Bielenda Skin Shot, Uniwersalny aktywator do maseczek - totalny brak działania

W moich kosmetycznych wyborach decydujące znaczenie mają skład i... deklarowane zastosowanie. O wadze składników mazidła nie będę teraz pisać elaboratów, bo wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę ;). Czasami do kosmetycznego zakupu przekonuje mnie funkcja kosmetyku, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Tak było przy okazji zakupu uniwersalnego aktywatora do maseczek od Bielendy - nie słyszałam wcześniej o takim produkcie, więc szybko wsadziłam go do koszyka. Jak się okazało - za szybko...


Aktywator zamknięty jest w bardzo poręcznej, niewielkiej butelce z atomizerem. Opakowanie jest estetyczne, a etykiety trwałe i czytelne. Nutkę błękitu oczywiście liczę na plus :D. Zastosowany plastik jest odrobinę elastyczny - jest więc szansa, że przeżyje upadek na łazienkowe płytki. Sam atomizer dozuje rozsądną, odpowiednią ilość produktu. 

75ml aktywatora kosztuje bez promocji 12,99zł w Rossmannie (kupiłam go w czasie akcji 2+2 gratis, więc wyszło jeszcze taniej).

Skład:


Jest na co popatrzeć: hydrolat różany, gliceryna, glukonolakton, kwasy: laktobionowy i hialuronowy, pantenol, mleczan sodu, glukonian wapnia... . Dużo nawilżających dobroci dla skóry, które powinny faktycznie stanowić dla niej odżywczy "shot". Nie zawiera kompozycji zapachowej, a końcówka składu to niekontrowersyjne konserwanty.

Wygląda jak woda i ma ledwie zauważalny, różany zapach. Po wchłonięciu pozostawia na skórze minimalne wrażenie lepkości (co nie dziwi w kontekście ilości zastosowanych nawilżaczy) - na tyle małe, że nie przeszkadza w niczym i dość szybko mija.

Stosowałam aktywator pod różne rodzaje maseczek - oczyszczające, nawilżające, odżywcze, a pod koniec testów także solo, bo za nic nie widziałam różnicy w stosowaniu maseczek z jego użyciem i bez niego. Nic się jednak nie zmieniło - aktywator Bielendy nie ma jak dla mnie żadnego działania. Żadnego nawilżenia, odżywienia czy zmiękczenia naskórka, które obiecuje producent. Obawiam się, że zastosowane substancje aktywne zostały tak mocno rozcieńczone, że nie miały okazji zadziałać w jakikolwiek sposób :(. Zużyję go w okładach na maskach bawełnianych, to może się czegoś doczekam.

W żaden sposób nie zaszkodził mojej cerze, jednak od pewnego momentu miałam wrażenie stosowania samej, delikatnie perfumowanej wody na twarz ;).

Macie może jakieś doświadczenia z tym produktem bądź podobnymi aktywatorami do maseczek? Podzielcie się nimi ;).

Avon Mark Big&Style, Pogrubiająco-modelujący tusz do rzęs - kit roku!

Mam całkiem niezłe, kosmetyczne szczęście - w swoich wyborach rzadko wpadam na pielęgnacyjne czy upiększające buble. Opisywany dzisiaj produkt został mi jednak przysłany w ramach paczki-niespodzianki od Avon, ale nie byłam do niego źle nastawiona. Kilka lat temu namiętnie używałam tuszy SuperShock i naprawdę je lubiłam, później problem z dostępnością wygrał z chęcią zakupów. Tusz Mark Big&Style to jednak mazidło, które w ogóle ciężko nazwać mascarą. Dlaczego? 

Avon Mark Big&Style, Pogrubiająco-modelujący tusz do rzęs

Lekko pękate opakowanie tuszu nie budzi moich zastrzeżeń - to dość popularne obecnie rozwiązanie. Łatwo się otwiera, jest szczelne, a szczoteczce pomimo sporej wielkości nie brakuje poręczności. Szkoda tylko, że nie jest silikonowa - od zwykłych grzebyczków totalnie odwykłam i pierwszy kontakt był technicznie dość trudny ;). Kolejne (jak się okazało) nie były lepsze, ale z innych powodów. 

10ml tego tuszu kosztuje bez promocji 39,99zł - dostępny u konsultantek.

Avon Mark Big&Style, Pogrubiająco-modelujący tusz do rzęs

Tusz do rzęs Avon ma stosunkowo rzadką konsystencję, natomiast zapachu w nim nie wyczułam. Szczoteczka nabiera go wyjątkowo dużo (co można zauważyć na zdjęciu), więc często konieczne jest usunięcie nadmiaru. Na plus można policzyć producentowi publikację składu tego kosmetyku kolorowego i... to w zasadzie koniec plusów.

