Selfie Project Terapia Uderzeniowa #Esencja - zacny substytut kuracji kwasowych!

Nie mam jakichś szczególnych problemów ze swoją cerą, chociaż właściwiej byłoby napisać - z niektórymi nauczyłam się żyć ;). Skóra mojej twarzy jest dość gruba, odporna na czynniki zewnętrzne i moje pielęgnacyjne pomysły (;)), jednak nie można odmówić jej tłustości i łatwości zanieczyszczania. Dlatego też w swojej pielęgnacji regularnie wprowadzam serum czy toniki kwasowe, by złuszczać zaskórniki i inne niedoskonałości. 

Latem jednak staram się je odstawiać, by zmniejszyć ryzyko ewentualnych przebarwień. Wtedy stosuję inne rozwiązania, które mają za zadanie utrzymać moje lico w ryzach - jednym z nich jest Terapia Uderzeniowa #Esencja od Selfie Projekt.

Selfie Project Terapia uderzeniowa esencja

Tubka z wydłużoną końcówką może kojarzyć się z preparatami punktowymi na wypryski - i jest ono prawidłowe, bo to główne zastosowanie tej esencji. Pozwala ona na bardzo dokładne dozowanie produktu bez wylewania go na boki, a jednocześnie (dzięki dość miękkiemu tworzywu także w okolicach dozownika) na wyciśnięcie kosmetyku do ostatniej kropli. Wiem, co mówię - to już moje drugie opakowanie ;). Całość jest całkiem ładna - design dość młodzieżowy, ale nie razi w żaden sposób nieczytelnością czy pstrokacizną. 

25ml esencji kosztuje bez promocji 17,99zł w Rossmannie.

Skład:

Selfie Project Terapia uderzeniowa skład

To serum (bo tak możemy je nazwać) to mieszanka substancji rozjaśniających, antyseptycznych i przeciwbakteryjnych. Wśród nich znajdziemy ekstrakty z: oczaru, mięty, lukrecji, jojoby, soi i pochrzynu, azeloglicynę, cynk, kwasy: m. in. mlekowy, glikolowy i salicylowy. Do tego dołożono nieco nawilżaczy w formie glikoli i niacynamidu, skwalan, masło shea czy ceramidy. Koncówka składu to konserwanty - w większości stosowane w żywności. Odrobina etanolu pod koniec składu raczej nie będzie stanowić problemu dla większości cer. Zawiera polyquaternium i trójglicerydy, chociaż mojej skórze chyba coś się pozmieniało i ich potencjalnego komedogennego działania tym razem nie odczułam. 

Ma żelową, średnio gęstą konsystencję i ledwie wyczuwalny, nieco mydlany zapach - chwilę po aplikacji jest już niewyczuwalny na skórze.


Nie stosowałam tej terapii punktowo - typowe, zapalne wypryski pojawiają się u mnie jedynie w okolicy menstruacji. Aplikowałam je na całą powierzchnię twarzy w celu walki z zaskórnikami. Ba, czasami z roztargnienia nakładałam je także w okolicach oczu - nie wywołało ono żadnych negatywnych skutków w tych delikatnych okolicach. Wchłania się dość szybko, a jedna kropelka wystarczy na pokrycie całej powierzchni twarzy. Tuż po aplikacji można wyczuć delikatny efekt chłodzenia, a po wchłonięciu skóra jest matowa i nawilżona - bez uczucia śliskości i lepkości. Bez problemu można nakładać na nie krem i makijaż - nie ogranicza jego trwałości. Powiedziałabym nawet, że ją przedłuża dzięki ograniczaniu przetłuszczania.

Poza zmatowieniem znakomicie ogranicza ilość zapalnych niespodzianek i przyspiesza gojenie już powstałych. Kwasów nie używam już ponad 2 miesiące, a zwiększenia ilości zaskórników nie zauważyłam ;). Nawet moje nosowe wredoty, z którymi pewnie nigdy nie wygram, są mniejsze i dzięki temu - mniej widoczne. Do tego esencja delikatnie nawilża skórę i ma naprawdę lekką formułę, co w cieplejszym okresie roku jest naprawdę zbawieniem. Sprawdza się też w zimie pod bardziej odżywczy krem.

Jak dla mnie - nie ma żadnych minusów :D. Chętnie kupowałabym większe opakowanie (np. 50ml) w butli z pompką. Często tego typu produkty mają bardzo ostre, wysuszające składy - esencja Selfie Project absolutnie przeczy temu stereotypowi ;).

Obecnie kusi mnie maska na noc z tej serii - macie z nią jakieś doświadczenia?

Komentarze

  1. Ciekawy produkt na pewno go wypróbuję 🙂

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zwróciłabym na niego uwagi, a teraz kupię :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasiu, a może Ty nie masz zaskórników tylko włókna łojowe? Tym bardziej, że nie masz stanów zapalnych. Włókien niestety nie usuniesz bo są naturalną i ponoć też potrzebną częścią skóry twarzy, z tym że taka już uroda naszych tłustych cer że są one bardziej okazałe niż na innych cerach i przypominają wyglądem zaskórniki. Zostawiam Ci post na ten temat u Ani, młoda lekarka z którą kumpluję się od czasów gdy jej blog nie był jeszcze popularny :).
    Dzięki niej dowiedziałam się właśnie że to co mam na nosie to nie są żadne zaskórniki, stety niestety ;)

    https://www.kosmeologika.pl/2018/07/przyczyny-tradziku-nadmierne-nieprawidlowe-rogowacenie.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałam, ale niestety - to dziadostwo na moim kinolu to zaskórniki, które sama sobie zafundowałam wyciskaniem w młodości :D. Są rozepchane, a przy braku prewencji zamieniają się w ropne krostki (a że prewencję stosuję ciągle, to i problemy są pojedyncze).

      Usuń

Prześlij komentarz