Maska Kallos Coconut - kolejne udane mazidło!

Moje włosy uwielbiają produkty marki Kallos. Te niezbyt treściwe i ciężkie kosmetyki idealnie wpasowują się w potrzeby moich (za bardzo) niskoporowatych włosów, które byle czym można obciążyć. Moja tendencja do nakładania sporych ilości masek też nie pomaga w walce z przyklapem, ale staram się nad sobą pracować ;).

ColorMangoBlueberryAlgaeMultivitamin (absolutny ulubieniec), CaviarKeratin czy Chocolatejuż zostały przeze mnie zrecenzowane w przeszłości. Temat kolejnej maski, tym razem w wersji Coconut, podrzuciłam Wam już w lutym wraz z analizą składu. Teraz czas na wnioski praktyczne :D.



Wielka, litrowa pucha nie jest szczególnie poręczna, ale można się zainteresować mniejszym opakowaniem ;). Bez problemu można wydobyć produkt do ostatniej kropli, ale wymaga to każdorazowego gmerania w słoju paluchami lub szpatułką. Trochę brakuje mi możliwości zamontowania pompki, którą udostępniają niektóre inne marki fryzjerskie. Jeśli słoik wypadnie z rąk na podłogę - może tego nie znieść, a w konsekwencji będzie sporo sprzątania. Same etykiety są całkiem ładne i odporne na wilgoć, ale odchodzą razem z cenówkami czy taśmą ;).

1000ml tej maski kosztuje od 9 do 13zł, w zależności od miejsca. Kallosy należą do jednych z najtańszych produktów do włosów ;).

Skład:

Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Cocos Nucifera Oil, Aminopropyl Dimethicone, Isohexadecane, Parfum, Citric Acid, Propylene Glycol, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone.

Omówiłam go dokładnie TUTAJ, więc jedynie zaznaczę, że skład ma typowo "Kallosowy", a w przypadku skóry wrażliwej warto zwrócić szczególną uwagę na zastosowane w nim konserwanty, które bywają posądzane o wywoływanie nadmiernego wypadania włosów. Na mnie tak nie działają, ale warto wiedzieć ;).

Maska ma średnio gęstą, kremową konsystencję i zapach budyniu kokosowego, który bardzo mi odpowiada, ale zdaję sobie sprawę, że dla innych może być mdły i nie do przeżycia ;). Po myciu jest niewyczuwalny na moich włosach.


Używam go przed i po myciu, na olej, pod olej, do miksów odżywczych i do glossa z Cassią  - w każdej z opcji działa równie dobrze, dając mi ładnie zdefiniowane, trwałe, błyszczące i pełne objętości loki bez śladu obciążenia. Zmywa się bardzo łatwo, co jest dla mnie na wagę złota przy walce z przyklapem. Nawet przy upałach mogłam bez problemu myć włosy co 2-3 dni bez oznak przetłuszczenia. 

Nie nakładam go na skórę głowy ani też nie myję włosów odżywką - nie wywołał żadnych nieprzyjemnych reakcji ze strony skalpu, ale też nie za bardzo miał on kontakt z tym produktem, więc zalecam monitorowanie reakcji u siebie ;). Zużyłam trochę ponad pół opakowania, więc wydajność, jak wszystkie Kallosy, ma zadowalającą ;). 

Jeśli chodzi o samo działanie, to stawiam go na równi z moim multiwitaminowym ulubieńcem, ale... zapach ma odrobinę gorszy ;). Niemniej jest to kolejna pucha Kallosa, która się u mnie świetnie sprawdza. Zdaję sobie sprawę, że nie są to produkty odpowiednie dla wszystkich - dla sporej części z Was są mało treściwe, ale mogą stanowić naprawdę niezłą bazę do włosowych eksperymentów. 

Jak wyglądały Wasze testy Kallosów? A może są one dopiero przed Wami? ;)

Joanna, Szampon wzmacniający Rzepa (Black Radish) - szampon... prawie z potencjałem



Szampon to chyba najbardziej chodliwy kosmetyk w mojej łazience. Włosy mam z gatunku tych "wymagających inaczej" - problemów pielęgnacyjnych raczej nie sprawiają, za to ich domycie nie zawsze jest ewidentne ;). Z tego względu gustuję w mocno myjących szamponach, a moją absolutnie ulubioną marką jest Joanna. Tutaj znajdziecie kilka przykładów używanych przeze mnie szamponów tej marki: KLIK!, KLIK!, KLIK!, KLIK!, KLIK! i KLIK!. Przy okazji jednej z wizyt w Rossmannie moją uwagę przykuły myjadła tej firmy w czarnych opakowaniach. Nie byłabym sobą, gdybym jednego nie przytargała do domu :D. Padło na Szampon Joanna Rzepa (Black Radish). 


Czarne opakowanie jest całkiem ładne i trwałe, a niewielki otwór odpowiednio dozuje szampon. Kwestia indywidualna - mnie osobiście do produktów myjących (szampony, żele) jakoś bardziej pasują opakowania przeźroczyste, ale to tylko moje widzimisię ;). Etykiety są czytelne, trwałe i niestraszne im nurkowanie w wodzie.

400ml tego szamponu kosztowało mnie jakieś 8zł - niedrogo!

Skład:


Obiektywnie - nie ma się czym zachwycać xD. Jest to mocne myjadło, którego bazę stanowi mieszanka detergentów siarczanowych (ALS i SLES) wzbogaconych łagodniejszymi detergentami amfoterycznymi. Całości dopełniają nawilżacze (gliceryna, alantoina, glikol propylenowy) oraz ekstrakty z rzodkwi, pokrzywy, łopianu, chmielu i winorośli. Zawiera dodatek etanolu - mnie on w produktach do spłukiwania nie razi. Końcówka składu to spory zestaw regulatorów pH, zapachów i konserwantów. Nie zawiera filmformerów.

Na pewno nie jest to opcja dla wrażliwców, ale już dla osób lubiących mocne mycie i mających bezproblemową skórę głowy - czemu nie. W zasadzie zabrałam go ze sobą tylko w nadziei na srogie domycie.

Zapach - absolutnie czarno-rzepny ;). Jeśli mieliście kiedykolwiek do czynienia z najzwyklejszym szamponem z rzepą w wielkim, przeźroczystym opakowaniu - ten pachnie dokładnie tak samo. Gęstość - typowa dla szamponów (ani wodnista, ani gęsta),  a sama formuła jest opalizująca i bezbarwna.

Pieni się naprawdę świetnie, spłukuje również, ale domycie nie jest tak cudowne jak w przypadku serii Naturia :(. Ot, myje dobrze, ale bez błysku. Co do właściwości wzmacniających ciężko jest mi się wypowiedzieć, ponieważ, po odżywce Xpel Tea Tree (recenzja) nie za bardzo jest co poprawiać :D. Loki są domyte, pełne objętości, a jednocześnie nie podsuszone, jednak w żaden sposób nie przedłuża standardowej, dwudniowej świeżości moich włosów. Za plus można mu natomiast poczytać to, że jej nie skraca (a różnie bywa). Moja skóra głowy nie zareagowała na niego w żaden niepożądany sposób.

Gdybyście szukali mocnego szamponu raczej pokierowałabym Was ku szamponom z serii Naturia. Ten szampon również ma potencjał, ale nie jest to ten poziom "zdzierania" ;).

