej jest moja <3. I już prawie przeczytana ;).

Musiałam być chyba wyjątkowo grzeczna w tym roku ;). Pochwalcie się swoimi prezentami!

Isana, Eye Lash, Serum do rzęs - z zadatkami na hit!



Wróciłam dziś do domu i od razu dopadłam do mojego kosmetycznej paczki mikołajkowej od Rossmanna. O jej całkowitej zawartości i innych Mikołajach opowiem Wam kiedy indziej, ale po rozpakowaniu jeden z produktów bardzo mocno przykuł moją uwagę składem. Mowa o serum do rzęs marki Isana - z wielkimi zadatkami na hit! Znacie pewnie mój stosunek do produktów na porost rzęs i brwi zawierających Bimatoprost (więcej TUTAJ). W skrócie - nie zamierzam ich nigdy używać ;). Nie oznacza to oczywiście, że na wszystkie serum do rzęs patrzę wilkiem. Dobry składowo produkt bez tego składnika zawsze znajdzie moje uznanie - a tak jest tym razem ;).


Skład:


Trzy nawilżacze: propanediol, glikol butylenowy i gliceryna stanowią bazę dla tego serum. Dalej znajdziemy lewulinian sodu i sól sodową kwasu anyżowego - o działaniu przeciwbakteryjnym i przeciwutleniającym. Całości dopełniają emulgatory, polisacharydy cukrowe (stosowane w kroplach nawilżających do oczu) oraz sól sodowa kwasu fitowego (składnik chelatujący i przeciwzapalny). Pojawia się również podstawowy składnik porostowy - acetylowany tetrapeptyd w połączeniu z ekstraktem z koniczyny. 

Zapowiada się naprawdę zacnie - moje rzęsy już w przeszłości ładnie rosły na różnego rodzaju "peptydach", więc i tym razem mam nadzieję na zacne wyniki. Opakowanie jest naprawdę ładne:


I do tego jeszcze cena ;). 6ml tego serum kosztuje 24zł, co w kategoriach serum do rzęs jest ceną wręcz szokująco niską. Tuż po Nowym Roku zacznę pewnie testy (albo wcześniej, jeśli nie wytrzymam xD). Z całą pewnością wstawię Wam na bloga efekty kuracji - już nie mogę się doczekać :D.

No właśnie - stosujecie jakieś serum bądź inny preparat na porost rzęs lub brwi?

P.S. Na fanpage bloga możecie zgarnąć spory zestaw kosmetyków - zapraszam ;)

Jantar, Odżywka w piance do włosów cienkich i przetłuszczających się - wielkie nic po i szał przed myciem ;)



Odżywki do włosów w piance kusiły mnie już od dłuższego czasu. W ramach zamierzchłej już akcji w Rossmannie (więcej o niej TUTAJ i TUTAJ) w pocie czoła poszukiwałam odżywek w piance Jantar - aż w końcu jedną z nich (w mojej opinii najbardziej "rokującą" dla moich włosów) przyniosłam do domu i bezzwłocznie przystąpiłam do testowania. Jak wypadły? ;)


Odżywkę dostajemy w opakowaniu typowym dla pianek stylizujących do włosów. Całość jest estetyczna i bardzo poręczna, a dysza pianki nie ulega zapchaniu. Nie udało mi się jej też uszkodzić, więc wytrzymałość opakowania notuję na plus ;). Wizualnie linia Jantar została w ostatnim czasie nieco odświeżona, co również mi odpowiada - jest czytelniej i bardziej elegancko.

180ml pianki kosztuje 9-10zł, w zależności od miejsca.

Skład:

Aqua (Water), Butane, Propane, Behentrimonium Chloride, Cetyl Alcohol, Propylene Glycol, Amber Extract, Hydrolyzed Keratin, Niacinamide, Glycerin, Panthenol, Cetrimonium Chloride, Hydroxypropyl Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Isobutane, Lactic Acid, VP/VA Copolymer, Disodium EDTA, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Parfum (Fragrance). 