Po pojedynczym pociągnięciu rzęs szczoteczką miałam piękny zestaw owadzich odnóży na powiekach. Nigdy, NIGDY wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam :O. Ilość tuszu, która wylądowała na włoskach skleiła je na amen i nic poza zmyciem płynem micelarnym nie mogło uratować sytuacji. Zrzuciłam to na karb mojego braku umiejętności operowania zwykłą szczoteczką, więc postanowiłam sprawdzić sam tusz przy użyciu czystej szczoteczki silikonowej...

Jeśli poszukujecie tuszu, który nie wysycha (!) i dzięki czemu ciągle odbija się malowniczo na powiekach, to będziecie zadowoleni :D. Ba, nawet przy silikonowej szczoteczce posklejał mi rzęsy (w mniejszym stopniu niż przy oryginale i mogłam to uratować grzebyczkiem), a gdy w końcu nieco zastygł zaczął się kruszyć i osypywać, brudząc skórę wokoło. 

Niedopasowana szczoteczka, dramatycznie rzadka konsystencja i tragiczne właściwości - tak najkrócej można zdefiniować tusz do rzęs Avon Mark Big&Style. Pogrubienie, wydłużenie, stylizacja? Można o tym zapomnieć. Ten produkt jest dla mnie ponurym, makijażowym żartem, za który producent chce pieniędzy... . Nadaje się tylko do kosza.

Pamiętacie może swój największy makijażowy bubel? Podzielcie się historiami w komentarzach ;).

Syoss Men Power Hold, żel do włosów - kolejne wielkie rozczarowanie...



Bardzo lubię swoje włosy, a ich lokowate oblicze wręcz uwielbiam ;). Znam też jednak ich słabe strony - mizerną grubość (a przez to też śmieszną objętość) oraz ogólną podatność na każde możliwe odkształcenie, łącznie z rozprostowaniem. Przed tym ostatnim już od lat ratuję się żelem. Mój ulubieniec marki własnej Rossmann został wycofany już dawno temu, a ja, dokańczając jego ostatnie opakowanie, testuję inne stylizatory. Skupiam się na tych polecanych przez inne zakręcone koleżanki i niestety - niewypał z Isaną (KLIK!) pociągnął za sobą drugi produkt, który się u mnie nie sprawdził. Pomarańczowy żel Syoss Men Power Hold na pewno nie będzie moim ulubieńcem...


Typowa tuba to rozwiązanie dobre, ale... nie idealne ;). W tym kosmetyku z niewiadomych przyczyn mam wiecznie ubabrany otwór (w innych tubkach jakoś mi się to nie zdarza...), a do tego pewnie ciężko go będzie zużyć do końca bez rozcinania opakowania. Trwałość i wygląd etykiet - zdecydowanie na plus.

250ml tego żelu kosztuje około 10zł, więc jak najbardziej korzystnie. 

Skład:


Kosmetyk ten zawiera sporą dawkę filmformerów (odpowiedzialnych za efekt stylizujący) stosunkowo łatwo zmywalnych. Mamy też niewielkie dodatki składników nawilżających (gliceryna, pantenol, niacynamid) oraz zestaw substancji zapachowych i konserwujących. W obliczu totalnie bezbarwnej formuły tego żelu dziwi mnie obecność barwnika pod koniec składu :D. 

Jako stylizatorowi, którego nie nakładam nawet w pobliżu skóry głowy - nie mam mu składowo nic do zarzucenia. Pachnie męsko, jednak niezbyt intensywnie, a na suchych włosach jego zapach jest niewyczuwalny.

Metod stylizacji włosów kręconych jest w zasadzie tyle, ile fryzur tego typu. U mnie najlepiej sprawdza się nakładanie stylizatora na włosy wilgotne (podsuszone ręcznikiem oraz ploppingiem w koszulce) i pozostawienie do wyschnięcia. Wtedy dostaję loki trwałe, o ładnym skręcie i jednocześnie z fajną objętością.

Dokładnie w ten sposób użyłam za pierwszym razem żelu Syoss. Hesusie, takiego betonu na głowie nie miałam nigdy, a jestem przyzwyczajona do sucharków! Żadną mocą nie mogłam go odgnieść, skończyło się na rozczesaniu i pudlu do kolejnego mycia :D. Przy kolejnym myciu nałożyłam go na ociekające wodą włosy - loki dał wtedy zacne, łatwe do odgniecenia, ale za to o objętości przy głowie mogłam z miejsca zapomnieć.