Jakich mocnych szamponów obecnie używacie?

Isana Colour Shine, Odżywka do włosów Połysk koloru z granatem i guaraną - nie tylko dla farbowańców ;)



Gdyby nie liczyć licznych przygód z Cassią (KLIK! i KLIK!) to moje włosy już od prawie 10 lat są niefarbowane ;). Nie przeszkadza mi to jednak w próbowaniu kosmetyków do włosów farbowanych. Nie zawierają one wszak nic, co mogłoby naturalnym kudłom zaszkodzić, a czasami ich kompozycja składników wyjątkowo dobrze wpływa na moje włosy. Przy okazji jednej z promocji z Rossmannie do mojego koszyka trafiła odżywka do włosów Isana Colour Shine z granatem i guaraną.


Typowa, plastikowa, miękka butla to standardowe rozwiązanie, aczkolwiek trochę mnie irytuje konieczność rozcinania opakowania (bardzo nie lubię tego robić), by wydobyć końcówkę produktu. Poza tą wysoce indywidualną niedogodnością nie mam uwag - opakowanie jest trwałe i całkiem ładne ;).

300ml tego produkt kosztuje 4,99zł, więc bardzo korzystnie ;).

Skład:


Jest to odżywka o emolientowej bazie z dodatkiem humektantów (glikolu propylenowego, pantenolu, niacynamidu) wzbogacona ekstraktami z granatu i guarany. Zawiera kompozycję zapachową, regulatory kwasowości i nie wzbudzające moich wątpliwości konserwanty. 

Krótko, zwięźle i bardzo na temat ;). Nie jest może bardzo bogata w dobroci, ale może być solidną bazą pielęgnacyjną, a przy zdrowszych włosach na pewno nieźle sprawdzi się solo ;). 

Ma średnio gęstą konsystencję i kwiatowo-owocowy, dość słodki zapach, który może być przytłaczający. Po myciu jest jednak niewyczuwalny na moich włosach.

Sprawdziłam ją w różnych konfiguracjach - przed myciem, po myciu, solo, pod olej, w miksie z innymi dobrociami. Za każdym razem sprawdzała się świetnie, a dodatkowo - bardzo łatwo się zmywa, co przy moich łatwych do obciążenia włosach jest wielkim ułatwieniem. Włosy mam coraz dłuższe, a przez co coraz trudniej jest mi uzyskać regularny skręt, ale z tą odżywką jest to jakieś łatwiejsze ;). Włosy są po niej ładnie odbite od nasady, pogodoodporne (a zimą nawet dla mnie, przy stosowaniu kaptura, nie jest to łatwe) i pięknie błyszczące ;).

Stosuję ją (jak wszystkie odżywki) jakieś 5-7cm od skóry głowy, więc o stosowaniu na skalp się nie wypowiem ;). Warto też zauważyć, że nie ma filmformerów i jest zgodna z CG ;).

Świetna odżywka w mikroskopijnej cenie - to jest to :D.

Macie jakieś swoje włosowe typy z Rossmanna? ;)

Garnier Fructis, Maska wzmacniająca 3 w 1 Oil Repair 3 Butter - emolientowy przyjemniaczek ;)



Włosy to mój absolutny pielęgnacyjny święty Graal ;). Uwielbiam maziać je wszelkiego rodzaju kosmetykami i domowymi samoróbkami, a także olejami. Nie zawsze mam jednak na to czas, a i też nie zawsze moje kudły odwdzięczają mi się pięknym wyglądem po takim włosowym spa. Dużym problemem jest tutaj moja bardzo niska porowatość - moje włosy dość łatwo jest przez to obciążyć. Z tego względu też z dużą dozą rezerwy podchodzę do masek o gęstej, wręcz maślanej konsystencji. Na temat Maski wzmacniającej 3w1 Garnier Fructis naczytałam się jednak tyle superlatywów, że przy okazji jednej z akcji promocyjnych w drogerii Rossmann postanowiłam zaryzykować. I nie zawiodłam się ;).


Maskę dostajemy w porządnym, plastikowym słoiczku. Może idea gmerania paluchami w kosmetyku średnio do mnie przemawia, ale w przypadku mazidła o tak gęstej konsystencji ciężko wyobrazić sobie inną opcję. 

Opakowanie maski (300ml) kosztuje 14-20zł, w zależności od miejsca.

Skład:


Emolientowa baza (alkohole i estry tłuszczowe wraz z olejem kokosowym) to główna składowa zaleta tej maski. Bardzo wysoko w składzie (już w początkach drugiej linijki) pojawiają się barwniki, więc pozostałych składników jej w niej jak na lekarstwo. Wśród nich są: ekstrakty z trzciny cukrowej, herbaty, jabłka i rzodkiewki, oleje (makadamia, jojoba, masło shea, migdałowy) oraz niacynamid. Zawiera niewielką ilość filmformeru (silikonu) oraz alkoholu izopropylowego, do którego można się przyczepić.

Skład jako całość nie jest super powalający, ale też nie wzbudza wątpliwości. Liczy się efekt na włosach ;).

Maska ma dość słodki zapach, który na włosach jest niewyczuwalny, i bardzo-bardzo gęstą konsystencję, niczym masło.


Maskę stosuję w różnorakich konfiguracjach: przed myciem, po, solo i jako bazę do miksów odżywczych. Pomimo dość częstej eksploatacji ubytek jest naprawdę znikomy - to wszystko dzięki swojej gęstej konsystencji. Wystarczy naprawdę niewielka ilość, by całkowicie pokryć moje włosy, jednak zanim tą optymalną dawkę znalazłam zaliczyłam 3xP. Dlatego polecam - nie przesadzajcie z nią, bo będzie ciężko ją w pełni spłukać z włosów ;). 

Włosy po jej użyciu są bardzo zadowolone. Loki są mięsiste, błyszczące, zwarte (a przy tej długości rzadko mi się to zdarza...) i pogodoodporne, a dodatkowo naprawdę sprężyste ;). Maski nakładam wprawdzie 5-7cm od skóry głowy, jednak zawsze (chociażby przy spłukiwaniu) skóra głowy ma z nią kontakt. Ta nie wywołała u mnie żadnych niepokojących objawów (żadnego swędzenia czy podrażnienia) pomimo tego, że do marki Garnier Fructis mam taki średni stosunek. Pamiętam, jak jeszcze przed czasami świadomej pielęgnacji szamponami Fructis za Chiny Ludowe nie mogłam domyć włosów. I to delikatne swędzenie w pakiecie :D. Muszę sobie także ich działanie odświeżyć.

Dla poszukiwaczy solidnej, emolientowej maski - zdecydowanie tak!

Jaka jest obecnie Wasza ulubiona maska do włosów?

Isana Professional, Kuracja do włosów z olejkiem arganowym - emolientowy pewniak za grosze!



Marka Isana to temat-rzeka w mojej pielęgnacji. Ile włosowych cudów od nich przetestowałam - trudno zliczyć. Część z nich została już wycofana, ale pojawiają się też nowe, warte uwagi produkty. Jedynie szamponów jeszcze gruntowniej nie sprawdziłam ;). Przy okazji jednej z rossmannowskich promocji do mojego koszyka wpadła Kuracja do włosów z olejkiem arganowym Isana Professional.