Dwa gazy na początku składu odpowiadają za funkcjonowanie samej pianki i nie mają żadnego wpływu na włosy. Dalej znajdziemy antystatyk i emolient (alkohol tłuszczowy) wzbogacony glikolem propylenowym (humektant) oraz ekstraktem z bursztynu. Do zakupu akurat tej wersji przekonała mnie, a jakże - keratyna ;). Całość domknięta jest niacynamidem (witamina B3), gliceryną, pantenolem (humektanty), antystatykiem oraz filmformerami (pochodną gumy guar oraz kopolimerem, ilość śladowa). Końcówkę składu stanowią regulatory pH, konserwanty i kompozycja zapachowa. Sprecyzowanych wymagań dotyczących jej działania na włosy nie miałam - zakup został poczyniony z powodu palącej ciekawości ;). 

Odżywka ma postać niezwykle puszystej i gęstej piany, która radośnie i w wielkich ilościach wyskakuje z opakowania nawet przy krótkim naciśnięciu ;). Produkt jest jednak bardzo wydajny (więc nadprodukcję piany nie policzę tutaj za minus) i ma ledwie dostrzegalny zapach.


Bardzo przyjemnie się ją nakłada - od zawsze lubiłam babrać moje włosy w piance, ale dawno tego nie robiłam (nie trafiłam na razie na dobrą piankę do stylizacji moich kudeł ;)). Nałożona po myciu nawet w sporych ilościach nie wywołuje objawów 3xP (przychlast, przetłuszcz, przyklap), bajecznie łatwo się zmywa, ale... nie robi nic porywającego. Włosy są po zastosowaniu nieco nijakie - ani skręt nie powala na kolana, ani trwałość loków czy ich odporność na warunki zewnętrzne. Ot, włosy są takie średnie i tyle. 

Cudnie sprawdza się natomiast stosowana przed myciem na suche włosy solo lub jako podkład pod olej czy miksy odżywkowe. Wygląda na to, że dobrze się sprawdza pod płaszczykiem emolientowym ;). Wtedy włosy wyglądają pięknie - loki skręcają się mocniej, objętość fryzury jest optycznie większa, a włosom niestraszny jest wiatr, śnieg i mróz. Trzymają się w nienagannej formie przez 2-3 dni (i noce ;)), są miękkie (jednak nie "rozmiękczone" - bez efektu kaczuszki) i błyszczące. 

Ta pianka to jeden z nielicznych produktów, który zastosowany przed myciem robi mi na głowie "szał", a użyty jako d/s już absolutnie nie ;). Możliwe jest, że przetestuję jeszcze inne wersje tych pianek (obecnie mamy ich 4) - może uzyskam też lepsze efekty w stosowaniu deklarowanym przez producenta? ;)

Jakie są Wasze doświadczenia z odżywkami do włosów w piance? Lubicie, a może nie przepadacie? ;)

Higiena intymna od Cien (Lidl) - analizy składów



Pewnie pamiętacie, że często narzekałam na to, że do Lidla mi nie po drodze. Obecnie sytuacja znacząco się poprawiła i w czasie ostatniej wizyty w tym przybytku wpadły mi w oko żele i emulsje do higieny intymnej marki lidlowskiej - Cien. Najbardziej zwróciły moją uwagę buteleczki, które są uderzająco podobne do mojej ulubionej Intimei z Biedronki (KLIK!). Przypadek? Nie sądzę ;). Wywołane opakowaniem skojarzenia obudziły oczywiście nadzieję na znalezienie czegoś z delikatnym, fajnym składem. A jak wyszło w praktyce?

Wcześniej omówiłam inne serie do higieny intymnej:


Cien, Emulsja do higieny intymnej Pro care


Skład:


SLES przełamany betainą kokamidopropylową zapewni mocne mycie - niekoniecznie wskazane dla wrażliwych okolic intymnych ;). Ten efekt miał zostać złagodzony sporym dodatkiem nawilżającej gliceryny, jednak pomimo tych starań spory dodatek soli kuchennej nieco pogorszył sprawę. Dalej znajdziemy już konserwanty i substancje zapachowe, między którymi znajdziemy alantoinę, glikol propylenowy (nawilżacze) oraz kwasy: mlekowy i linolowy wraz z witaminami A i E. 