Potem były jeszcze próby z jego rozwadnianiem w dłoniach i atomizerze, co owocowało albo ponownie mocno sklejonymi, nieodgniatalnymi sucharkami albo efektem jak bez stylizatora.

Po kilkunastu podejściach dałam sobie spokój - przy najbliższej okazji kupię jakiś słoiczkowy żel, może Hegron. Chętnie też posłucham Waszych inspiracji w tym temacie ;).

Czym stylizujecie obecnie swoje włosy?

Buna, Szampon do włosów suchych i zniszczonych Aloes: dokonał niemożliwego... negatywnie



Ilości szamponów zużywane przeze mnie są wręcz niemoralne xD. Cóż jednak zrobić - moje włosy są niezwykle trudne do domycia. Czasami prawie bez powodów dorabiam się jakiegoś przychlastu xD. Ma to jednak swoje plusy - dzięki mojemu szamponowemu przerobowi mogę je często dla Was recenzować ;). 

Marka Buna interesowała mnie od momentu, gdy rzuciła mi się w oczy na jednym z blogów. Przy okazji zakupów na Allegro wciągnęłam więc na listę Szampon do włosów Buna Aloes.


Poręczna buteleczka z pomysłowym zamknięciem bardzo mnie przekonuje. Przynajmniej nie miałam okazji do tradycyjnego urwania zawleczki xD. Ubytek produktu można ocenić jedynie wagowo - szkoda, że nie ma chociażby cieniutkiego, transparentnego "paseczka" ;). Całość wygląda jednak nieźle, kojarzy się też naturalnie... Chociaż sama grafika przedstawiająca aloes przywodzi mi na myśl nieco inną roślinę xD.

280ml (dość niestandardowo) szamponu kosztuje około 6zł. Tanio, a dodatkowo - całkiem łatwo można go znaleźć ;).

Skład:


Składowo - szału nie ma, ale mój prywatny szampon ma tylko porządnie myć. Na to akurat ten egzemplarz rokował ;). Zestaw detergentów z SLES na czele wzbogacony sokiem z aloesu, gliceryną (nawilżacze) i keratyną hydrolizowaną może się podobać, jednak pojawiająca się niezwykle wysoko w składzie sól kuchenna może odstręczać (mnie nie szkodzi). Zawiera również dwa filmformery (polyquaternium i pochodną gumy guar) oraz cały zestaw regulatorów pH, zapachów i konserwantów. Sprawia to, że marka reklamowana z dużym naciskiem na związki z naturą jest od niej bardzo daleko xD. Na pewno nie jest to dobry wybór dla wrażliwców, ale mój panzer-skalp nie marudził ;).

Ma postać bezbarwnego, dość rzadkiego żelu o nijakim zapachu (ni to mydło, ni to zioła), który jednak po myciu nie jest wyczuwalny. Ze względu na konsystencję i bardzo słabe pienienie (co dziwne, przy takich detergentach!) nie grzeszy wydajnością.

Zanim przejdę do właściwej recenzji przyda się malutki wstęp - moich włosów w zasadzie nie da się poplątać. Od wielu miesięcy nie odczuwałam szorstkości czy splątania włosów, nawet po tak hardych produktach jak głęboko oczyszczający szampon Stapiz (którego szczerze polecam - więcej TUTAJ). 

Buną umyłam włosy dokładnie 3 razy. Domywał włosy w miarę przyzwoicie (nie było to jednak jakieś turbo-oczyszczenie), jednak już w czasie spłukiwania włosów czułam na głowie... kołtun. No normalnie jeden wielki dred, którego musiałam rozczesywać grzebieniem (którego od lat prawie nie używam xD). Co on w sobie ma, że powodował takie objawy - nie wiem, ale efekt był stuprocentowo powtarzalny - po trzech razach dałam sobie spokój i zużyłam ten szampon do mycia ciała. Skórze krzywdy nie zrobił, żadne objawy niepożądane nie wystąpiły, a zmiana szamponu od razu zniwelowała problem kołtuna.

Co się wydarzyło - nie wiem, ale, jeśli kiedykolwiek wystąpiły u Was takie historie chętnie posłucham o przyczynach ;). Do tego szamponu nie zamierzam wracać, ale być może zainteresuję się odżywkami Buna ;).