Solidna tuba z niewielkim otworem byłaby dobrym rozwiązaniem dla nieco rzadszego produktu - tutaj, by wydłubać całość mazidła trzeba niestety rozciąć opakowanie ;). Wraz ze zużyciem produkt tuba gnie się coraz mocniej, co pod koniec może średnio wyglądać na półce w łazience. Do wytrzymałości samego opakowania i wyglądu etykiet nie mam jednak żadnych uwag.

150ml tego produktu kosztuje grosze - obecnie całe 2,99zł. Dostępność: jedynie Rossmann.

Skład:


Emolienty syntetyczne (alkohole i estry tłuszczowe) wymieszane z nawilżaczami (gliceryna, glikol propylenowy, pantenol) wzbogacone antystatykiem i olejami: migdałowym i arganowym. Pod koniec składu znajdziemy kompozycję zapachową oraz substancje regulujące pH kosmetyku i konserwanty. Zawiera jeden filmformer w niewielkiej ilości - quaterium.

Warto  zauważyć, że jest w niej więcej oleju migdałowego niż arganowego, ale wiadomo, że ten drugi jest bardziej trendy i przyciąga więcej klientów :D. Skład wygląda na dobrze zbilansowany, bez grama protein - książkowy przykład odżywki emolientowej. 

Delikatny, waniliowo-orzechowy zapach nie jest wyczuwalny na włosach po myciu. Konsystencja jest bardzo gęsta, powiedziałabym nawet - masełkowa ;).


Kurację stosowałam zarówno przed jak i po myciu włosów, solo. Bez wtop się nie obyło - musiałam nauczyć się stosowania odpowiedniej ilości preparatu. Maseczka jest dość treściwa składowo i ciężka - na moje włosy wystarcza ilość wielkości dwóch orzechów laskowych, którą zmywam i spłukuję bez najmniejszych problemów. Przy większych bywały problemy z 3xP (przychlast, przetłuszcz, przyklap).  Najlepiej o jej działaniu opowie poniższe zdjęcie:



Świetne, pogodoodporne, błyszczące i nieobciążone loki (jeśli z nią nie przesadzimy ;)) o zacnym skręcie. Przy takich efektach aż chce mi się dalej włosy zapuszczać (czas je jednak podciąć - niektóre pasma potrafią mi się już nadmiernie "wyciągnąć", co widać ;)). Nie mam pojęcia dlaczego tak długo zwlekałam z jej zakupem - to ewidentnie był duży błąd ;).

Znacie to włosowe cudo od Isany? ;) Jak u Was się sprawdza?

P.S. Na zakup tej kuracji przydadzą się karty podarunkowe Rossmann, które można zgarnąć w konkursie na Fanpage ;).

Garnier Ultra Doux Szampon Oczyszczający Biała Glinka i Cytryna - jaki on oczyszczający...



Moje kudły w kwestii mycia są niezwykle wymagające - nie dla nich półśrodki ;). Galopująca niskoporowatość, której się dorobiłam na przestrzeni pielęgnacji, zaowocowała łatwością obciążania włosów i trudnościami z ich domyciem. Z dużym zainteresowaniem oglądam więc każdy szampon sygnowany jako "oczyszczający" - w taki też sposób zakupiłam Szampon Garnier z Białą Glinką i Cytryną. Szampon tej marki ostatni raz miałam chyba jeszcze w czasach przedpielęgnacycjnych - był to jakiś Fructis, którym bardzo ciężko myło mi się włosy. Od tego czasu jednak wiele się zmieniło, więc bez zwłoki przystąpiłam do testów.


Zakupiłam go w Rossmannie w cenie bodajże 7zł (400ml) - z okazji jakiejś promocji.

Skład:


Przed barwnikami znajdziemy jedynie mocne detergenty siarczanowe (ALS i SLES), glinkę kaolinową, chlorek sodu i glicerynę. W dalszej części składu (w ilościach śladowych) znajdziemy kwas salicylowy i ekstrakt z cytronu. Reszta to substancje odpowiadające za pH kosmetyku, jego zapach, konsystencję i kolor. Zawiera również śladową ilość filmformeru - kopolimeru.

Dobroci próżno tutaj szukać, ale pamiętajcie też, że w szamponach szukam przede wszystkim mocnego efektu myjącego - i tego właśnie się tutaj spodziewałam. Nie jestem wrażliwcem, więc spora ilość barwników, konserwantów i regulatorów pH nie zrobiła mi krzywdy, ale miejcie je na uwadze. To absolutnie nie jest składowa perełka.

Ma lejącą konsystencję (ale nie wodnistą), mlecznozielony kolor i średnio intensywny zapach męskiej wody kolońskiej. A tak liczyłam na cytrusową nutę... . Już jego kolor wywołał u mnie lekkie wątpliwości: w kwestii mocy mycia mam jakoś większe zaufanie do przeźroczystych formulacji xD.


Nie kombinowałam nadmiernie: wykorzystywałam go jak każdy inny szampon do dwukrotnego mycia włosów. Za pierwszym razem zastosowałam go na włosach potraktowanych olejem - uzyskałam 3xP (przyklap, przetłuszcz, przychlast). Podejście drugie - włosy były potraktowane jedynie niewielką ilością maski przed myciem: powtórka z rozrywki. Umycie nim włosów w wersji gołej (jedynie nieco przetłuszczonych) - to samo. I na tym zakończyłam włosową przygodę z tym szamponem Garnier - zużywam go właśnie do mycia ciała xD. Sprawiedliwie muszę jednak dodać, że na skórze głowy ani ciała nie wywołał żadnych niepożądanych objawów w postaci świądu, przesuszeń czy pieczenia. Ale przecież nie do tego jest dedykowany ;)

Od szamponów sygnowanych przymiotnikiem "oczyszczający" oczekuję naprawdę sporo. Za prawdziwie oczyszczający produkt uznaję ten, który domywa moje kapryśne włosy zawsze i w każdej konfiguracji pielęgnacyjnej. To myjadło absolutnie do takowych nie należy ;).

Trafiliście kiedykolwiek na szampon-bubel? Co było z nim nie tak? :D

Włosowa historia Kurczaka ;)



Pielęgnacyjne rozmowy z Wami często owocują dłuższymi znajomościami. W taki właśnie sposób poznałam Kurczaka - dziewczynę, której włosowe losy na pewnym etapie splotły się z moim blogiem. Ta historia, przez moje nieogarnianie życia, absolutnie zbyt długo czekała na publikację. Bez zbędnych wstępów oddaję więc głos Kurczakowi ;).

"Witam, nazywam się Kurczak, mam 21 lat, jestem studentką medycyny i z przyjemnością zabiorę Was we włosową opowieść (jak to brzmi!), której głównymi punktami zwrotnymi są: zapuszczanie długich włosów z długości do ucha, całkowite zniszczenie włosów oraz powrót do formy. Wybaczcie mi proszę formatowanie zdjęć, ale nie jestem w tym dobra. 

Moim naturalnym kolorem włosów jest ciemny blond, latem jaśniejszy i rozświetlony, zimą – naprawdę ciemny. Wiem, jaki to poziom koloru (6), ale od osób postronnych i najczęściej nieobeznanych z włosowym nazewnictwem mój kolor włosów był już wszystkim, od ciemnego brązu do jasnego blondu.