Cien, Emulsja do higieny intymnej Sensitive


Skład:


Z wersją Sensitive wiązałam (jak można się było spodziewać) największe nadzieje składowe. Co dostałam? Wersję Pro care wzbogaconą kroplą pantenolu (nawilżacz). Niestety, ten dodatek absolutnie nie uczynił z tego kosmetyku wersji dla wrażliwców. A miało być tak pięknie...

Cien, Żel do higieny intymnej Fresh


Skład:


Tym razem wielkich zmian również nie zanotowałam - w porównaniu z wersją Pro care zniknął jeden detergent, a pojawiły się: odrobina ekstraktu z aloesu oraz barwnik (by żel był ładnie niebieski, taki w pełni "fresh" ;)).

Wszystkie trzy produkty zostały stworzone na jednej, bazowej kanwie - jeśli śledzicie tego typu wpisy u mnie to zapewne zauważyliście, że nie jest to odosobniona praktyka. W ten sposób dość łatwo mnoży się kolejne wersje produktów. Ważne, że nie poszli w stronę Lactacydu i nie rozlewają jednego produktu do różnych opakowań ;). Niemniej jednak "Sensitive" absolutnie nim nie jest. Może Rossmann ze swoim Facelle i Biedronka z Intimeą za bardzo mnie rozpuścili w kategorii budżetowych produktów do higieny intymnej i za dużo wymagam? ;)

Czego używacie obecnie do higieny intymnej? Chętnie przetestuję nowe typy ;)

Soczewki kontaktowe - moja historia



Początek grudnia zawsze przypomina mi o niezwykle ważnej, "użytkowej"zmianie w moim życiu - równo 10 lat temu w mojej łazience zagościły soczewki kontaktowe. Powód był prozaiczny - uważałam (i w zasadzie nadal uważam xD), że do mojego kształtu twarzy prawie żadne oprawki nie pasują. Okulary, ze względu na krótkowzroczność, nosiłam od 12 roku życia. Jeśli do tych zagadnień dodamy jeszcze chorobliwą dbałość o czystość szkieł (pucowanie ciągle i bez przerwy ;)) to nikogo nie zdziwi, że swoim rodzicom już od pierwszej klasy liceum wierciłam dziurę w brzuchu o soczewki.

W końcu się udało i umówiłam się na wizytę pod tytułem "dobór soczewek". Osobiście nazwałabym ją raczej "nauką obsługi". Zarówno to spotkanie jak i pierwsze trzy dni użytkowania moich nowych patrzałek wspominam jako katorgę - to nieprzerwane uczucie ciała obcego w oku xD. Zależało mi jednak bardzo na przejściu na soczewki, więc zaparłam się jak osioł i... czwartego dnia nie czułam już nic ;). Pierwszy sukces zaliczony.

Swoją pierwszą parę soczewek (Soflens 59) zamówiłam u optyka wraz z płynem Renu, przepłacając niemiłosiernie:

2 sztuki - 44zł (radzę nawet nie sprawdzać, ile kosztuje opakowanie liczące 6 sztuk w sieci... xD).

360ml płynu - 40zł.

Ze względu na wiecznie dziurawy budżet licealistki (a potem - studentki) pod koniec pierwszego miesiąca użytkowania zaczęłam się rozglądać za innymi, tańszymi opcjami zakupu soczewek i płynów do nich. Tak trafiłam na Allegro i rozpoczęła się moja przygoda z "kontaktami" Frequency 55 (za opakowanie liczące 6 sztuk płaciłam około 55zł). Płyn pozostał taki sam.


I tak przez 3 lata żyłam sobie spokojnie z soczewkami, aż... postanowiłam spróbować najbardziej budżetowego zestawu, przy którym obstaję do dziś - jednak nie przez cenę, ale dlatego, że się sprawdza ;)).

Stosuję zamiennie Soflens 59 i Soflens 38 (oba rodzaje noszę w systemie miesięcznym mimo tego, że Soflens 38 to wersja kwartalna), płacąc około 35zł za 6 sztuk soczewek.



