Tisane - w kosmetyczce niezmiennie od lat ;)



Czy ktokolwiek z Was nie słyszał nigdy o balsamie do ust Tisane? Sama poznałam go jeszcze w czasach nastoletnich, przy okazji jednego z pobytów w szpitalu. Dorobiłam się tam dramatycznie spierzchniętych ust, na które żadne znane mi wtedy środki nie pomagały. Jedna z pielęgniarek podsunęła mi wtedy pomysł zakupu balsamu Tisane, który sprawdził się tak świetnie, że przez kolejne lata przewijał się nieustannie przez moją kosmetyczkę. W ramach współpracy z tą marką miałam także okazję poznać ich inne produkty: Balsam do paznokci 2x5 oraz pomadkę ochronną. Balsamik do ust dla dzieci poleciał do mojej małej bratanicy ;).


Klasyk, czyli balsam do ust w słoiczku, pójdzie na pierwszy ogień - z sentymentu ;)

Balsam do ust Tisane (w słoiczku)


Kosmetyk zamknięty jest w malutkim, uroczym słoiczku z zakrętką. Zawartość chroniona jest plombą - mamy pewność, że nikt nie gmerał przed nami w środku ;). Kwestia wygody przy takim rozwiązaniu jest zawsze dyskusyjna, jednak działanie tego balsamu przykrywa płaszczem niepamięci ewentualne niedogodności związane z operowaniem paluchami w kosmetyku - aczkolwiek osoby z dłuższymi paznokciami mogą go przeklinać ;). 

4,7g balsamu kosztuje od 7 do 10zł, w zależności od wybranej apteki - tam właśnie znajdziemy go najłatwiej.

Skład:


Produkt przeznaczony do pielęgnacji i zabezpieczania ust powinien być mocno emolientowy - i tutaj nie jest inaczej ;). Wosk pszczeli połączony z oliwą z oliwek, wazeliną, olejem rycynowym i estrami oraz alkoholami tłuszczowymi zadba o odpowiednie natłuszczenie ust. Miód wraz wraz z glikolem propylenowym odpowiada za działanie nawilżające. Z ciekawych składników zawiera również ekstrakty z melisy i jeżówki, a także cholesterol (emolient) i witaminę E. Pochód składników zamyka naturalna substancja zapachowa. Konserwantów nie stwierdzono ;).

Ma postać żółto-beżowego masełka o delikatnym, nieco waniliowo-orzechowym zapachu, który jednak szybko ulatuje. Po nałożeniu na usta pozostawia cienką, błyszczącą, nieklejącą warstwę.


Sprawdza się w każdej sytuacji - zarówno jako codzienne smarowidło do ust jak i kosmetyk do zadań specjalnych. Nawilża, natłuszcza i chroni delikatny naskórek warg przed działaniem czynników pogodowych (słońca, wiatru, deszczu, mrozu), a jeśli zapomnimy zabrać go z domu i przesuszymy nasze usta - jego aplikacja znakomicie przyspieszy gojenie pęknięć, suchych skórek czy nawet efektów po opryszczce. 

Przy jego gęstej konsystencji wystarczy odrobina, by pokryć całe usta cienką warstwą - wydajność jest również jego mocną stroną. Stosowałam go również jako krem uniwersalny, w przypadku przesuszonej skóry nosa czy policzków w trakcie zimowych wyjazdów oraz jako ratunek na skórne efekty po katarze. Nawet dłonie zdarzało mi się nim smarować z braku kremu pod ręką ;). W każdym z przypadków działał jak swoisty "opatrunek w kremie" na potraktowaną nim skórę. Pomimo mnogości szminek w moich torebkach i płaszczach - nie zamierzam z niego rezygnować ;).

W odpowiedzi na sugestie klientów dotyczące aplikacji powstał również balsam w wersji "pomadkowej".

Pomadka ochronna Tisane Classic


Pomadka zamknięta jest w standardowym, plastikowym opakowaniu. Radzę uważać - może nie przeżyć spotkania z podłogą ;). Działa jednak dobrze, nie zacina się ani nie blokuje przy wsuwaniu i wysuwaniu. Z całą pewnością jest to higieniczniejsze rozwiązanie od słoiczka ;).

4,3g pomadki kosztuje 9-11zł, w zależności od wybranej apteki.

Skład:


Pomadka ta nie ma składu identycznego jak balsam. Tutaj składnikiem bazowym jest oliwa z oliwek wzbogacona estrami tłuszczowymi, olejem rycynowym, glicerydami, parafiną lanoliną i miodem. Znajdziemy w niej również ekstrakty (jeżówka, melisa, ostropest), wosk pszczeli, niewielki dodatek modyfikowanego silikonu, glikol propylenowy (nawilżacz) oraz witaminę E. Pomadka zawiera również konserwanty - parabeny, do których nie mam żadnych zastrzeżeń.

Zmiany składu w stosunku do balsamu mnie nie dziwią - trzeba wszak osiągnąć konsystencję odpowiednią do ulepienia trwałego, mlecznożółtego sztyftu o waniliowo-miodowym zapachu. 