Moje włosy z natury nie są całkiem proste - przy dużej wilgotności niektóre pasma falują w stylu zaniedbanego, nieuporządkowanego 2A. Po odpowiedniej pielęgnacji są proste jak po prostownicy, której notabene nigdy nie miałam i mieć nie chcę. Są za to cienkie jak nitki, ale gęste (nie wiem, czy obwód kucyka jest wyznacznikiem, ale obwód kucyka z naturalnych, wygładzonych olejami włosów wynosi dumne 11cm). Jestem też olejomaniaczką.

Wspomnienia...



2004 (mam 8 lat) – czy widzicie te gumki z metalowymi elementami? Teraz mam ochotę wygarnąć mojej mamie, że niszczyła mi nimi włosy, ale przecież nie wiedziała…


2006. Tu włosy wystylizowane na fale z warkoczyków. Widać, jaki mają potencjał do rozjaśniania się.

Jako mała dziewczynka nosiłam najpierw fryzurę na pazia, a w okresie podstawówki miałam długie włosy. Wyemancypowałam się jednak w piątej klasie i postanowiłam je obciąć (miałam dość szkolnej monokultury dziewczynek z włosami do pasa, zresztą zwykle zniszczonymi od połowy). Mam czasami wrażenie, że dziewczynki pod koniec podstawówki są niesamowicie podatne na, jak ja to nazywam, „efekt Lolity”. Szkoda, że tym samym tracą swoje naturalne piękno i niewinność, no ale nie mnie to oceniać.

Krótkie włosy nosiłam do końca drugiej klasy gimnazjum. Bardzo lubiłam zarówno swojego krótkiego boba, jak i siebie w tym okresie.Właściwie do tego momentu moją jedyną „pielęgnacją” był szampon ze SLES-em, taki, jaki stał w łazienkach w moim domu, zazwyczaj do włosów farbowanych. Czasami zdarzało mi się też umyć włosy odżywką mamy, i byłam niezmiernie zdziwiona, że słabo się pieni. Włosy myłam średnio co 3 dni.


2010 (mam 14 lat).

Moja babcia (niezwykle kojarząca mi się zawsze z Babą Jagą…) przy każdej okazji podkreślała, jak postarza mnie fryzura i że w wieku 14 lat wyglądam na 20. Kompletnie się tym nie przejmowałam. Uważam, że bob podkreślał rysy twarzy i zapewne kiedyś do niego wrócę.

Nigdy nie używałam prostownicy ani lokówki, za to po każdym myciu suszyłam włosy ciepłym nawiewem suszarki (gorący parzył mi skórę). Czasami (raz na rok) kręciłam włosy na termoloki, ulubiony gadżet włosowy mojej mamy, uzyskując ciekawy efekt jak z lat 20.

Włosy, naturalne i krótkie, wyglądały nieskazitelnie. Fryzjerki się nimi zachwycały. Zazwyczaj tak jest, że krótka fryzura dodaje włosom gęstości, a krótkie, czyli dość młode włosy, nie zdążą zniszczyć się na skutek otarć mechanicznych. Do fryzjera chodziłam średnio co 2 miesiące. 

W drugiej klasie gimnazjum (pod koniec 2011) postanowiłam włosy zapuścić, bo czułam na sobie presję otoczenia i byłam coraz bardziej z siebie niezadowolona (miałam już początki depresji; to wtedy postanowiłam za wszelką cenę stać się bliżej nieokreślonym ideałem). Początki nie były łatwe, wydawało mi się, że włosy wcale nie rosną. Moje zapuszczanie trwało od wiosny 2011 roku (włosy do ucha!) właściwie do wiosny 2013 roku (włosy za zapięcie stanika; dopiero w tym okresie zrozumiałam, że mój miesięczny przyrost włosów jest całkiem spory). Zapuszczałam bez podcinania(o zgrozo!), za to wtedy zaczęłam włosy pielęgnować odżywkami Gliss Kur bez spłukiwania (ta olejowa, do włosów rozdwajających się). Nie było to wcale głupim pomysłem – ponieważ ja przesadzam we wszystkim, po każdym myciu psikałam sobie połowę włosów ogromna ilością odżywki, co nieźle zabezpieczało końce.


Lipiec 2011, pensjonat nad morzem. Włosy do brody.


Listopad 2011, włosy już prawie do ramion! Jak widać, przyrost był naprawdę zacny. W tamtym czasie lubiłam nosić opaski do włosów.


Styczeń 2012, włosy do ramion. Niestety posiadam tylko zdjęcia z komórki ilustrujące zapuszczanie. Z tyłu oczywiście książki w starej szafie – jestem prawdziwym molem książkowym.


Rok i cztery miesiące od rozpoczęcia zapuszczania, w sierpniu 2012, długość była już całkiem znaczna. W tym miejscu, na wysokości ucha, widać też, że włosy nie są do końca proste. Ten puch to właśnie ów spaczony skręt 2A, który pojawił się w ścisłej korelacji z wilgotnością powietrza.


Grudzień 2012, jeszcze nie do końca wysuszone po umyciu. Włosy były już za zapięcie stanika, oczywiście niepodcięte nawet o milimetr od półtora roku. Zwróćcie proszę uwagę, jak ciemne wydają się włosy zimą, a jest to ten sam poczciwy ciemny blond co w 2006 roku (nie zauważyłam, by włosy ściemniały mi w okresie dojrzewania).


Dwa lata po rozpoczęciu zapuszczania, w kwietniu 2013, włosy mają przepyszny blask i bardzo przyjemną mięsistość. Końcówki oczywiście zmasakrowane, ale włosy były już tak długie, że zdjęcie ich szczęśliwie nie obejmuje.


Listopad 2013, włosy bardzo długie (do pasa) i wyraźnie bardziej zniszczone niż wtedy, kiedy przy tej samej „pielęgnacji” były krótkie. Mam 17 lat, jestem w drugiej klasie liceum i już od września uczę się jak szalona do matury z biologii i chemii. Mam już silną depresję. Gasnę, chudnę. Przestaję się uśmiechać. Wybieram się do fryzjera dopiero na wiosnę 2014 roku; fryzjerka nie narzeka na silnie rozdwojone końce i kasuje wyłącznie pięć centymetrów końcówek, które wtedy były (jak dla mnie) zdecydowanie za długie – zwisały już sporo poniżej pasa. Cięcie na prosto, bez fantazji, ale doskonale służy końcówkom.


Marzec 2014. Tutaj dobrze widać naturalne refleksy na włosach, i to w jak dobrym stanie były końcówki, mimo że jedyną pielęgnacją dalej była para szampon SLES + Gliss Kur. 

Zapuszczanie zostało zakończone, zatem czasami robiłam sobie różne fryzury (czyli głównie stosowałam termoloki), bo długie proste włosy szybko mi się znudziły.


Przed wyjściem na „Upiora w Operze”, kwiecień 2014, ach… Byłam na tym przedstawieniu sześć razy i zakochałam się na zabój. Uwielbiam musicale, zresztą operetki i operę także. A włosy – refleksy "by nature" i tona pianki.


Maj 2014. Ciemne, prawda? Plus gąszcz baby hairów na górze. Jest to ciekawe o tyle, że całe życie odżywiałam się, delikatnie mówiąc, fatalnie (Mars na śniadanie, kanapka na obiad, jogurt na kolację), a włosy i tak były w porządku i rosły.