Moim płynem został natomiast... półlitrowy Horien w zawrotnej cenie około 12zł ;).


Z perspektywy czasu muszę jednak przyznać, że w swojej przygodzie z soczewkami miałam naprawdę wiele szczęścia (czasami więcej niż rozumu, szczególnie w nastoletnich latach):

  • Przez wiele lat nosiłam tylko soczewki - obecnie popołudniami i w weekendy chodzę w okularach, by dać odpocząć rogówce.
  • W ciągu tych 10 lat może 4 razy zdarzyło mi się zapomnieć o zdjęciu soczewek na noc i może dwa razy udało mi się którąś zgubić ;).
  • Mam symetryczną wadę, która zmienia się również równomiernie - taką samą na obu patrzałkach (krótkowidztwo, -2.0), co znacząco obniża koszty i akrobacje przy zdejmowaniu.
  • W tym czasie tylko raz miałam problem ze spojówkami, spowodowany, a jakże, smogiem - już wiem jak sobie z nim radzić, nawrotów nie zanotowałam.
  • Nadal chętniej sięgam po soczewki ze względu na wygodę ich użytkowania.
  • Mogę nosić soczewki "długodystansowe" (miesięczne) bez niemiłych konsekwencji.
A jak jest z soczewkami i okularami u Was? Co wolicie, czego jesteście przeciwnikami, jakie są Wasze hity i kity w tej materii? Chętnie się zainspiruję ;).

Tisane - w kosmetyczce niezmiennie od lat ;)



Czy ktokolwiek z Was nie słyszał nigdy o balsamie do ust Tisane? Sama poznałam go jeszcze w czasach nastoletnich, przy okazji jednego z pobytów w szpitalu. Dorobiłam się tam dramatycznie spierzchniętych ust, na które żadne znane mi wtedy środki nie pomagały. Jedna z pielęgniarek podsunęła mi wtedy pomysł zakupu balsamu Tisane, który sprawdził się tak świetnie, że przez kolejne lata przewijał się nieustannie przez moją kosmetyczkę. W ramach współpracy z tą marką miałam także okazję poznać ich inne produkty: Balsam do paznokci 2x5 oraz pomadkę ochronną. Balsamik do ust dla dzieci poleciał do mojej małej bratanicy ;).


Klasyk, czyli balsam do ust w słoiczku, pójdzie na pierwszy ogień - z sentymentu ;)

Balsam do ust Tisane (w słoiczku)


Kosmetyk zamknięty jest w malutkim, uroczym słoiczku z zakrętką. Zawartość chroniona jest plombą - mamy pewność, że nikt nie gmerał przed nami w środku ;). Kwestia wygody przy takim rozwiązaniu jest zawsze dyskusyjna, jednak działanie tego balsamu przykrywa płaszczem niepamięci ewentualne niedogodności związane z operowaniem paluchami w kosmetyku - aczkolwiek osoby z dłuższymi paznokciami mogą go przeklinać ;). 

4,7g balsamu kosztuje od 7 do 10zł, w zależności od wybranej apteki - tam właśnie znajdziemy go najłatwiej.

Skład:


Produkt przeznaczony do pielęgnacji i zabezpieczania ust powinien być mocno emolientowy - i tutaj nie jest inaczej ;). Wosk pszczeli połączony z oliwą z oliwek, wazeliną, olejem rycynowym i estrami oraz alkoholami tłuszczowymi zadba o odpowiednie natłuszczenie ust. Miód wraz wraz z glikolem propylenowym odpowiada za działanie nawilżające. Z ciekawych składników zawiera również ekstrakty z melisy i jeżówki, a także cholesterol (emolient) i witaminę E. Pochód składników zamyka naturalna substancja zapachowa. Konserwantów nie stwierdzono ;).

Ma postać żółto-beżowego masełka o delikatnym, nieco waniliowo-orzechowym zapachu, który jednak szybko ulatuje. Po nałożeniu na usta pozostawia cienką, błyszczącą, nieklejącą warstwę.