Isana Style 2 Create, Żel do włosów Hidden Control - polecana... tragedia



Będąc w wielkiej żałobie po wycofaniu słoiczkowych żeli do włosów z Rossmanna (a szczególnie żółtego, o którym pisałam TUTAJ) szukam jego zamienników. Resztki są na wykończeniu mimo bardzo oszczędnego używania xD. Z racji braku pomysłu na nowy stylizator zainspirowałam się różnymi kręconymi grupami i forami, w wyniku czego do moich zbiorów trafił żel Isana Style 2 Create Hidden Control. 


Wolę żele w słoiczku - wtedy mogę wykorzystać produkt do ostatniej kropli i jakoś (co bardzo dziwne) lepiej mi się wtedy dozuje stylizator :D. Opakowanie jest dla mnie nieco zbyt krzykliwe, ale rozumiem zabieg - jest do produkt skierowany raczej do młodzieży. Niemniej jednak jest trwałe i całkiem czytelne ;).

150ml tego żelu kosztuje 8-10zł w Rossmannie, w zależności od promocji.

Skład:


Sporo nawilżaczy (glikol propylenowy i pantenol) zaprawione filmformerami (z których żaden nie jest silikonem - taka ciekawostka) z dodatkiem modyfikowanego oleju rycynowego oraz kompozycji zapachowo - konserwującej. Nie mam się do czego przyczepić - nawet taka odrobina alkoholu benzylowego nie zrobi krzywdy włosom ;).

Ma średnio gęstą konsystencję i nieco męski zapach, który po chwili jest już niewyczuwalny.


W mojej stylizacji włosów w zasadzie nieodzowne są "sucharki" - czyli nieco usztywnione loki po wyschnięciu, które następnie odgniatam. Stylizator wtedy nieco "puszcza" i włosy stają się miękkie, a jednocześnie są utrwalone. Przez te prawie 7 lat pielęgnacji nigdy nie miałam problemu z ich wygnieceniem, aż... do tego produktu xD. Za pierwszym razem autentycznie myślałam, że to kwestia ilości, ale nie - to kwestia produktu. Sztywne badyle były u mnie wręcz gwarantowane :D. Rzadko wyrzucam kosmetyki przed ich zużyciem, ale ten żel po bodajże pięciu próbach zaliczył kosz ;).

Wiem jednak, że ma on sporo zwolenników, u których sprawdza się wspaniale stosowany chociażby na ociekające wodą włosy. U mnie to odpada - stylizator koniecznie muszę nakładać na dobrze obsuszone z wody włosy (po 2-3 ręcznikach i ploppingu w koszulce :D), bo inaczej mam na głowie piękne loki z zerową wręcz objętością, co wygląda karykaturalnie xD. 

Mam Wam do przedstawienia jeszcze jedną minę w moich poszukiwaniach idealnego stylizatora, a w planie na zakupy mam żele Hegron. Może macie dla mnie jeszcze jakieś typy? ;)

Garnier Ultra Doux Szampon Oczyszczający Biała Glinka i Cytryna - jaki on oczyszczający...



Moje kudły w kwestii mycia są niezwykle wymagające - nie dla nich półśrodki ;). Galopująca niskoporowatość, której się dorobiłam na przestrzeni pielęgnacji, zaowocowała łatwością obciążania włosów i trudnościami z ich domyciem. Z dużym zainteresowaniem oglądam więc każdy szampon sygnowany jako "oczyszczający" - w taki też sposób zakupiłam Szampon Garnier z Białą Glinką i Cytryną. Szampon tej marki ostatni raz miałam chyba jeszcze w czasach przedpielęgnacycjnych - był to jakiś Fructis, którym bardzo ciężko myło mi się włosy. Od tego czasu jednak wiele się zmieniło, więc bez zwłoki przystąpiłam do testów.


Zakupiłam go w Rossmannie w cenie bodajże 7zł (400ml) - z okazji jakiejś promocji.

Skład:


Przed barwnikami znajdziemy jedynie mocne detergenty siarczanowe (ALS i SLES), glinkę kaolinową, chlorek sodu i glicerynę. W dalszej części składu (w ilościach śladowych) znajdziemy kwas salicylowy i ekstrakt z cytronu. Reszta to substancje odpowiadające za pH kosmetyku, jego zapach, konsystencję i kolor. Zawiera również śladową ilość filmformeru - kopolimeru.

Dobroci próżno tutaj szukać, ale pamiętajcie też, że w szamponach szukam przede wszystkim mocnego efektu myjącego - i tego właśnie się tutaj spodziewałam. Nie jestem wrażliwcem, więc spora ilość barwników, konserwantów i regulatorów pH nie zrobiła mi krzywdy, ale miejcie je na uwadze. To absolutnie nie jest składowa perełka.