Przy pierwszej aplikacji pomadka wymaga kilkukrotnego przesunięcia sztyftem po powierzchni ust. Przy kolejnych użyciach wystarczy jedno maźnięcie, by pokryć usta błyszczącą, nieklejącą i cienką warstwą kosmetyku - dzięki temu nie musiałam narzekać na wydajność ;). Nawilża i chroni usta niczym topowe pomadki z mojego prywatnego rankingu mazideł do ust, jednak nie ma aż tak intensywnego działania regenerującego jak balsam (do niego ciężko będzie doskoczyć czemukolwiek ;)). Jest dobrym rozwiązaniem, gdy nie chcemy brudzić sobie palców przy użytkowaniu, jednak i tak każdego będę namawiać do spróbowania balsamu w słoiczku ;).

Wychodząc z tematu ust i problemów z nimi przy okazji okresu zimowego chcę nadmienić, że moje paznokcie i ich okolice również nie mają wtedy lekko. Słabe krążenie owocuje rozdwajaniem paznokci i suchymi skórkami wokół nich, które bezmyślnie skubię. Nigdy nie miałam problemu z obgryzaniem paznokci, ale skórki... to niestety co innego xD. Zależy mi więc na tym, żeby skórki wokół paznokci były odpowiednio nawilżone i niezadarte, a przy tym nie cierpię wręcz mieć tłustych rąk. Bez wielkich nadziei spróbowałam jednak Balsamu do paznokci 2x5 Tisane.

Balsam do paznokci 2x5 Tisane


Słoiczek znany nam z balsamu do ust pojawia się tutaj w roli opakowania jedynie ze zmienionym napisem. Zabezpieczany jest dodatkowo plastikowym blistrem z etykietą. W przypadku paznokci ciężko jest sobie wyobrazić lepsze rozwiązanie dla produktu o takiej konsystencji - tubka by nie przeszła. 

4,5g balsamu kosztuje od 7 do 10zł, w zależności od miejsca zakupu (apteki).

Skład:


Emolienty (wazelina, wosk pszczeli, olej rycynowy, estry i alkohole tłuszczowe) wzbogacone glikolem propylenowym i pantenolem (nawilżacze) oraz ekstraktami ze skrzypu, kopru i ostropestu. Zawiera również dodatki: keratynę, witaminy E i C oraz cholesterol. Końcówka składu to konserwanty (w tym parabeny) oraz substancja zapachowa. 

Zanim zobaczyłam skład i zawartość słoiczka obawiałam się nieco, że ten produkt będzie... balsamem nalanym w słoiczek z innym napisem, jednak na szczęście się tak nie stało ;). Żółtawe masełko bardzo podobne w dotyku do masła shea o delikatnie orzechowo-waniliowym zapachu całkiem łatwo się nakłada - wbrew pozorom bez brudzenia i tłuszczenia wszystkiego wokoło. 


Wchłania się zadziwiająco szybko, jednak pozostawia po sobie uczucie odżywionej, dopieszczonej skóry. Dość często nakładam go na całe dłonie pod rękawiczki na noc, dzięki czemu nie widzę jeszcze na nich objawów zimy. Paznokcie również nie ulegają mrozowej defragmentacji z żalu za latem - ba, są zdrowo błyszczące, a skórki - zadbane. Nawet w bardzo stresujących momentach (gdzie mimowolnie skubię przy palcach wszystko, co odstaje) nie mam czego uszkodzić przy palcach. Skórki są gładkie, nawilżone i nieodstające ;). Ze względu na swoją gęstą formułę również (jak balsam do ust i pomadka) starcza na bardzo długo.

Tisane to polska, niedroga marka pełna godnych uwagi produktów. Warto o niej pamiętać przy zakupach w aptece ;).

Opowiedzcie proszę o swoich doświadczeniach z produktami Tisane lub o Waszych ulubieńcach z kategorii pielęgnacja ust i paznokci ;).

P.S. W mikołajkowym konkursie na fanpage (KLIK!) możecie zgarnąć 5 zestawów produktów Tisane - zapraszam!

Miss Sporty Precious Pearl nr 050 - nocne niebo na paznokciach ;)



Tak uwielbiam malować paznokcie, a tak bardzo mi z tym rytuałem nie po drodze ;). Przejechanie płytki bezbarwnym lakierem jest szybsze (także w usuwaniu), a do hybryd nie mam przekonania ze względów "ideologicznych" ;). Lato działa jednak nawet na mnie i na moich paznokciach wylądował lakier Miss Sporty Precious Pearl nr 050, kojarzący mi się z rozgwieżdżonym, wieczornym niebem ;).


Jak na osobę, która w tym roku ledwie drugi raz pomalowała paznokcie kolorowym lakierem jego aplikacja była bezproblemowa. Dodatkowo ułatwił mi to wąski pędzelek - z "maxi brush" nadal się nie lubię i chyba nie polubię nigdy xD. Schnie szybko, a pokryty warstwą top coat'u Quick Dry od Golden Rose przez 3 dni wyglądał bez zarzutu. Nie testowałam jednak dłużej jego trwałości - czwartego dnia musiałam go zmyć przed egzaminem ;). Pomimo drobinek jego usunięcie tym sposobem (KLIK!) nie sprawiło mi żadnych problemów.