Sprawdza się w każdej sytuacji - zarówno jako codzienne smarowidło do ust jak i kosmetyk do zadań specjalnych. Nawilża, natłuszcza i chroni delikatny naskórek warg przed działaniem czynników pogodowych (słońca, wiatru, deszczu, mrozu), a jeśli zapomnimy zabrać go z domu i przesuszymy nasze usta - jego aplikacja znakomicie przyspieszy gojenie pęknięć, suchych skórek czy nawet efektów po opryszczce. 

Przy jego gęstej konsystencji wystarczy odrobina, by pokryć całe usta cienką warstwą - wydajność jest również jego mocną stroną. Stosowałam go również jako krem uniwersalny, w przypadku przesuszonej skóry nosa czy policzków w trakcie zimowych wyjazdów oraz jako ratunek na skórne efekty po katarze. Nawet dłonie zdarzało mi się nim smarować z braku kremu pod ręką ;). W każdym z przypadków działał jak swoisty "opatrunek w kremie" na potraktowaną nim skórę. Pomimo mnogości szminek w moich torebkach i płaszczach - nie zamierzam z niego rezygnować ;).

W odpowiedzi na sugestie klientów dotyczące aplikacji powstał również balsam w wersji "pomadkowej".

Pomadka ochronna Tisane Classic


Pomadka zamknięta jest w standardowym, plastikowym opakowaniu. Radzę uważać - może nie przeżyć spotkania z podłogą ;). Działa jednak dobrze, nie zacina się ani nie blokuje przy wsuwaniu i wysuwaniu. Z całą pewnością jest to higieniczniejsze rozwiązanie od słoiczka ;).

4,3g pomadki kosztuje 9-11zł, w zależności od wybranej apteki.

Skład:


Pomadka ta nie ma składu identycznego jak balsam. Tutaj składnikiem bazowym jest oliwa z oliwek wzbogacona estrami tłuszczowymi, olejem rycynowym, glicerydami, parafiną lanoliną i miodem. Znajdziemy w niej również ekstrakty (jeżówka, melisa, ostropest), wosk pszczeli, niewielki dodatek modyfikowanego silikonu, glikol propylenowy (nawilżacz) oraz witaminę E. Pomadka zawiera również konserwanty - parabeny, do których nie mam żadnych zastrzeżeń.

Zmiany składu w stosunku do balsamu mnie nie dziwią - trzeba wszak osiągnąć konsystencję odpowiednią do ulepienia trwałego, mlecznożółtego sztyftu o waniliowo-miodowym zapachu. 

Przy pierwszej aplikacji pomadka wymaga kilkukrotnego przesunięcia sztyftem po powierzchni ust. Przy kolejnych użyciach wystarczy jedno maźnięcie, by pokryć usta błyszczącą, nieklejącą i cienką warstwą kosmetyku - dzięki temu nie musiałam narzekać na wydajność ;). Nawilża i chroni usta niczym topowe pomadki z mojego prywatnego rankingu mazideł do ust, jednak nie ma aż tak intensywnego działania regenerującego jak balsam (do niego ciężko będzie doskoczyć czemukolwiek ;)). Jest dobrym rozwiązaniem, gdy nie chcemy brudzić sobie palców przy użytkowaniu, jednak i tak każdego będę namawiać do spróbowania balsamu w słoiczku ;).

Wychodząc z tematu ust i problemów z nimi przy okazji okresu zimowego chcę nadmienić, że moje paznokcie i ich okolice również nie mają wtedy lekko. Słabe krążenie owocuje rozdwajaniem paznokci i suchymi skórkami wokół nich, które bezmyślnie skubię. Nigdy nie miałam problemu z obgryzaniem paznokci, ale skórki... to niestety co innego xD. Zależy mi więc na tym, żeby skórki wokół paznokci były odpowiednio nawilżone i niezadarte, a przy tym nie cierpię wręcz mieć tłustych rąk. Bez wielkich nadziei spróbowałam jednak Balsamu do paznokci 2x5 Tisane.