Ma lejącą konsystencję (ale nie wodnistą), mlecznozielony kolor i średnio intensywny zapach męskiej wody kolońskiej. A tak liczyłam na cytrusową nutę... . Już jego kolor wywołał u mnie lekkie wątpliwości: w kwestii mocy mycia mam jakoś większe zaufanie do przeźroczystych formulacji xD.


Nie kombinowałam nadmiernie: wykorzystywałam go jak każdy inny szampon do dwukrotnego mycia włosów. Za pierwszym razem zastosowałam go na włosach potraktowanych olejem - uzyskałam 3xP (przyklap, przetłuszcz, przychlast). Podejście drugie - włosy były potraktowane jedynie niewielką ilością maski przed myciem: powtórka z rozrywki. Umycie nim włosów w wersji gołej (jedynie nieco przetłuszczonych) - to samo. I na tym zakończyłam włosową przygodę z tym szamponem Garnier - zużywam go właśnie do mycia ciała xD. Sprawiedliwie muszę jednak dodać, że na skórze głowy ani ciała nie wywołał żadnych niepożądanych objawów w postaci świądu, przesuszeń czy pieczenia. Ale przecież nie do tego jest dedykowany ;)

Od szamponów sygnowanych przymiotnikiem "oczyszczający" oczekuję naprawdę sporo. Za prawdziwie oczyszczający produkt uznaję ten, który domywa moje kapryśne włosy zawsze i w każdej konfiguracji pielęgnacyjnej. To myjadło absolutnie do takowych nie należy ;).

Trafiliście kiedykolwiek na szampon-bubel? Co było z nim nie tak? :D

Eveline Facemed+, Maseczka oczyszczająco-detoksykująca z aktywnym węglem - działania próżno szukać...



Lubię tą chwilę relaksu po aplikacji maseczki na twarz. Filmik na Youtube, książka czy inny artykuł, szklanka herbaty - czego chcieć więcej ;). W czasie jednej z promocji w Rossmannie rzuciłam się niczym szczerbaty na suchary na dwie maseczki Eveline i dziś właśnie o jednej z nich chciałabym Wam opowiedzieć. Węgiel jest ostatnio bardzo modnym dodatkiem do produktów kosmetycznych, więc mój wybór padł na Facemed+: Maseczkę oczyszczająco-detoksykującą z aktywnym węglem.


Maseczka zamknięta jest w solidnym, szklanym słoiczku zabezpieczonym dodatkowo kartonikiem. Jak to u Eveline - napisów i informacji jest sporo, jak dla mnie zbyt dużo i nieczytelnie ;). Zakrętka jest plastikowa i w dotyku dość licha - lepiej, by nie miała kontaktów z podłogą ;). 

50ml maseczki kosztuje 17-22zł, w zależności od miejsca i skali promocji.

Skład:

Aqua (Water), Kaolin, Magnesium Aluminum Silicate, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Propylene Glycol, Glyceryl Stearates, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Glyceryl Stearate, PEG-100 Stearate, Polysorbate 20, Charcoal Powder, Polyacrylate Crosspolymer-6, Parfum (Fragrance), Phenoxyethanol, Methylparaben, Butylparaben, Ethylparaben, DMDM Hydantoin.

Kaolinowo-glinokrzemianowa baza wzbogacone glikolem propylenowym oraz olejem migdałowym to całkiem niezły start dla składu. Maseczka, dzięki humektantowi i olejowi powinna być mniej skłonna do zasychania na twarzy.. Dalej znajdziemy mieszanki emolientów syntetycznych i modyfikowany olej rycynowy. Mamy również tytułowy węgiel w niewielkiej ilości i parabeny w roli konserwantów (których osobiście nie obawiam się w żadnym stopniu).

Taki skład sprawia, że wymagania rosną ;).

Maseczka ma postać grafitowego kremu-pasty o nieco perfumeryjnym zapachu (który bardzo szybko wietrzeje). Nakłada się i rozsmarowuje łatwo na skórze, a dzięki trudnej do wyschnięcia konsystencji zmywa się dość łatwo ;).


Opakowanie starcza, zgodnie z deklaracjami producenta, na 12 aplikacji, które sumiennie wykonałam w ciągu 6 tygodni (nakładałam ją dwa razy w tygodniu) na oczyszczoną skórę twarzy potraktowaną peelingiem enzymatycznym Purederm (więcej TUTAJ). Cóż, pomimo braku efektów ubocznych, przesuszeń, łatwego zmywania i aplikacji w zasadzie... nie daje żadnego efektu trwalszego niż 1-2h. Przez tyle czasu skóra jest matowa i gładka, potem mam wrażenie jakbym niczego na facjatę nie nakładała xD. Nie zmniejszyła zaskórników, nie poprawiła kolorytu skóry - gdzie więc to oczyszczająco-detoksykujące działanie? Nie spodziewałam się po niej cudów, ale... no cokolwiek, naprawdę ;).