W klasie maturalnej moja depresja była już tak silna, że postanowiłam się leczyć. Wpłynęło to też na włosy, które stały się bardziej suche. 

W listopadzie 2014 roku uznałam, że potrzebuję zmiany w wyglądzie, i przybiłam pierwszy gwóźdź do włosowej trumny – zdecydowałam się na cieniowanie i silne skrócenie włosów. Niestety, nie miałam pojęcia, co to degażówki i jak wpływają na cienkie włosy, więc skończyłam z piórami od połowy długości i z marnymi widokami na zrównanie długości. Cieniowanie miało lepsze i gorsze dni… Na początku nawet mi się podobało.



Listopad 2014. Niestety nie mam lepszego zdjęcia, ale tu widać zdegażowane końce. Moje włosy, kiedy były długie, zawsze trochę się rozdwajały na końcówkach, ale nie drastycznie. Kiedy je wycieniowałam, zaczęły się rozdwajać na całej długości, i to dwa dni po wizycie u fryzjera… 

Za radą fryzjerki zaczęłam używać jedwabiu do zabezpieczania włosów po myciu, ale niestety, wybrałam alkoholowy jedwab Biosilk. Teraz sama się sobie dziwię – uczyłam się chemii jak szalona i znałam właściwości etanolu, a nie przyszło mi do głowy, że przesuszy (a nawet zdenaturuje XD) moje włosy (w końcu zbudowane z białek). Zdaje się, że wtedy myślałam, iż alkohol zdąży odparować, nim zrobi mi krzywdę. Niestety, przeliczyłam się. 

W klasie maturalnej miałam naprawdę wspaniałe pomysły – zapragnęłam mieć jaśniejsze włosy, ale że nie ufałam farbom. Najpierw w ruch poszły płukanki z rumianku, potem z cytryny, a potem… dolewanie wody utlenionej do szamponu. Genialne, czyż nie? Au… Włosy przesuszyły się, a końcówki wyglądały niczym piorun w miotłę. W tym okresie też drastycznie schudłam – w ciągu pół roku poleciało mi 12 kg i pojawiła się niedowaga. Nie odchudzałam się, po prostu nie dawałam rady jeść, jadłam zazwyczaj jedną kanapkę dziennie plus czasami kubek mleka. Więc nie jadłam i uczyłam się, chociaż wierzcie mi, szło mi to ledwo-ledwo (mózg bez paliwa i widoków na poprawę). 

Przed samą maturą wyglądałam jak trup, a w wakacje po, kiedy nosiłam bikini, ludzie patrzyli na mnie z lękiem i szeptali coś o anoreksji. Anoreksji nie miałam (normalnie uwielbiam jeść, byle niezdrowo), ale depresja „zrobiła robotę.” W okolicach matury, chyba, żeby dobić się całkowicie, postanowiłam jednak nałożyć farbę. Padło na Palette do 24 myć (wiedziałam, że będzie trwała), bodajże Perłowy Blond. Chciałam rozjaśnić je tylko minimalnie, dlatego rozcieńczyłam utleniacz do 6 procent i nałożyłam farbę jedynie na 10 minut. Efekt? 

Na początku wcale nie zauważyłam różnicy, ale przez moje porowate włosy pigment wypłukiwał się w rekordowym tempie i zostałam złoto-ruda, a następnie żółto-żółta (żółty Kurczak wielkanocny). Jestem typem mieszanym, ciepły z zimnym, ale w tych kolorach nie było mi do twarzy. A kondycja włosów… Nigdy nie prostowane wyglądały gorzej niż po dziesięciu latach codziennego prostowania.


Kwiecień 2015. Dobrze chociaż, że włosy zostały na swoim miejscu… Jeszcze wtedy.


Maj 2015. Czerwone kółko własnej roboty ilustruje miejsce największego bólu… Zniszczone, spuszone włosy o wysokiej porowatości.

Tak więc wesoło nie było… Irytowała mnie ta blondo-rudość i postanowiłam najpierw intensywnie chłodzić ją fioletowymi szamponami (co nic nie dało, a jeszcze podkopało kondycję włosów), a potem położyć L’Oreal Casting Mroźne Mochaccino 613 (zrobiłam to dwa razy – na koniec czerwca i w początku sierpnia, między wyjazdami wakacyjnymi). Psychicznie czułam się też coraz gorzej, nie pomogło nawet to, że wyniki matury były znakomite, i przyjęto mnie na studia… Właściwie wtedy poczułam się jeszcze gorzej. 

Niestety nie wiedziałam, co to sole amonowe używane w Castingu zamiast amoniaku. Włosy rozpoczęły masową migrację. Oczywiście dalej bez pielęgnacji.


Sierpień 2015. Pierwszy raz w życiu w brązie… Widać dobrze kondycję włosów i pióra. Dla mnie był to dramat, a w brązie nie czułam się sobą. Cóż, errare humanum est. Szkoda, że nie potrafiłam tego zaakceptować. 

Farby jednak wypłukały się po trzech myciach. I wtedy nastąpił impas, gdyż nie chciałam nigdy więcej katować swoich włosów farbą. Wreszcie przysiadłam nad włosowymi blogami, odkryłam blog Mysi oraz Blondaircare, a chwilę później Kascysko, która urzekła mnie swoją wiedzą naukową. Zatem odżywki, oleje (litry!), maski oraz Babydream poszły w ruch. Zapragnęłam odzyskać swój naturalny kolor, więc rozpoczęłam też suplementację biotyną w dawce 5mg/dzień. Biotyna dała efekty po dwóch miesiącach – włosy praktycznie przestały wypadać (było to dla mnie bardzo cenne po feralnym lecie 2015 i romansie z Castingami), jednak ich przyrost nie został znacząco przyspieszony. Mój przyrost sam z siebie jest dobry. 

Nie przekonałam się tylko do wcierek i półproduktów, bo nie chciało mi się w tym babrać, a alkohol we wcierkach skutecznie mnie zniechęcił, gdyż mam absolutny antytalent manualny i przy okazji wcierania czegoś w skalp na pewno położyłabym wcierkę na włosy u nasady. Cieniowanie również poszło w kąt. Włosy znów cięłyśmy z moją fryzjerką na prosto.


Koniec sierpnia 2015. Po dwóch tygodniach pielęgnacji. Ścisły start.

Błędem w mojej pielęgnacji była przesada (maska na godzinę pod czepek codziennie! oraz olej co drugi dzień albo i codziennie – relaksowało mnie to do nauki) oraz znaczne ograniczenie protein, np. cztery miesiące bez nich. Chociaż kondycja włosów znacząco się poprawiała z tygodnia na tydzień (włosy pokochały się ze wszystkimi olejami, które stosowałam, zarówno dla włosów bardzo porowatych, jak i niskoporowatych), bardzo szybko nabawiłam się chronicznego przetłuszczenia olejami oraz przenawilżenia. W tamtym okresie też zaczęłam kręcić włosy na termoloki Remington, i to codziennie. Dzięki codziennemu olejowaniu końców nawet to nie było straszne moim końcówkom. Możecie sobie wyobrazić, że musiałam w tamtym okresie często kupować nową poduszkę, bo olejowałam na noc. Olej zawsze, ale to zawsze, emulgowałam maską. 