7ml lakieru kosztuje w Rossmannie 9zł, a na obecnej promocji 7zł ;).


Jak się Wam podoba? Tęskniliście może za paznokciowymi postami? ;)

Isana, Krem-koncentrat do rąk z witaminą E i gliceryną - hit... nie spełniający obietnicy producenta ;)



Przyznaję, że kwestie kremowania dłoni traktuję mocno po macoszemu. Szczerze nie cierpię uczucia tłustych rąk, dlatego główną metodą pielęgnacji moich łapek jest warstwa odżywczego mazidła nałożona na skórę pod bawełniane rękawiczki. Stałam się w tym względzie bardziej systematyczna po niemiłej historii z acetonem, jaka spotkała mnie w tym roku (KLIK!). Przy okazji rozdziewiczyłam do testów Koncentrat do rąk z witaminą E i gliceryną marki Isana, który otrzymałam w jednej z rossmannowych paczek. Ciekawi jak się sprawdził? ;)


Koncentrat dostajemy w malutkiej, pękatej tubie. Moje oko cieszy kolorystyka tuby - błękity i wszelkie inne niebieskości zawsze są u mnie na dużym propsie ;). Całość wygląda estetycznie i jest całkiem odporna na uszkodzenia. Niewielki otwór pozwala na dokładne dozowanie, a samo zamknięcie nie odrywa się bez powodu ;).

75ml koncentratu kosztuje 7,49zł (bez promocji, dostępny w Rossmannie).

Skład:


Mieszanka gliceryny (humektant-nawilżacz) i kwasów oraz alkoholi tłuszczowych (emolienty) ma duży potencjał natłuszczająco-nawilżający i regeneracyjny. Koncentrat zawiera też sporą dawkę witaminy E. Dodatek surfaktantu (śladowy) służy lepszemu rozsmarowaniu kosmetyku. Całość zamykają konserwanty, kompozycja zapachowa i regulator pH. 

Tłusto i nawilżająco - czego więcej można oczekiwać od kremiszcza do rąk? ;) Skład podoba mi się także ze względu na jego prostotę. Ciężko byłoby sobie nim zrobić krzywdę nawet w przypadku skóry wrażliwej ;).

Ma konsystencję bardzo gęstego, białego kremu (przyrównałabym ją może nawet do maści) o mydlanym, nienachalnym zapachu.


Producent chwali się na opakowaniu szybkim wchłanianiem koncentratu... co jest niestety nieprawdą ;). Po aplikacji łapki się mocno lepią przez dłuższy czas, dlatego też polecałabym jego stosowanie pod bawełniane rękawiczki na noc (tak też stosowałam go sama). Szybkie kremowanie nim w ciągu dnia odpada ;).

Za nieprzesadzone natomiast uważam informacje o tym, że opakowanie wystarcza na około 300 aplikacji - już małe "ziarenko" koncentratu pozwala na dokładne pokrycie całych dłoni i paznokci.

Łapki rano po jego zastosowaniu są przyjemnie miękkie, odpowiednio nawilżone i natłuszczone. Nic się też nie klei ;). Najlepszą jego reklamą jest jednak obecny stan moich paznokci i skórek (jak było jeszcze niedawno możecie porównać TUTAJ):


Skórki wyglądają dużo lepiej, a i blask płytki powoli powraca ;). Końcówki paznokci jeszcze czasami się rozdwajają, ale zapewne potrwa to aż do całkowitego odrośnięcia płytki. Nie spodziewałam się jednak nawet takiego efektu ;).

Uważam, że warto wziąć go pod uwagę przy okazji kolejnej wizyty w Rossmannie. Sama z całą pewnością jeszcze do niego wrócę ;).

Czym kremujecie swoje dłonie?

P.S. Zapraszam Was serdecznie do wzięcia udziału w konkursie na fanpage bloga (KLIK!) ;).

Wellness&Beauty, Balsam do rąk z ekstraktami z kwiatów wiśni i róży - przyjemny codzienniak ;)



Sezon na większą dbałość o skórę dłoni uważam za otwarty ;). Suchość, pieczenie, zaczerwienienie i łuszczenie w tych rejonach zaczyna mi towarzyszyć w momencie obniżenia temperatury na zewnątrz. Walczę z tym stanem wszelkimi możliwymi sposobami. Ostatnio w mojej paczce od Rossmanna znalazłam Balsam do rąk z ekstraktami z kwiatów wiśni i róży Wellness&Beauty. Jesteście ciekawi, jak się sprawdził? ;)


Alumino-podobna tuba wygląda całkiem nieźle i umożliwia w zasadzie bezproblemowe wyciśnięcie balsamu do ostatniej kropli. Ma jednak nieudaną zakrętkę - ośmiokąt jest niewygodny przy otwieraniu i zamykaniu. Tuba ma spory otwór - warto uważać, bo łatwo można wycisnąć za dużo.