Przez to do drugiej, wygładzającej wersji mam teraz średnie nastawienie xD.

Chętnie natomiast poznam Wasze oczyszczające must have :D.

Dr Medica, Płyn tonizujący i serum - miało być tak pięknie...



Pokuszenia kosmetyczne zdarzają mi się dość często, jednak zwykle, przy nieszczególnie dobrej dostępności danego produktu, daję sobie spokój. Jednak w przypadku opisywanych dziś kosmetyków zachciewajka nałożyła się z promocją w Rossmannie na tą właśnie linię, więc przeprowadziłam szeroko zakrojone poszukiwania (przez drogerię internetową) i znalazłam je w oddziale na drugim końcu Krakowa. Dorwałam je w swoje łapki i z wielkim zainteresowaniem rozpoczęłam testy. Jak wyszły? Przekonajcie się sami.

Analizy składów obu produktów już opublikowałam (znajdziecie je TUTAJ), więc nie będę ich powielać w tym poście. Przypomnę jedynie, że wiązałam z nimi wielkie nadzieje - takie były ładne...



Płyn dermatologiczny dostajemy w sporej butelce z ciemnego plastiku. Niewielki otwór zapewnia właściwe dozowanie produktu na wacik, a apteczny design całej serii budzi zaufanie ;). Przejrzyście, czysto i elegancko, bez przesadyzmu. 

250ml tego płynu kosztuje od 12 do 18zł, w zależności od miejsca i skali promocji. Ma konsystencję wody i osobiście nie dowąchałam się w nim żadnego zapachu.


Serum również dostajemy w maleńkiej, plastikowej butelce. Nie mam żadnych zastrzeżeń co do etykiet czy kartonika, jednak pomysł z zamknięciem absolutnie nadaje się do natychmiastowej poprawki. Zwykły otwór (dokładnie taki sam jak w płynie) bez pipetki, zakraplacza czy chociażby bez zwężającej się końcówki zapewnia nie lada atrakcje przy aplikacji. Serum również ma wodnistą konsystencję i bez problemu można wylać na dłoń więcej, niż potrzebujemy xD. Nie ma natomiast zapachu.


30ml tego serum kosztuje 18-26zł, w zależności od miejsca i skali promocji.

Sumiennie stosowałam te produkty przynajmniej raz dziennie (zwykle na noc, czasami rano i wieczorem). Skórę twarzy przecierałam wacikiem obficie nasączonym płynem tonizującym, czekałam do wchłonięcia czy też wyschnięcia, a następnie nakładałam serum. By nie zaburzać sobie oglądu sytuacji zrezygnowałam nawet z aplikacji kremu po nim. 

Niestety, pomimo prawie dwóch miesięcy stosowania nie doczekałam się najmniejszego efektu. Ani jeden zaskórnik na mojej twarzy nie stał się mniej widoczny dzięki temu zestawowi ;). Cóż, już przed kupnem resztki rozsądku podpowiadały mi, że na mój pancerny i zaprawiony w bojach ryjek te cuda mają za małe zawartości substancji złuszczajacych (kwasów). Ale kto by słuchał tego rozsądnego podszeptu xD. 

W tym czasie, nawet przy stosowaniu dwa razy dziennie, nie dorobiłam się żadnego, nawet minimalnie widocznego łuszczenia, a i nic nie wskazuje, by mikrozłuszczanie naskórka u mnie nastąpiło ;). Wiele też o zawartości substancji czynnych w samym płynie mówi fakt, że przy przetarciu tym płynem powiek i okolic oczu (nie pytajcie - wieczorna pomroczność jasna xD) nie dorobiłam się najmniejszego uszczypnięcia, podrażnienia, zaczerwienienia czy łuszczenia. A ten rejon u mnie pancerny już nie jest ;). 

Sprawiedliwie muszę oddać, że kosmetyki te nie zrobiły mi żadnej krzywdy, jednak nie zauważyłam u siebie ani krzty ich deklarowanego działania (a taki okres czasu jest naprawdę wystarczający do uzyskania widocznych rezultatów). Płyn najprawdopodobniej dokończę, a serum pójdzie w odstawkę. Nie chcę tracić jesienno-zimowego okresu kwasowego złuszczania na coś, co na mnie nie działa ;). Dlatego też, idąc za wspomnieniem MezoSerum, rozpoczęłam kurację eksfoliujacym serum Bielendy Neuro Glicol + Vit. C. Mam szczere nadzieje, że w tym przypadku będzie dużo lepiej ;).