Balsam do paznokci 2x5 Tisane


Słoiczek znany nam z balsamu do ust pojawia się tutaj w roli opakowania jedynie ze zmienionym napisem. Zabezpieczany jest dodatkowo plastikowym blistrem z etykietą. W przypadku paznokci ciężko jest sobie wyobrazić lepsze rozwiązanie dla produktu o takiej konsystencji - tubka by nie przeszła. 

4,5g balsamu kosztuje od 7 do 10zł, w zależności od miejsca zakupu (apteki).

Skład:


Emolienty (wazelina, wosk pszczeli, olej rycynowy, estry i alkohole tłuszczowe) wzbogacone glikolem propylenowym i pantenolem (nawilżacze) oraz ekstraktami ze skrzypu, kopru i ostropestu. Zawiera również dodatki: keratynę, witaminy E i C oraz cholesterol. Końcówka składu to konserwanty (w tym parabeny) oraz substancja zapachowa. 

Zanim zobaczyłam skład i zawartość słoiczka obawiałam się nieco, że ten produkt będzie... balsamem nalanym w słoiczek z innym napisem, jednak na szczęście się tak nie stało ;). Żółtawe masełko bardzo podobne w dotyku do masła shea o delikatnie orzechowo-waniliowym zapachu całkiem łatwo się nakłada - wbrew pozorom bez brudzenia i tłuszczenia wszystkiego wokoło. 


Wchłania się zadziwiająco szybko, jednak pozostawia po sobie uczucie odżywionej, dopieszczonej skóry. Dość często nakładam go na całe dłonie pod rękawiczki na noc, dzięki czemu nie widzę jeszcze na nich objawów zimy. Paznokcie również nie ulegają mrozowej defragmentacji z żalu za latem - ba, są zdrowo błyszczące, a skórki - zadbane. Nawet w bardzo stresujących momentach (gdzie mimowolnie skubię przy palcach wszystko, co odstaje) nie mam czego uszkodzić przy palcach. Skórki są gładkie, nawilżone i nieodstające ;). Ze względu na swoją gęstą formułę również (jak balsam do ust i pomadka) starcza na bardzo długo.

Tisane to polska, niedroga marka pełna godnych uwagi produktów. Warto o niej pamiętać przy zakupach w aptece ;).

Opowiedzcie proszę o swoich doświadczeniach z produktami Tisane lub o Waszych ulubieńcach z kategorii pielęgnacja ust i paznokci ;).

P.S. W mikołajkowym konkursie na fanpage (KLIK!) możecie zgarnąć 5 zestawów produktów Tisane - zapraszam!

Kascyskowy list do Mikołaja ;)



Zbliżające się Święta Bożego Narodzenia motywują do sprawiania przyjemności sobie i bliskim. Czego ja już nie nakupiłam na wcześniejszych akcjach promocyjnych (Black Friday, Cyber Monday), a tu jeszcze 5 grudnia będziemy mieć Dzień Darmowej Dostawy. Tego dnia prezenty będziemy mogli zakupić wprost do domu nie ponosząc kosztów wysyłki. Fajna sprawa, gdy stacjonarnie w sklepach nie ma akurat czegoś, czego szukamy, albo... jesteśmy po prostu wygodni ;). 

W Świętach najważniejsza jest obecność naszych bliskich, jednak czemu nie umilić sobie tego okresu robieniem listy swoich wymarzonych prezentów? A nuż ktoś się nią zainspiruje ;). Moje zachciewajki rozciągają się od Sasa do lasa, co zresztą zaraz sami zobaczycie ;).

Moja mikołajkowa wish lista:


Filiżanki i kubki z oryginalnym motywem na "uszku" - ostatnio wygrywają u mnie motywy zwierzęce (poroża, łapy z pazurami, wiewiórczy ogon itp.). Koniecznie dwie sztuki, żeby M. nie był zazdrosny ;).


Bluza lub koszulka z motywem z Gwiezdnych Wojen - wiecie, że pierwszą część tej serii obejrzałam zaledwie dwa lata temu? Dzięki M. zostałam fanką (psychofanką? ;)) i teraz chciałabym mieć jakiś tematyczny gadżet - a najpraktyczniejszym będzie bluza lub koszulka. P.S. 18 grudnia idziemy do kina na nowe SW <3.