Trzy kosmetyki do pielęgnacji dłoni i stóp: Biały Jeleń, Scandia Cosmetics



Kremów do rąk wręcz nadużywam czasami, natomiast jeśli chodzi o pielęgnację stóp to w okresie "niesandałkowym" traktuję je, przyznaję, mocno po macoszemu. Jednak od kilku miesięcy dbam i o tą strefę ;). Ostatnio w mojej kosmetyczne zagościły trzy kosmetyki: krem do rąk z ozonem Scandia Cosmetics oraz sól i krem do stóp Biały Jeleń.

Biały Jeleń Hipoalergiczny, Krem do stóp na suche i popękane pięty


Miękka, plastikowa tubka dobrze się sprawdza jako opakowanie tego specyfiku. Wydaje mi się jednak trochę za duża, ponieważ przy pierwszej aplikacji wycisnęłam sporą dawkę powietrza :P. 

Box'y były już różne... przyszedł czas na naturalny ;)




Kosmetyczne pudełka, będące subskrypcyjnymi niespodziankami zawierającymi kilka kosmetyków pełnowymiarowych oraz próbki cieszą się rosnącą popularnością od dłuższego czasu. Sama znam bodajże trzy tego typu inicjatywy, jednak do tej pory nie istniał "eco-box", czyli pudełeczko z zestawem naturalnych mazidełek. Przyroda próżni jednak nie lubi, dlatego oto i jest: box "Naturalnie... z pudełka" ;).

Pudełko otrzymałam zapakowane w szary papier i takiż karton, dla lepszego efektu związany sznurkiem. Nawet opakowanie nawiązuje do trendu eko.


Łapki w nie do końca "naturalnej" żurawinie ;)



Kremy do rąk - produkty, które schodzą u mnie litrami. Jestem jednak osobą dość wymagającą w tym względzie - tego typu kosmetyk w wersji "dziennej" powinien się wchłaniać w trymiga i nie zostawiać tłustej i lepkiej warstwy (która na dłoniach niezmiernie mnie denerwuje). Wersja "nocna" natomiast może być mocno tłusta i słabo wchłanialna, ale powinna pozostawiać po sobie widoczny efekt odżywienia. Do której z kategorii można zakwalifikować krem do rąk Go Cranberry, testowany przeze mnie w ramach współpracy z Nova Kosmetyki?



Olejowy zawrót głowy i orgazm zapachowy :D



Oleje, oleje... ile ich już wypróbowałam, o ilu słyszałam, a ile jeszcze mam na swojej prywatnej chciejliście :P. Gdy otrzymałam propozycję testowania oleju monoi od sklepu Dotyk Maroka pomyślałam: "Tyle o olejach słyszałam i czytałam, ale za Chiny Ludowe o takim nie słyszałam" :P. Na szczęście zasoby internetu pozwoliły mi poszerzyć swoją wiedzę - mój olej monoi tiare to macerat z kwiatów tiare na oleju kokosowym.




Opakowanie: Szklana buteleczka z plastikową zakrętką. Etykiety ładne, nieprzesadzone, o względnej odporności na ciepłą wodę - odpaść nie odpadły, ale widać, że lekko odstają ;).

Pojemność / cena: 100ml / 48zł.

Skład:

Cocos nucifera oil, Gardenia tahitensis flower, Parfum, Tocopherol.

Olej kokosowy,  kwiaty tiare, kompozycja zapachowa i witamina E w roli konserwantu. Krótko, zwięźle i na temat ;)

Konsystencja:

Olej kokosowy ma to do siebie, że w temperaturze pokojowej ma postać stałą, jednak wystarczy buteleczkę z tym olejem włożyć na minutę do kubka z ciepłą wodą, by w dużej części się upłynnił.

Ciekawostka - póki był "stały", nie zauważyłam zanurzonych w nim kwiatów tiare ;).



Zapach:

Pudrowy, kwiatowy, lekko słodki... ciężko mi go opisać, ponieważ nie kojarzy mi się jednoznacznie z niczym, ale... jest piękny. Teraz marzę, by gdzieś ustrzelić wodę toaletową lub perfumy pachnące dokładnie tak!

Działanie: 

Olej ten wykorzystałam do pielęgnacji włosów oraz skóry ciała (pominęłam twarz, bo moja skłonna do zapychania cera nie odpowiedziałaby pozytywnie na tego typu eksperyment :P. Monoi na moich włosach bytował przez 1-4h przed myciem, jednak delikatną nutę tego świetnego zapachu czułam też po myciu :D. Efekt? Włosy błyszczące, ujarzmione, o ładne podbitym skręcie i do tego w miarę kapturo- i pogodoodporne - wart uwagi dla tych, którym olej kokosowy lub inne oleje na jego bazie służą.

Produkt ten trafił do mnie w okresie, kiedy przeżywałam "apogeum" znienawidzonej przeze mnie zimy. Czym się taki czasokres objawia ? A no... pęka mi skóra. Na dłoniach, łokciach, kolanach, w wybitnych przypadkach także na stopach (moja skóra jest totalnie wiatro- i zimnonieodporna), czasami nawet do krwi. Postanowiłam więc, że przetestuje go w ciężkich warunkach - w zależności od rejonu nakładałam go na najbardziej suche i popękane rejony skóry pod rękawiczki/skarpetki albo... opaskę uciskową :P. 