Włosy rosły szybko i w marcu 2016 roku, po 8 miesiącach zapuszczania, powstało sympatyczne ombre, przynajmniej z przodu. ;) Z tyłu odrost rzucał się w oczy, ale wcale się tym nie przejmowałam.


Tutaj maj 2016, dziesięć miesięcy zapuszczania odrostu. Zwróćcie proszę uwagę, że włosy są zwiotczałe i bez blasku, myślę, że właśnie z nadmiaru humektantów. 

Dzięki olejom kolor nabrał głębi, a włosy naturalne były lśniące. Na grzywce dokładnie widać linię odrostu. Czubek głowy to już całkowicie moje naturalki. Przenawilżenie czasami wychodziło… A puszek wokół głowy to dzielne baby hairy, które masowo pojawiały się po masażu głowy olejami (zawsze olejuję również skalp).


W grudniu 2016 długość odrostu była już całkiem-całkiem…


Przyznam się, że jesienią 2016 roku zaniedbałam pielęgnację… To znaczy nie była ona tak maniakalna jak rok wcześniej. 

Jak widać, minimalizm się opłacał. Na niektórych pasmach widać jednak odrobinę puchu. Cóż, moje włosie nigdy nie będzie idealne, jest cienkie i delikatne, ale przynajmniej odzyskałam równą długość i gęstość. A z przodu sombre, które, o dziwo, budziło powszechny zachwyt i lawinę pytań, gdzie je wykonałam (mimo że było od linijki i przypadkowe, wywołane zapuszczaniem naturalnego koloru i tylko tym….).


Najciekawsze było to, że odrost tylko na wierzchu sięgał do brody, gdy odgarnęłam wierzchnie pasma, najbardziej zniszczone i najjaśniejsze, ukazywały się pod nimi włosy, które były już naturalne prawie do długości ¾… 

I finał, w miarę szczęśliwy, czyli kwiecień 2017, 20 miesięcy od początku zapuszczania… Zdjęcia są pod światło, dlatego nie sugerujcie się proszę puszkiem – to baby hairy, od dzieciństwa nie używałam gadżetów łamiących włosy. Kolor i długość, jak dla mnie, zadowalające. Nie jestem fanką włosów do talii. Mam tylko 169cm i myślę, że taka długość by mnie przytłaczała.



Kwiecień 2017, włosy od grudnia znów namiętnie olejowane codziennie. Mimo to trochę puchu… ale widocznie taka ich uroda. 

I ostatnie zdjęcie, 3 czerwca 2017, tutaj bez żadnej stylizacji i bez uprzedniego olejowania, umyte tylko SLES-em, bez odżywki i maski (taki naked hair challenge :P):


Cóż, do ideału sporo im brakuje, ale mnie satysfakcjonują. Tutaj doskonale widać, że długość zabiera im gęstość i uwidacznia, że są cienkie jak nitki. Mam zamiar zastanowić się nad cięciem, które pokaże ich gęstość. 22 miesiące bez farby. 

Moja obecna pielęgnacja: (pozwolę sobie pominąć setki masek i olejów, które przetestowałam w 2015 i 2016 roku, bo tego jest po prostu za dużo, nadmienię tylko, że Gliss Kur z olejami i Alterra Granat i Aloes były wówczas moimi faworytami; tak, Alterra jest konserwowana alkoholem, ale w tej odżywce mi nie szkodził):
  • Olejowanie końców przed myciem codziennie lub co drugi dzień – dzięki temu nie rozdwajają mi się końcówki mimo codziennego kręcenia na termoloki i potrafią tak wytrwać nawet przez pół roku! Oczywiście mam na myśli większość włosów, przednim pasmom i wierzchnim warstwom dalej zdarzają się rozdwojenia albo nawet białe kulki na końcach;
  • Myję włosy codziennie ze względu na tłustą skórę (na całym ciele i na skalpie również). Myję w takim systemie: 3xBabydream, potem raz SLES, obecnie Eva Nature Style z rumiankiem (zacny rypacz); 
  • Maski: Kallos Omega, Milk, Silk, Gliss Kur złota z olejami, a z proteinowych – wielki faworyt Dr Sante Argan Hair (z całego serca polecam). Maski stosuję dwa razy w tygodniu po SLES-ie i po rytualne olejowym, który ma u mnie miejsce raz w tygodniu w weekend, do zemulgowania olejów. Olej na olejowanych codziennie końcach zmywam spokojnie Babydreamem. Dr Sante raz na dwa tygodnie. Protein mlecznych używam bez ograniczeń; 
  • Oleje: oliwa z oliwek z Biedronki (750 ml -moje włosy ją kochają), Babydream fur Mama, Hipp, olej kokosowy nierafinowany (moje włosy kochają; i to bez żadnych związków z porowatością; moje końce dalej są mocno porowate), olej słonecznikowy, masło shea, Alterra Brzoza i Pomarańcza (najrzadziej); 
  • Od czasu do czasu kremuję Isana Shea & Kakao oraz Isana Chia &Babassuoil oraz, od niedawna, Isana Raspberry; Olejuję włosy na sucho, bo nie chce mi się tego robić na mokro. :P; 
  • Rytuał olejowy by Kurczak, inspirowany blogiem Wwwłosy: połączenie olejowania z kremowaniem i maską, stosuję raz w tygodniu lub raz na dwa tygodnie. Najpierw olejuję włosy na sucho i robię masaż skalpu. Następnie nakładam na skalp sporo kremu, zwykle któregoś z wyżej wymienionych kremów Isana. Zostawiam to dobro na jedną-dwie godziny, potem włosy moczę i nakładam na 30 minut (czasami na dłużej, bo mi się nie chce ciągle biegać do łazienki i zmywać…) którąś z masek Kallosa. Zazwyczaj jest już wtedy późna noc. Zmywam maskę ogromną ilością wody i… tyle. Suszę letnim nawiewem i idę spać. Maska na kationowych środkach powierzchniowo czynnych całkiem nieźle zmywa olej. Jeśli rano włosy tego wymagają, zmywam je jeszcze Babydreamem. I są szczęśliwe; 
  • Obowiązkowy silikonowy olejek po każdym myciu, zwykle Isana Haarol Schwerelos/Intensiv 2in1. Oba mają podobne składy: najpierw dwa silikony, w tym jeden odparowujący, potem: w pierwszym, 3 oleje, abisyński, awokado i babassu, w drugim: olej jojoba. Bardzo użyteczne, dobrze zabezpieczają; Niestety przez spadek porowatości włosy coraz mniej chcą się kręcić na termoloki… Zamiast loków po dwóch minutach kończę z falami. Cóż, kiedy farba całkowicie zrośnie, zapewne znowu polubię je proste; Zawsze związuję na noc w warkocz. Nie stosuję też akcesoriów z metalowymi elementami. Włosów na ogół nie wiążę podczas dnia, wolę je rozpuszczone; 
  • Jeśli chodzi o niszczenie, moje włosy są poddawane codziennie suszeniu letnim nawiewem (suszarka z jonizacją), kręceniu na termoloki, oraz fryzurze: włosy rozpuszczone (gumki i spinki się z nich ześlizgują). Niemniej, chociaż na pewno szczególnie termoloki są nie bez znaczenia dla ich kondycji, nie mam zamiaru z tego rezygnować. Aha, rozczesuję włosy zawsze na mokro drewnianym grzebieniem z szeroko rozstawionymi zębami. Włosy nigdy za bardzo mi się nie plątały. Na sucho czeszę szczotką z włosia dzika, a do przygładzania w ciągu dnia używam TT, choć należę do przeciwników tej szczotki; uważam, że używając jej do innych celów niż przygładzanie, można zrobić sobie krzywdę, jeśli ma się porowate i cienkie włosy. ;).
Weźcie proszę poprawkę na to, że ja z natury jestem osobą, która lubi popadać w obsesje. Włosy były jedną z nich, dlatego tak maniakalnie je olejowałam. Obecnie robię to dla zdrowia końcówek i codziennie nakładam olej tylko na końce.