Stosujecie obecnie kuracje kwasowe? A może macie to w planie? ;)

Farmona Jantar, Kuracja na gorąco z wyciągiem z bursztynu - przepis na bad hair day?



Nie mam obecnie zastrzeżeń do swoich włosów. Jedynie mogłabym się w końcu wybrać do fryzjera - tylko najpierw muszę ogarnąć szkolne życie ;). Uzyskanie Bad Hair Day na moich włosach w zasadzie dotyczy tylko kwestii obciążenia - ot, czasami zdarzy mi się czegoś nie domyć i tyle ;). Czasami życie mnie jednak zaskakuje i ostatnio włosowo zdarzyło mi się to w Kuracją na gorąco z wyciągiem z bursztynu od Farmony Jantar. Szkoda jednak, że kontekst historii nie jest pozytywny.


Kuracja ta to kosmetyczny set na jeden zabieg. Składa się z 3 saszetek: regenerującej maski olejowej, szamponu nawilżającego oraz balsamu wygładzającego zapakowanych w kartonowe pudełeczko. Rozwiązania dobre, grafiki ładne, trwałości też się nie czepiam - w końcu to zestaw na jeden raz ;). Jedynie saszetki powinny być łatwiejsze do napoczęcia bez użycia nożyczek.

W cenie regularnej kuracja kosztuje w Rossmannie 7zł. Sama zgarnęłam ją jednak w czasie promocji (łupy znajdziecie TUTAJ) i zapłaciłam za nią około 3zł (w tym czasie produkt był jeszcze dodatkowo przeceniony, poza -49%). Tak czy inaczej drogo nie jest - tego typu zabiegi u fryzjera zwykle zaczynają swoje ceny od 40zł.

Skład:


Maska: Bazą tego produktu są emolienty, a wśród nich na pierwsze miejsca wysuwają się: silikon, oleje: awokado, kokosowy, jojoba czy arganowy przełamane alkoholem tłuszczowym i humektantami (nawilżaczami: gliceryną, mocznikiem, glikolem propylenowym, mleczanem sodu). Całość została uzupełniona sowitym dodatkiem jedwabiu i splunięciem ekstraktu z bursztynu i witaminy E. Końcówkę składu stanowią konserwanty, odrobina soli kuchennej i zapachy. 

Nie można temu składowi odmówić bogactwa: jest emolientowo, olejowo, humektantowo - a i dla protein jedwabnych znalazło się miejsce ;). Ze zbliżaniem się z nią do skóry głowy uważałabym jednak - zestaw konserwantów ma również szeroki. 

Szampon: Silny detergent siarczanowy (SLES) przełamany łagodniejszymi wzbogacony humektantami (mocznik, glikole, pantenol), inuliną, ekstraktem z bursztynu i kolagenem. Zawiera sporo soli kuchennej - uwaga dla wrażliwców. Nie jest typowym "rypaczem" - zawiera dwa filmformery, jednak w niewielkich ilościach. Skład domykają konserwanty i kompozycja zapachowa.

Szampon ma przede wszystkim myć - i pod tym względem produkt nie powinien dać ciała ;). Dodatki dobroci mają na celu zminimalizowanie mocnego działania SLESu, ale należy pamiętać, że sam szampon w rzadko którym przypadku sam załatwiłby całą włosową pielęgnację. Ten jednak stanowi składnik zestawu ;).

Balsam: Emolientowo-humektantowa baza wzbogacona została ekstraktem ze skrzypu, inuliną, keratyną oraz modyfikowanymi proteinami pszenicy. Pod koniec składu znajdziemy dwa silikony oraz konserwanty i zapachy.

Skład tego balsamu jest absolutnie najładniejszy z całej tej trójki. Zainteresowałabym się nim nawet w wersji pełnowymiarowej ;D.

Maska ma bardzo gęstą, prawie masełkową konsystencję, szampon jest wodnisty i bezbarwny, a balsam - półpłynny ;). Cała seria ma nieco perfumeryjny zapach, nienachalny w swojej intensywności, ale też nie jest jakiś przyjemny.