Całkiem nieźle poradził sobie z zadaniem - natłuścił, złagodził i zabezpieczył przed dalszą erozją, a po opanowaniu sytuacji jego dalsze stosowanie powstrzymało powtórkę z rozrywki. A dodatkowy plus? Rękawiczki pachną bosko :D.

Podsumowując - nie mam zastrzeżeń do działania, do aplikacji "z ogrzewaniem" przywykłam, a dobra wydajność i świetny zapach zrekompensują mi jego cenę. Nie będę sobie odmawiać tego zapachowego orgazmu ;).

Macie doświadczenie z olejem kokosowym bądź produktami na jego bazie? Jakie macie odczucia/refleksje z nim związane?

Szkodliwe składniki kosmetyków wg Onetu, czyli... jak zasiać panikę w narodzie.



Mam ostatnio szczęście do wyłapywania "ciekawych" artykułów kosmetycznych na Onecie. Ten, który dziś chciałabym tutaj omówić wisiał na głównej stronie dość krótko (może z powodu wytykania błędów merytorycznych? :P), ale oczywiście ja musiałam mieć to szczęście go wyłowić.


Wstęp

Jestem przekonana, że kto jak kto, ale alergicy czy atopowcy z dużą pieczołowitością dobierają swoje kosmetyki. Raczej nie zdarza im się kupić kompulsywnie pierwszego z brzegu mazidła tylko dlatego, że "ładnie pachnie" czy "ma ładne opakowanie". Poza tym Autor zapomniał o jednym - uczulenie na dany składnik może pojawić się na każdym etapie życia, niezależnie od tego, jak często wcześniej z niego korzystaliśmy. Przykładami "z życia" mogę być ja (truskawki) i moja mama (aloes). 

Każdy z konsumentów, kupując nowy kosmetyk, powinien być świadomy, że może on uczulić - nawet, jeśli nigdy wcześniej nie dorobiliśmy się żadnego uczulenia. Ot, reakcja na połączenie składników czy na substancję, z którą nigdy wcześniej nie mieliśmy styczności.

AHA

Tutaj Autor nawet nie pokusił się o sprawdzenie, jakie kwasy są alfahydroksykwasami (AHA). Do tej pory w żadnym INCI nie zobaczyłam alpha hydroxy acid (ale być może po prostu nie miałam tego szczęścia), za to glycolic acid (kwas glikolowy), lactic acid (kwas mlekowy), malic acid (kwas jabłkowy) czy citric acid (kwas cytrynowy) i owszem, a wszystkie inne należą do grupy kwasów AHA. 

Nie ma ani słowa o stężeniach, jakimi można zrobić sobie "aż taką" krzywdę, o jakiej wspomina Autor. Za to zabrakło mi ważnej rzeczy, która przydałaby się w tym miejscu - "piętnowania" kosmetologów i dermatologów, którzy wykonują zabiegi z jakimikolwiek kwasami, ale "zapominają" lub wręcz (o zgrozo!) odradzają swoim klientom/pacjentom używania "po" filtrów przeciwsłonecznych o odpowiednim SPF (sytuacja także "z życia wzięta"). To byłoby jak najbardziej na miejscu.

Co do opisu wprost z Kosmetologii: to zdanie, nacechowane dla zwykłego śmiertelnika dość negatywnie, po prostu opisuje złuszczanie naskórka za pomocą peelingu enzymatycznego bądź kwasowego. Całkiem normalny proces, w którym większość z nas partycypuje około raz w tygodniu.

Ktoś, kto ma głowę na karku i zagłębił się w temat nie zrobi sobie kwasami AHA (czy BHA lub  PHA) krzywdy opisywanej przez Autora..

Parabeny

Parabeny wg różnych źródeł uczulają około 0,8% społeczeństwa, czyli znacznie mniej niż np. ekstrakt z aloesu. Reakcja alergiczna wywołana kontaktem z jakąkolwiek substancją jest sprawą osobniczą. 

Ciekawostka: na świecie żyje 7-8 osób uczulonych na czystą wodę. Piją w zasadzie tylko mleko i oranżadę (które szkodzą im mniej), a swoją toaletę odbywają w kieliszku wody.

I znów ani słowa o stężeniach. Ani o tym, że parabenom nie jest tak prosto przejść przez barierę skórno-naskórkową. Ani o tym, przy jak wysokich stężeniach (nieosiągalnych nawet dla kogoś, kto używa wielkiej liczby kosmetyków z parabenami) występuje jakiekolwiek oddziaływanie na układ hormonalny...

Rakotwórcze

Stężenia, stężenia, stężenia... znów mi tego brak. Cyjanków chyba jeszcze nigdy nie widziałam w INCI (a trzeba przyznać, że przecież przeglądam właściwie skład każdego swojego kosmetyku i mam ich też sporo), tak samo jak monomerów styrenu. Od oksybenzonu się odchodzi i w zasadzie na opakowaniu, jeśli jest, można znaleźć napis "contain oxybenzone", więc jego eliminacja nie jest trudna. SOS (detergent siarczanowy), talk oraz glikol propylenowy - cóż, nie są rakotwórcze. Za to dzięki zdaniu o 20 latach badań wpadłam na to, że Autor inspirował się panem Różańskim.