Ostatnia rzecz, to moja depresja. Towarzyszyła mi jak cień, najpierw nieuświadomiona, a od liceum już uświadomiona… leki nie pomagały, dlatego całkowicie zrezygnowałam z nich rok temu. Teraz… cóż, mam wrażenie, że ostatnio jakby depresja nieco się zmniejszyła. Oby było już tylko lepiej! 

Pozdrawiam serdecznie i dziękuję Kasi za jej cierpliwość do mnie, moich setek pytań o włosy i długiego tworzenia historii." 

Jedyną osobą, która za długość publikacji powinna tutaj przepraszać, jestem ja - Kascysko :D. Z Kurczaka jestem niezmiernie dumna (i absolutnie nie tylko pod względem włosowym), a Was zachęcam - jeśli chcecie, by Wasze włosowe i inne kosmetyczne historie ujrzały światło dzienne - możecie je do mnie podesłać ;). Nie zamierzam robić z Waszych opowieści pełnoprawnej serii na blogu, ale czasami warto podnieść się wzajemnie na kosmetycznym duchu ;). 

Obecna pielęgnacja włosów + świąteczny włosing ;)



Święta, święta i po świętach ;). Dla mnie ten okres zawsze jest czasem wzmożonej pracy: gotowanie, sprzątanie i wielkie imieniny taty. Dopiero drugi dzień Świąt to prawdziwy czas odpoczynku. W tym roku spędziłam go na drzemaniu, jedzeniu i kosmetycznym ogarnianiu się - szczególnie pod względem włosowym. Moje kudły nie mają ze mną lekko - ostatnio moja pielęgnacja wygląda wyjątkowo niewłosomaniaczo:

  • Rzadko nakładam cokolwiek przed myciem, więc olejowanie i miksy zeszły trochę na drugi plan. Jeśli jednak mi się to udaje, co całość noszę 15-60 minut.
  • Myję włosy dwukrotnie szamponem bazującym na mocnych detergentach.
  • Nakładam produkt do spłukiwania na 1-3 minuty i spłukuję.
  • Zawijam w ręcznik na 10 minut, później w koszulkę (5-20 minut w tzw. plunking/plopping), a następnie ugniatam łapkami ze stylizatorem, montuję wałek na "gniazdku" i pozostawiam do wyschnięcia. Z racji czasu schnięcia - bardzo często kładę się spać, gdy włosy są nadal wilgotne. Suszarki używam rzadko, bo włosy wyglądają po niej nie najlepiej.
Wczoraj natomiast złożyłam naprawdę bogaty zestaw:



  • Rano wtarłam w skórę głowy Spray wzmacniający O'Herbal z ekstraktem z korzenia tataraku (recenzja), a długość spryskałam samorobionym serum proteinowym (inspiracja TUTAJ) i nałożyłam Olejek arganowy (nie mylić z czystym olejem arganowym) Farmona z linii Herbal Care.
  • 20 minut przed myciem wtarłam w skórę głowy Peeling trychologiczny Basil Element (więcej o nim - TUTAJ).
  • Całość umyłam dwukrotnie szamponem Babuszki Agafii.
  • Nałożyłam glossa z Cassii i Kallosa Aloe (więcej o Cassii w moim wykonaniu TUTAJ) i nosiłam pod folią i ręcznikiem około 1,5 godziny.
  • Mieszankę zmyłam raz szamponem Babuszki i nałożyłam odrobinę balsamu BIOVAX Opuncja i Mango (więcej o serii TUTAJ) i przeczesałam włosy palcami. Po około minucie całość spłukałam, osuszyłam i wystylizowałam standardowo. Z wilgotnymi kudłami poszłam spać ;).

O tak, włosingu mi brakowało, podobnie jak domowego mieszania (serum proteinowe i babranie się z Cassią mnie zaspokoiło ;)). Włosy nabrały miodowych tonów, siwulce się schowały, a całość dzisiaj popołudniu wyglądała tak:



Po tak bogatym zestawie spodziewałam się obciążenia, jednak (ku mojemu zaskoczeniu) do niczego takiego nie doszło. Włosy są coraz dłuższe i coraz bardziej pierdzielnikowate - tu coś odstaje, tutaj zakręci się mocniej, a tam rozprostuje ;). Niedługo wybiorę się do fryzjera na podcięcie końcówek albo... powrót do krótkiej fryzury. Chciałam wprawdzie zrobić narzeczonemu przyjemność i zapuścić kudły do ślubu, jednak nie wiem, czy dam radę ;). Lepszej okazji i motywacji mieć już nie będę, ale krótkie włosy w moim wykonaniu są jednak łatwiejsze w obsłudze i dużo bardziej obliczalne ;). No nic, decyzję podejmę pewnie już na fotelu fryzjerskim ;).

A jak się mają Wasze włosy? ;)


Farmona Jantar, Kuracja na gorąco z wyciągiem z bursztynu - przepis na bad hair day?



Nie mam obecnie zastrzeżeń do swoich włosów. Jedynie mogłabym się w końcu wybrać do fryzjera - tylko najpierw muszę ogarnąć szkolne życie ;). Uzyskanie Bad Hair Day na moich włosach w zasadzie dotyczy tylko kwestii obciążenia - ot, czasami zdarzy mi się czegoś nie domyć i tyle ;). Czasami życie mnie jednak zaskakuje i ostatnio włosowo zdarzyło mi się to w Kuracją na gorąco z wyciągiem z bursztynu od Farmony Jantar. Szkoda jednak, że kontekst historii nie jest pozytywny.


Kuracja ta to kosmetyczny set na jeden zabieg. Składa się z 3 saszetek: regenerującej maski olejowej, szamponu nawilżającego oraz balsamu wygładzającego zapakowanych w kartonowe pudełeczko. Rozwiązania dobre, grafiki ładne, trwałości też się nie czepiam - w końcu to zestaw na jeden raz ;). Jedynie saszetki powinny być łatwiejsze do napoczęcia bez użycia nożyczek.

W cenie regularnej kuracja kosztuje w Rossmannie 7zł. Sama zgarnęłam ją jednak w czasie promocji (łupy znajdziecie TUTAJ) i zapłaciłam za nią około 3zł (w tym czasie produkt był jeszcze dodatkowo przeceniony, poza -49%). Tak czy inaczej drogo nie jest - tego typu zabiegi u fryzjera zwykle zaczynają swoje ceny od 40zł.