Gra planszowa "Pan tu nie stał!" - opis gry bardzo przykuł moją uwagę. Może zdyskredytuje moich ulubionych "Osadników z Catanu"? ;)


"Harda" Cherezińskiej - po przeczytaniu (ba, wręcz łyknięciu w całości) trylogii "Odrodzone królestwo" chciałabym się bliżej przyjrzeć twórczości tej autorki. Najbardziej przykuwa moją uwagę "Harda" - pewnie dlatego, że traktuje o historii Świętosławy, naprawdę twardej kobiety jak na swoje czasy.

Pakiet mafijny Mario Puzo: "Ojciec chrzestny", "Sycylijczyk", "Ostatni don" - filmową trylogię "Ojca chrzestnego" wciągnęłam ostatnio (w końcu!) dosłownie jednym tchem i chętnie porównałabym ekranizację z pierwowzorem książkowym.


"Millenium tom 3. Zamek z piasku, który runął." Stiega Larssona - kontynuacja mojej niedokończonej historii czytelniczej z przeszłości. Dwie pierwsze części przeczytałam z wypiekami na twarzy i mam je w swojej biblioteczce - czas na kolejną ;).

Czarny pasek z ozdobną, srebrną klamrą - szczególnie podobają mi się te w styli vintage, z pięknymi, kwiatowymi motywami (ale czy kogoś tutaj w ogóle to dziwi? ;)).

Komplet "gwiazdkowej" biżuterii - motyw gwiazdki lub pięciopłatkowego kwiatu kusi mnie od bardzo dawna. Szukam też wersji, która korespondowałaby z moim pierścionkiem ;). Tutaj komplet od W.KRUK, gdzie do 24 grudnia każdy zakup powyżej 500zł premiowany jest Gwiazdą o wartości 149zł i 15% rabatu ;).

Love Chloe EDP - podsunęliście mi ją ostatnio na blogowym FB. Poniuchałam, ponosiłam próbny psik i... tak, chcę ją mieć (jak już kiedyś obrabuję jakiś bank... ;)).


Urządzenie do domowej depilacji światłem (IPL) - to bardziej ciekawość niż typowe, zakupowe "chcę". Zastanawiam się jakie są efekty po tego typu urządzeniu i jaka jest jego żywotność w domowych warunkach. Może kiedyś przetestuję - na obecną chwilę moje zaufanie najbardziej wzbudzają propozycje Remingtona.

Kochani, a co wy chcielibyście dostać od Mikołaja? ;)

Mesoboost: Perfect Illusion oraz Collagen & Elastin: bogaty zestaw odżywczy ;)



Wspominałam Wam przy okazji recenzji kremu Filler Max od Peel Mission, że nie używałam go regularnie - jedynie w momentach podrażnień skóry z różnych powodów. W ramach współpracy z Empire Pharma miałam okazję przetestować jeszcze dwa produkty do pielęgnacji twarzy z serii Mesoboost: żel Collagen & Elastin oraz krem Perfect Illusion. Oba kosmetyki wybrałam z serii do pielęgnacji domowej - dostępne są również warianty do użytku profesjonalnego.


Oba kosmetyki zamknięte są w plastikowych opakowaniach typu airless, które zapewniają higieniczne dozowanie produktów. Nie trzeba w nich gmerać palcami ;). Sam wygląd opakowań jest przejrzysty, czytelny i dość apteczny - budzi zaufanie "od pierwszego wejrzenia". 

Wezmę pod lupę najpierw krem, a następnie żel Mesoboost.

Krem Mesoboost Perfect Illusion


30ml tego kremu kosztuje od 120 do 160zł - słono, ale ponownie rolę gra tutaj kwestia profesjonalnego sygnowania.

Skład:


Emolientowa baza (masło shea, alkohol i emolient tłuszczowy) została wzbogacona sporymi dawkami hialuronianu sodu (nawilżacz) oraz kolagenu (proteina). Resztę składu stanowią substancje odpowiadające za konsystencję kosmetyku oraz konserwanty. Pod koniec składu znajdziemy kopolimer (filmformer) oraz barwnik. 