Wszystko, co nakładamy na skórę (nawet najbardziej naturalne) w pewnym sensie "zaburza" jej pracę. Tyle, że przecież myć się musimy, prawda?

Przenikają do organizmu

Dioksan jest zakazany w kosmetykach w UE, DMDM-Hydantoina już wcześniej podrażni osoby na nią uczulone, niż spowoduje wzrost choćby jednego dodatkowego włoska. Poza tym Glydant to nazwa handlowa DMDM-Hydantoiny. Pojawienia się tutaj Sodium PCA (piroglutaminianu sodu) nie rozumiem całkowicie, skoro jest z niego całkiem niezły humektant.

Detergenty

Temat-rzeka. Jeśli chodzi o mycie naczyń, pranie czy higienę ciała fakt, anionowe, amfoterycznie i niejonowe detergenty są podobne, jeśli nie takie same. Tyle, że w środkach "gospodarstwa domowego" występują dodatkowo kationowe środki powierzchniowo czynne, które zwiększają "siłę myjącą" naszego preparatu. Detergenty nie mają okazji przeniknąć do krwi, a ewentualne podrażnienia/uczulenia to sprawa indywidualna. Wiele osób bez "mocnych myjadeł" nie potrafi egzystować, a "delikatesy" robią im krzywdę (oczywiście, może to też działać w drugą stronę - znów do głosu dochodzi czynnik ludzki, o którym nie ma ani słowa).

Gdyby panie w ciąży i karmiące miały całkiem zrezygnować z detergentów, to ciało i włosy musiałyby chyba myć w orzechach piorących (które i tak zawierają pewne detergenty, hm... pomysły mi się skończyły). Każdy produkt do mycia zawiera jakiś detergent potrzebny, by zemulgować i umożliwić usunięcie łoju i brudu.

Zatykają pory 
Popularne "zapchanie" porów też zależy od indywidualnej wrażliwości danej osoby na składnik. Mnie "zapycha" np. parafina, ale talk nie robi mi żadnej krzywdy. Nie bardzo też wiem, w jaki sposób "zatkanie porów" połączone jest z przyspieszeniem starzenia...

Powodują podrażnienia
Powtórzę po raz kolejny - podrażnienia i uczulenia to sprawa indywidualna. Ba, "natura" - czyli substancje pochodzenia naturalnego (np. ekstrakty roślinne) statystycznie uczulają częściej niż syntetyczne składniki kosmetyków.


Podsumowując, artykuł ten jest bardzo słaby i napisany bardzo... demagogicznie. Po komentarzach widać, że zasiał pewną panikę - nie wszyscy jesteśmy związani z branżą kosmetyczno-chemiczną i nie musimy się na tym znać, ale od osoby, która zabiera się za pisanie pracy na dany temat oczekuje się jednak pewnej wiedzy i bazowania na więcej niż jednym źródle (bo źródło wykorzystane tutaj jest bardzo... tendencyjne, delikatnie mówiąc).


Czytałyście zalinkowany artykuł? Jakie są Wasze odczucia "po"?

Marakuja, papaja, plumeria, orchidea i rumianek



Kuszą Was czasami kosmetyki nowych marek, o których nigdy wcześniej nie słyszeliście? Mnie często, i gdy zobaczę takowe w drogerii prawie zawsze muszę je pomacać i chociażby obadać skład.
Dlatego przystałam na propozycję współpracy z marką Wellreal, której dystrybutorem jest Your Style, gdzie możecie kupić jej kosmetyki. Najbardziej zaintrygowało mnie to, że jest to marka niemiecko - białoruska - ciekawe połączenie, prawda? :P

Dziś na tapecie będą kosmetyki do ciała - dwa mleczka: z marakują i papają, orchideą i plumerią oraz rumiankowy krem do rąk.






Opakowanie: Mleczka zamknięte są w buteleczkach w pompką, a sam ich design jest oszczędny i nieprzeładowany grafiką ani tekstem - wizualnie trafiają w mój gust.

Pojemność / cena: 200ml/11 zł (w promocji taniej)

Składy:




Oba składy różnią się w zasadzie tytułowymi ekstraktami oraz zestawem zapachów, barwników i konserwantów.
Początek składu stanowi mieszanina emolientów (także parafiny i silikonów) , a zaraz po niej pojawiają się nadmienione wcześniej ekstrakty, odrobina hialuronianu sodu. Konserwowany parabenami i bromo-2-nitropropano-1,3-diolem - uwaga wrażliwcy.

Zapach: Wersja marakujowo-papajowa kojarzy mi się z tymi owocami, tylko w dość posłodzonym wydaniu, natomiast wersja plumeriowo-orchideowa pachnie kwiatowo, dużo lżej i mniej słodko - została moim zapachowym faworytem. Oba zapachy dość szybko wietrzeją ze skóry.