Skład:


Maska: Bazą tego produktu są emolienty, a wśród nich na pierwsze miejsca wysuwają się: silikon, oleje: awokado, kokosowy, jojoba czy arganowy przełamane alkoholem tłuszczowym i humektantami (nawilżaczami: gliceryną, mocznikiem, glikolem propylenowym, mleczanem sodu). Całość została uzupełniona sowitym dodatkiem jedwabiu i splunięciem ekstraktu z bursztynu i witaminy E. Końcówkę składu stanowią konserwanty, odrobina soli kuchennej i zapachy. 

Nie można temu składowi odmówić bogactwa: jest emolientowo, olejowo, humektantowo - a i dla protein jedwabnych znalazło się miejsce ;). Ze zbliżaniem się z nią do skóry głowy uważałabym jednak - zestaw konserwantów ma również szeroki. 

Szampon: Silny detergent siarczanowy (SLES) przełamany łagodniejszymi wzbogacony humektantami (mocznik, glikole, pantenol), inuliną, ekstraktem z bursztynu i kolagenem. Zawiera sporo soli kuchennej - uwaga dla wrażliwców. Nie jest typowym "rypaczem" - zawiera dwa filmformery, jednak w niewielkich ilościach. Skład domykają konserwanty i kompozycja zapachowa.

Szampon ma przede wszystkim myć - i pod tym względem produkt nie powinien dać ciała ;). Dodatki dobroci mają na celu zminimalizowanie mocnego działania SLESu, ale należy pamiętać, że sam szampon w rzadko którym przypadku sam załatwiłby całą włosową pielęgnację. Ten jednak stanowi składnik zestawu ;).

Balsam: Emolientowo-humektantowa baza wzbogacona została ekstraktem ze skrzypu, inuliną, keratyną oraz modyfikowanymi proteinami pszenicy. Pod koniec składu znajdziemy dwa silikony oraz konserwanty i zapachy.

Skład tego balsamu jest absolutnie najładniejszy z całej tej trójki. Zainteresowałabym się nim nawet w wersji pełnowymiarowej ;D.

Maska ma bardzo gęstą, prawie masełkową konsystencję, szampon jest wodnisty i bezbarwny, a balsam - półpłynny ;). Cała seria ma nieco perfumeryjny zapach, nienachalny w swojej intensywności, ale też nie jest jakiś przyjemny.

Z zestawu skorzystałam zgodnie z sugestiami producenta:
  • Ogrzałam maseczkę w kubku z gorącą wodą w ciągu minuty i nałożyłam ją na suche włosy. Założyłam czepek foliowy (dodawany do zestawu) i owinęłam całość ręcznikiem na 20 minut. 
  • Spłukałam włosy z maski oraz umyłam je dwukrotnie szamponem (podzieliłam saszetkę na dwie części).
  • Rozprowadziłam balsam na wilgotnych włosach i spłukałam po 3 minutach.
  • Wystylizowałam włosy jak zwykle.



Mimo braku problemów w trakcie zabiegu (szampon się ładnie pienił, spłukiwanie nie zajmowało wieczności) efekt na mojej głowie, jak widzicie powyżej, jest nie do pozazdroszczenia xD. Włosy przy skórze głowy są obciążone, a na długości... spuszone i nadmiernie miękkie (efekt "kaczuszki"). Wiecie, kiedy ostatnio doświadczyłam puchu na swoich niskoporowatych kudłach? Bardzo dawno temu ;P. Całość nadawała się tylko do spięcia, a kolejnego wieczoru - do ponownego mycia (wyglądały, jakbym nie traktowała ich szamponem ze 3 dni). Na szczęście skóra głowy nie zareagowała na moje ekscesy w negatywny sposób ;). 

Jak widzicie, ten zestaw wywołał u mnie BHD, jednak pytajnik na końcu nie pojawił się bez przyczyny. Musicie pamiętać, że zestawu spróbowałam tylko raz i możliwe, że przy wymianie szamponu z setu na któryś z moich ulubionych wszystko wyglądałoby lepiej. Niemniej jednak puch zaskoczył nieco nawet mnie i przez niego nie planuję na razie powtórki xD.

Stosujecie tego typu kuracje na włosy tej bądź innych marek? Jak się u Was sprawdzają?

Joanna Tradycyjna Receptura, Szampon Chmiel i drożdże piwne - solidny, ale bez błysku



Kolejna butla szamponu pękła na mojej łazienkowej półce, więc nie zawaham się naskrobać o niej kilku słów ;). Szampony Joanny cenię sobie bardzo ze względu na dużą moc myjącą (fajna sprawa przy łatwych do obciążenia włosach) i niejeden raz dawałam tego wyraz w recenzjach:


O serii Joanny nazwanej Tradycyjna Receptura wspominałam na blogu przy okazji analiz składów (KLIK!). Dzisiaj natomiast zrecenzuję szampon Chmiel i Drożdże Piwne z tej linii.


Plastikowa butla o spłaszczonym kształcie to opakowanie od razu kojarzące się z produktami Joanny ;). Trwałe, ale nieco z metra cięte etykiety dopełniają całości. Niewielki otwór dobrze dozuje szampon. Zastanawia mnie tylko, dlaczego akurat ta butelka zbiera tyle osadu - może to kwestia jej koloru i jego widoczności?

300ml tego szamponu kosztuje od 3,5 do 7zł, w zależności od miejsca. Kupimy go w sklepach większości sieci handlowych - nie ma problemów z jego dostępnością.

Skład:


Można się po nim spodziewać naprawdę porządnego mycia, pomimo obecności polyquaterium w składzie. Bazuje na mocnym, siarczanowym detergencie (SLES) podpartym delikatniejszymi surfaktantami. Już na 4 miejscu w składzie znajdziemy chlorek sodu (sól kuchenną) w roli wypełniacza i zagęstnika, więc nie jest to opcja dla posiadaczy wrażliwej skóry głowy. Alantoina, ekstrakty z drożdży i chmielu wraz z glikolem propylenowym tworzą zestaw dobroci włosowych w tym produkcie. Zawiera również niewielki dodatek etanolu - na tyle niewielki, że nieuwrażliwione włosy raczej go nie odczują ;). Zestaw konserwantów, zapachów i regulatorów pH zamyka peleton składników ;).

Mocny środek do mycia włosów, a przez to - nie dla każdego. Moje kudły jednak lubią takie zdzieraki ;).

Ma postać wodnistego, przeźroczystego żelu o dość średniej wydajności. Zawiódł mnie zapach - myślałam, że poczuję drożdże, a dostałam takie trochę sama nie wiem co o nutach ziołowo-perfumeryjnych. Nie jest to aromat zbyt intensywny, nie odczuwam go na włosach po myciu.


Wykorzystywałam go w sposób dla mnie standardowy - ot, dwukrotne mycie włosów w różnych konfiguracjach: z odżywianiem przed i po myciu lub bez. Pieni się zacnie, spłukuje dobrze, myje też nieźle, ale nie jest to ten efekt "wow", który zaobserwowałam po szamponach z serii Naturia. No i ten zapach xD. Włosy domywa solidnie, ale mam wrażenie, że nie aż tak dobrze jak myjadła, które w przeszłości uznawałam za swoich ulubieńców. Skóra głowy również nie składała zażaleń w czasie jego używania, ale szczerze powiem, że nie wiem, czy wykorzystam jakiś inny szampon z serii Tradycyjne Receptury. Chyba oczekuję od szamponu czegoś więcej ;)

Chętnie się dowiem, jakich szamponów i myjadeł włosowych obecnie używacie ;)