Można powiedzieć dosadnie: krótko, treściwie i na temat ;). Skład zachowuje dobrą równowagę między natłuszczaniem i zabezpieczaniem (emolienty) a nawilżaniem i regeneracją (hialuronian sodu i kolagen). Śladowa ilość filmformeru mojej cerze nie przeszkadza ;).

Krem ma gęstą, wręcz masełkowatą konsystencję (zasługa dużej zawartości masła shea?) oraz przyjemny, lekko kwiatowy zapach.


Krem stosowałam dwa razy dziennie - rano pod makijaż i wieczorem pod żel Collagen & Elastin. Przy pierwszej aplikacji, gdy zobaczyłam jego konsystencję, obawiałam się, że jego wchłanianie będzie trwało wieki, a samo rozsmarowywanie również nie będzie przyjemnością. Rzeczywistość jednak zaskoczyła mnie pozytywnie - krem rozsmarowuje się całkiem dobrze, a wchłania szybko do lekko pudrowego wykończenia. Bez tłustych warstewek i bez rolowania pod makijażem - w żaden sposób nie skraca jego trwałości ;). Tyle o sprawach użytkowych - działanie użytkowe ocenię wraz z żelem.

Żel Mesoboost Collagen & Elastin


30ml żelu kosztuje od 130 do 160zł - jak wyżej ;).

Skład:


Hialuronian sodu, kolagen, elastyna, glukonolakton i konserwant - ponownie krótko i bardzo treściwie ;). Nawilżenie, regeneracja i szanse na zmniejszenie przebarwień w pakiecie ;).

Gęsty, lekko mleczny żel nie ma żadnego zapachu i łatwo rozprowadza się na skórze.


Stosowałam go zgodnie z zaleceniami producenta codziennie wieczorem, a po 20 minutach od aplikacji na twarz (z pominięciem okolic oczu), szyję i dekolt zmywałam wodą. Pierwsza aplikacja wywołała u mnie lekki niepokój, ponieważ po 1-2 minutach od nałożenia twarz ulega zaczerwienieniu i nieco "pali". Po około 10 minutach to uczucie znika, pozostaje natomiast napięta warstewka. Ze względu na te efekty popieram producenta - przy nakładaniu lepiej omijać okolice oczu ;). Zmywa się bezproblemowo.

Efekty stosowania tego zestawu nie dały na sobie długo czekać ;). Już po pierwszej aplikacji skóra jest zauważalnie mocniej nawilżona, gładka i miękka, a jednocześnie nie sprawia wrażenia, że jest przeładowana kosmetykami pielęgnacyjnymi. Pod względem zaskórnikowym w żaden sposób nie wpłynął na pogorszenie stanu cery, natomiast pojedyncze zmiany ropne, które czasami mi się przydarzają (w okolicach menstruacji) zagoiły się jakby szybciej. Kolejne aplikacje zaowocowały poprawą napięcia skóry, ujednoliceniem kolorytu oraz bardziej wypoczętym wyglądem (pomimo tego, że moja doba nadal nie uległa rozciągnięciu ;)). Rozszerzone pory na mojej twarzy stały się mniej widoczne - to pewnie też zasługa wzrostu napięcia i jędrności skóry. 

Mam 27 lat (jeszcze ;)), więc zbyt wielu zmarszczek do ukrycia nie mam, jednak niewielkie mimiczne, które mam wokół ust stały się mniej widoczne. Ten zestaw w ogóle sprawił na mojej cerze efekt niczym po zastosowaniu bazy pod makijaż. 

Zdaję sobie sprawę, że są to drogie kosmetyki profesjonalne, jednak tutaj cena idzie w parze z działaniem i jakością. Jak sami wiecie czytając opinie w różnych miejscach w sieci - nie zawsze tak jest, więc uważam, że o takich markach (i to na dodatek polskie!), które dbają o dobro klienta należy pisać ;).

Stosowaliście w przeszłości jakiekolwiek profesjonalne kosmetyki? Jak je wspominacie?