Konsystencja: Dość lekka, dokładnie "mleczkowata" ;).



Działanie: Te produkty bardzo przypadły mi do gustu w kontekście wchłaniania, które trwa dosłownie chwilę, i nie pozostawiają tłusto-oślizgłej warstwy na ciele. Przy doskonale rozwiniętych zdolnościach mojej skóry do przesuszenia mogę ich użyć nawet w ciągu dnia, odczekać minutkę i włożyć ubranie, ciesząc się optymalnym ukojeniem i natłuszczeniem ciała - nie bojąc się przy tym, że ciuchy przylegnią do mnie jak kokon :P. Całkiem dobrze sprawdzają się też jako kremy do rąk - butelka z pompką ustawiona na umywalce to coś, co powinno na stałe zagościć w moim domu i pracy (zapisać:P).
Dla megaprzesuszonej skóry, np. na kolanach czy łokciach (jeśli już doprowadzimy do takiego stanu) produkty te mogą jednak okazać się za słabe, za to w codziennej pielęgnacji uważam je za bardzo przyzwoite ;).

Jeszcze kilka słów na temat rumiankowego kremu do rąk:


Opakowanie: Matowa, miękka tuba o etykiecie charakterystycznej dla tej marki. Po prostu - ładne ;).

Pojemność / opakowanie: 100 ml/5,99 zł.

Skład:


Początek składu to mieszanka emolientu (w tym parafiny, olejku jojoba i silikonu), gliceryny, ekstraktu z rumianku, glikolu propylenowego oraz mikroskopijnych ilości hialuronianu sodu i mocznika.

Konserwowany parabenami.

Konsystencja:


Średnio gęsta, bardzo łatwo się rozprowadza.

Zapach: Typowy dla kremów rumiankowych, dość wiernie oddający zapach herbatki z tego ziela.

Działanie: Ten krem do rąk zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie jak doręczny codzienniak - czyli mazidło do torebki, z którego korzystam "gdy mi się przypomni" lub gdy jest taka potrzeba. To chyba najszybciej wchłaniający się krem do rąk, jaki posiadałam, a przy tym czuję jego działanie - skóra dłoni jest miła w dotyku i elastyczna (a nie jak tarka, co dość często mi się zdarza :P) bez efektu tłustej otoczki.
Wykorzystałam go też jako kompres nocny pod rękawiczki - piorunujących efektów nie było, więc nie jest to krem do zadań specjalnych (czyli tak jak i mleczka), za do jako codzienniak sprawdza się zacnie.Trochę żałuję, że nie ma jego wersji z pompką :P

Widziałyście już gdzieś te kosmetyki stacjonarnie?

Łapki lubią lanolinę ;)



Moje dłonie nie mają ze mną lekkiego żywota. Mycie, pranie, sprzątanie, do tego kontakt z różnymi ciekawymi środkami... a całość zwykle bez rękawiczek (chociaż staram się nauczyć korzystania z tej ochrony, ale na razie wychodzi mi jak wychodzi :P).

Skórę dłoni trzeba więc poratować - chociażby kremem ;). Ostatnio moim stałym kompanem był regenerujący krem do rąk Dermedic Emolient Linum.


Opakowanie: Matowa tuba, o dość ascetycznej, jednak dopracowanej grafice.

Pojemność / cena: 100g / 12-20 zł.

Skład:


Mieszanina emolientów, silikonów i gliceryny. Lanolinę spotkamy już na trzecim miejscu w składzie, glicerynę natomiast na kolejnym. Zawiera parafinę (którą moje ciało od szyi w dół bardzo lubi :D) oraz zestaw silikonów. Całości dopełnia odrobina oleju lnianego, witamina E, alantoina, i zestaw konserwantów.

Nie zawiera barwników i parabenów, za to ma DMDM-Hydantoinę - uwaga wrażliwcy.


Konsystencja: Dość gęsta, trzeba się trochę przyłożyć, by wydobyć produkt z opakowania.

Zapach: Delikatny, lekko kwiatowy.

Działanie: Mam pewne natręctwo - nie cierpię mieć tłustych rąk, dlatego nałożenie większości kremów kończyło się szybkim ścieraniem lub zakładaniem bawełnianych rękawiczek (ale tego nie można zrobić wszędzie). Te produkty natomiast, które szybko się wchłaniały często nie dawały prawie żadnego efektu.

Ten krem posiada wszystkie cechy, które powinien mieć mój krem do rąk - wchłania się w trymiga bez pozostawienia lepko-tłustej warstwy, skóra jest miękka, elastyczna, nie pęka (moja "ulubiona" przypadłość), a skórki wokół paznokci dawno nie wyglądały tak dobrze, jak obecnie ;). Nawet po umyciu rąk nie czuję suchości i napięcia skóry.

Daję mu malutki minus za trudności z wydobyciem z tuby, ale na pewno kupię kolejne opakowanie :D

Możecie polecić mi jakiś krem do rąk? ;)

Dłonie w kokosie

Pogoda za oknem sprzyja częstszemu kremowaniu łapek, tak więc na tapecie dziś będzie Balsam kokosowy do dłoni Bingo Spa.