Z zestawu skorzystałam zgodnie z sugestiami producenta:
  • Ogrzałam maseczkę w kubku z gorącą wodą w ciągu minuty i nałożyłam ją na suche włosy. Założyłam czepek foliowy (dodawany do zestawu) i owinęłam całość ręcznikiem na 20 minut. 
  • Spłukałam włosy z maski oraz umyłam je dwukrotnie szamponem (podzieliłam saszetkę na dwie części).
  • Rozprowadziłam balsam na wilgotnych włosach i spłukałam po 3 minutach.
  • Wystylizowałam włosy jak zwykle.



Mimo braku problemów w trakcie zabiegu (szampon się ładnie pienił, spłukiwanie nie zajmowało wieczności) efekt na mojej głowie, jak widzicie powyżej, jest nie do pozazdroszczenia xD. Włosy przy skórze głowy są obciążone, a na długości... spuszone i nadmiernie miękkie (efekt "kaczuszki"). Wiecie, kiedy ostatnio doświadczyłam puchu na swoich niskoporowatych kudłach? Bardzo dawno temu ;P. Całość nadawała się tylko do spięcia, a kolejnego wieczoru - do ponownego mycia (wyglądały, jakbym nie traktowała ich szamponem ze 3 dni). Na szczęście skóra głowy nie zareagowała na moje ekscesy w negatywny sposób ;). 

Jak widzicie, ten zestaw wywołał u mnie BHD, jednak pytajnik na końcu nie pojawił się bez przyczyny. Musicie pamiętać, że zestawu spróbowałam tylko raz i możliwe, że przy wymianie szamponu z setu na któryś z moich ulubionych wszystko wyglądałoby lepiej. Niemniej jednak puch zaskoczył nieco nawet mnie i przez niego nie planuję na razie powtórki xD.

Stosujecie tego typu kuracje na włosy tej bądź innych marek? Jak się u Was sprawdzają?

Biotaniqe Natural Nourishing Cream - pogrywanie "naturą", czyli jak zrobić klienta w konia



Zapewne większość z Was wie, że nie jestem ekomaniaczką. Cenię interesujące składniki w kosmetykach zawsze, niezależnie od tego czy ich pochodzenie jest naturalne czy syntetyczne ;). Niemniej jednak wiem jak bardzo popularny jest obecnie trend eko i jestem też świadoma tego, że nie wszyscy potrafią rozkodować składy INCI. O tym, czego nie może zawierać kosmetyk naturalny, pisałam już dawno temu TUTAJ. Przypomniałam też o temacie później, przestrzegając Was przed najczęstszymi oszustwami TUTAJ.

Często bywa tak, że w Waszych mailach znajduję wzmiankę o używaniu "tylko naturalnych kosmetyków" (do włosów, twarzy, ciała), a w momencie, gdy proszę o linki do ich składów okazuje się, że "natural", "eco" i "organic" mają one jedynie w nazwie. Dodatkowo te słówka zwykle pozwalają na podbicie ceny kosmetyku - a klienci i tak wezmą ;). W czasie jednej z moich ostatnich wizyt w Rossmannie przystanęłam z piskiem trampek przed jedną z półek widząc to opakowanie:


Natural Nourishing Cream (Naturalny krem odżywczy) od Biotaniqe przykuł moją uwagę z dwóch powodów: słówkiem "natural" oraz ceną - 75ml kosztuje 5-6zł. Oczywiście, istnieją marki (chociażby rossmannowska Alterra), które oferują kosmetyki naturalne w niskich cenach, jednak tutaj cena w porównaniu do objętości wydała mi się podejrzana. Zerknęłam na skład i... sami zobaczcie:


Powtórzę - nie mam nic do składników syntetycznych, wykorzystuję je namiętnie, ale nie cierpię, gdy klientów wprowadza się w błąd. Syntetyczne emolienty (w tym silikony), składniki modyfikowane politlenkiem etylenu, kopolimery, konserwanty nie mające nic wspólnego z naturalnością - oto co znajdziemy w środku. Przez to kłamstwo w nazwie produktu nie uratuje nawet olej słonecznikowy, gliceryna, probiotyki, witamina E,  olej z opuncji figowej czy pantenol. Bez tego pogrywania naturalnością byłby naprawdę całkiem interesujący, ale w takiej sytuacji nie mam ochoty na jego testowanie -.-.

Dodatek naturalnych składników nie czyni z kosmetyku produktu naturalnego. Po raz kolejny sprawdza się fakt, że umiejętność chociaż zgrubnego czytania składów ratuje nas przed oszustwami. Tutaj stracilibyśmy ledwie kilka złotych, ale warto być czujnym.

Czy przypominacie sobie podobne szwindle z przeszłości?