Opakowanie:  jak to u Bingo Spa: zakręcany słoiczek z nalepką, która nie lubi wilgoci. Sam wygląd jednak mi odpowiada - lubię ascetyzm w tym wykonaniu.


Pojemność/cena: 100g /10 zł.

Skład:


 Woda, olej (prawdopodobnie) z olejowca gwinejskiego, wazelina, parafina, konserwanty dość średnie: w ogólności nie jest źle, ale mogłoby być lepiej ;)



Konsystencja: żelowo-kremowa? Chyba nie potrafię jej lepiej dookreślić ;)

Zapach: syntetyczny aromat kokosowy jak w mordkę strzelił :P

Działanie: Od balsamu oczekuję szybkiego wchłaniania (wiecie, przesmarować dłonie i nie martwić się o to, że wszystko wokół po naszym dotknięciu będzie tłuste ;)) i oczywiście plusowego działania w postaci nawilżenia i minimalnego natłuszczenia. Muszę przyznać, że oba te warunki rzeczony balsam spełnia, jednak myślę, że dużo lepszym rozwiązaniem było wsadzenie go w butelkę z pompką - dozowanie byłoby łatwiejsze (bez etapu odkręcania i zakręcania), a myślę, że konsystencja preparatu na to pozwala. Poza tym zapach przy dłuższym użytkowaniu trochę mnie męczył - ale to już sprawa indywidualna ;) Niemniej jednak spróbować można ;)

Pielęgnacja dłoni w nie-domowym zaciszu ;)

Przez okres jubileuszowy publikacja tego posta musiała zostać przesunięta ;)

25 lipca w środę wybyłam do Krakowa na zabieg pielęgnacyjny dłoni - darmowy, dla dwóch osób. Jakim cudem weszłam w posiadanie takiego prezentu? Otóż trafiło mi się to jak ślepej kurze ziarno xD Pewnego razu w czerwcu udałam się z przyjaciółką do sklepu biżuteryjnego Glitter w Bonarce i okazało się, że rozłożono tam stoisko Oriflame.

Wylosowałam zdrapkę i okazało się, że to właśnie zabieg pielęgnacyjny dłoni lub twarzy dla dwóch osób. Zdecydowałam się na dłonie, bo jednak na moją twarz zbytnio chucham i dmucham, żeby iść tak z marszu na zabieg.

Zabieg przeprowadziła przemiła pani Ania. Szczerze - przez moją naukę w studium kosmetycznym jestem przeczulona na punkcie higieny, i zastanawiałam się, czy kosmetyczka zachowa wszelkie standardy (nie wiedząc o tym, że jestem prawie kosmetyczką też xD).

Na szczęście wszystko odbyło się bez zarzutu:
  • łapki zostały zdezynfekowane żelem antybakteryjnym
  • skóra została potraktowana peelingiem, a następnie przeprowadzony został masaż z użyciem oliwki
  • po nałożeniu maseczki dłonie zostały owinięte folią i zapakowane w ciepły ręcznik (na 30 minut)
  • na zakończenie wklepano krem 
Cały zabieg opierał się, jak można się było spodziewać, na kosmetykach z linii Handcare firmy Oriflame. Jestem całkiem miło zaskoczona efektem zabiegu (po parafinie byłam bardzo rozczarowana) - gładziutkie i miękkie dłonie na dłużej niż kilka godzin ;)

A czym jestem bardziej zaskoczona - obyło się bez wciskania kosmetyków i namawiania do zostania konsultantką - jakoś takie sytuacje źle na mnie działają :P

Be Beuty zielony krem do rąk (i jak się okazuje nie tylko ;))

Dobre pytanie: które już opakowanie tego specyfiku kończę? Podejrzewam, że około dziesiątego ;)






From: bebeautycare.pl
Opakowanie: wizualnie mi się jak najbardziej podoba, lubię odcienie zieleni w każdej postaci. Pod koniec zawartości niestety ciężko wydostać całość :(

Zapach: delikatny, jak dla mnie ledwo zauważalny - tyle, że mam węch zaprawiony już różnymi smrodkami :P

Konsystencja: nie za gęsta i nie za rzadka, nie lubię kosmetyków tępych w nakładaniu albo wodnistych. Podoba mi się ;)

Skład: dużo oleju kokosowego i masła shea, gliceryna, nie ma parafiny - bardzo miła niespodzianka ;)

Efekt: moje dłonie bardzo się z nim lubią. To ich szybki ratunek w czasie zimy - wtedy wolę bogatsze kremy, a obecnie chętnie wsmarowuje go na noc. Stwierdzam brak zaczerwienień i łuszczenia ;)
Na włosach stosowany jako odżywka bez spłukiwania też sprawdzał się bardzo przyjemnie w okresie zimowym, teraz jest dla mnie leciutko za ciężki. Pierwszy i najlepszy opanowywacz pucha na głowie mej!
Ostatnio spróbowałam go jako "olej" - efekt dziś podoba mi się bardzo, ale po jednym razie to wiecie :P